wtorek, 24 listopada 2015


O kilka kroków od Warszawy: 
Kobyłka
...........................................................................................................................................

To jedna z tych miejscowości na podwarszawskim Mazowszu, których często się nie podejrzewa o to, że cokolwiek mogą zaoferować przybyszowi. Ba ! które z założenia wydają się być nie warte choćby jednej naszej chwili. I nawet nam nie przyjdzie do głowy, że możemy się mylić.     
 Z Warszawy do Kobyłki niedaleko, tylko kwadrans jazdy pociągiem z dworca Wileńskiego. Warszawianie Kobyłki prawie wcale nie znają. Z Warszawy do Kobyłki się albowiem nie jeździ,  ale z Kobyłki do Warszawy i owszem. Kobyłka z roku na rok  coraz bardziej staje się dzielnicą Warszawy, chociaż wciąż jeszcze miastem odrębnym, do Stolicy jeździ się nie tylko do pracy, także na zakupy, do kina lub na imprezę, aby pokosztować wielkiego miasta. A do Kobyłki jechać po co? Ano właśnie, jest po co i to nawet bardzo. I o tym jest ta krótka opowieść... 
  
Kobyła z Kobyłki stoi sobie pośrodku miasteczka. Fot.L.Herz
    Tak się tu ułożyło w tej okolicy, że miejscowościom chętnie nadawano tutaj zwierzęce nazwy. Najlepszymi tego przykładami są  Wołomin i Kobyłka. W Kobyłce, tak w każdym razie  chce tradycja, już w XII wieku odbywały się targi końskie. W dokumentach pisanych z roku 1415 wspominana była szlachecka wieś Targowa Wola lub Kobełka. Miała wielu właścicieli, m.in. Załuskich: biskup Marcin Załuski w 1731 roku lokował tam miasto Załuszczyn, a gdy się to nie powiodło, powrócono do starej nazwy.
   W latach 1782-94 założył w Kobyłce persjarnię Franciszek Selimand, wybitny artysta z Lyonu. W jego manufakturze produkowano pasy kontuszowe, Na takie pasy moda przyszła do Polski w 1 połowie wieku XVIII i zrazu je sprowadzano z Persji, zanim zaczęto produkować na miejscu, w Rzeczpospolitej. Noszony do kontusza pas orientalnej proweniencji był nieodzownym atrybutem ubioru polskiego szlachcica w drugiej połowie XVIII wieku.
     Kobyłka nie jest miastem urodziwym. Jest taka, jak większość podmiejskich suburbiów, dużo tam budownictwa jednorodzinnego, jedne domostwa niezbyt bogate, pobudowane metodą gospodarczą, własnymi rękami właścicieli, inne są pychą nabzdyczonymi willami, ale ulice zadbane,  a gdy dzień pogodny, całość prezentuje się wcale sympatycznie i  bezpretensjonalnie. Rozplanowanie ulic z trójkątnym rynkiem pośrodku osady pochodzi z wieku XVIII i tam znajduje się duma Kobyłki - późnobarokowy kościół. Tę świątynię najlepiej oglądać  w pełnym blasku słońca, gdy mazowieckie niebo wciąga na się niebieską suknię i jest prawie zupełnie tak, jak w słonecznej Italii.

Arcydzieło z Kobyłki

Kościół Św.Trójcy w Kobyłce, widok od południa. Fot.L.Herz
     Zadziwiający zabytek znajduje się w Kobyłce, jeden z tych obiektów, jakie składają się na bogactwo ziemi mazowieckiej, wciąż jakby nie dostrzegane, wciąż nie doceniane.  Twórcą tej  świątyni był biskup Marcin Załuski z wielce zasłużonej dla Polski rodziny. W wieku XVIII jako jedna z pierwszych w Europie i pierwsza w Polsce biblioteka publiczna dzięki ich staraniom powstała i pełniła rolę narodowej biblioteki. To co ocalało z grabieży, dokonanej przez carat oraz ze zniszczeń zadanych przez hitlerowców, stanowi zrąb dzisiejszej Biblioteki Narodowej. Marcin Załuski był sekretarzem królewskim, biskupem był także, na koniec został jezuitą. I co najważniejsze: pozostawił nam po sobie świątynię w Kobyłce, on był jej fundatorem. Budowę zaczął wenecjanin Guido Antonio Longhi w roku 1740, nieco ponad dwadzieścia lat później dzieło kończył Jakub Fontana, najbardziej polski architekt z zadomowionej u nas włoskiej rodziny architektów.    Historycy sztuki widzą w budowli wpływy włoskiego Piemontu i elementy typowe dla szkoły wileńskiej, w której zespoliły się pierwiastki zapożyczone z architektury włoskiej, austriackiej i architektury Wschodu oraz naszej rodzimej, polskiej.   

Fragment fasady północnej kobyłeckiej świątyni. Fot.L.Herz

     Patrząc na jego fasadę, na dekorację wież, na te wszystkie pilastry i kolumienki, na to całe bogactwo — o którym chciałoby się rzec, że jest wręcz rozpustne, gdyby nie niewłaściwość określenia w tym przypadku — nie można wyjść z podziwu dla twórców tego arcydzieła architektury.  Wnętrze jest równie zachwycające.
Wnętrze świątyni. Fot.L.Herz

  Imponująca główna nawa ma ściany rozczłonkowane przez wymyślne kątowe pilastry, wszystko wokół niej tańczy, a to skośnie ustawione, a to gnące się w wybrzuszeniach i spływach, a to przełamujące w gzymsach, wspinające po łukach arkad i kolebkowego sklepienia, fantazyjnie biegnące po kapryśnej linii otworów okiennych. Zaś w prezbiterium - szaleństwo rokokowe. Efektowna ambona i chrzcielnica oraz drewniane obudowy lóż dla zakonników po obu stronach. 
Tabernakulum głównego ołtarza. Fot.L.Herz




    Główny ołtarz ma kształt rozbudowanego tabernakulum z relikwiarzami, rzeźbami i płaskorzeźbami aniołów. W wymyślny i zarazem w całkowicie naturalny sposób ołtarz łączy się z polichromią, pokrywającą świątynię. Program teologiczny i malarski tej polichromii jest jasny i czytelny. Nad nawą główną sceny Triumfu i Adoracji Eucharystii z udziałem dziesiątków postaci z obu Testamentów. W bocznych nawach ściany pokryte są malowidłami przedstawiającymi życie Chrystusa. Na ścianie szczytowej, w apsydzie, widnieje scena Adoracji Dzieciątka i pokłonu pasterzy, a powyżej przedstawienie Trójcy Świętej. Na suficie, w kopułce prezbiterium koncertują anieli. A to  wszystko w oprawie iluzjonistycznie malowanej architektury. 





Późnobarokowa polichromia na sklepieniu została wykonana po 1742 r. Fot.L.Herz



    Ach, i jeszcze jedno, o czym zapomnieć nie można. Bazylika w Kobyłce została zbudowana w stylu późnego baroku. W wielu jej fragmentach to już jest rokoko. Jest to jeden z bardzo nielicznych przykładów rokoka na Mazowszu. Zachwycające są te rokokowe okienka z Kobyłki, jedne prawdziwe, inne blendowane, jeszcze inne iluzjonistyczne, pozorne. A, jak już tam będziecie, mili czytelnicy tego blogu, spojrzyjcie na inne detale, na przykład na wykrój ozdobnych ram obrazów, na kunsztownie wykonane zwieńczenia konfesjonałów... 



Piękno detalu kobyłeckiej świątyni. Fot.L.Herz
     Polichromia jest wszechobecna w kobyłeckiej bazylice.  Sklepienie nawy głównej oraz ściany prezbiterium po roku 1742 wymalował Grzegorz Łodziński, sceny z życia Chrystusa w bocznych nawach w latach 1754-62 malował najprawdopodobniej Ignacy Doretti.  Niedawno spod warstwy tynków wschodniej ściany  zostały odsłonięte freski Drogi Krzyżowej, są unikatowe, nie ma podobnych w Polsce. Nie wszystkie się zachowały, po przeciwnej stronie świątyni tylko niewielkie fragmenciki,  ale dobrze, że są przynajmniej te. Malowane na zewnętrznych ścianach świątyń sceny ze Starego i Nowego testamentu były dawnymi czasy podstawową lekcją religii dla przybywającego do kościoła ludu, zwłaszcza dla niepiśmiennego, ułatwiały kontakt z wiarą, pomagały w modlitwie.


Niektóre z zabytkowych fresków Drogi Krzyżowej na wschodniej ścianie świątyni. Fot.L.Herz




wtorek, 17 listopada 2015

 W Treblince

      Pośród młodego, sosnowego boru, w oddaleniu od  wiosek,  znajduje się dzisiaj pomnik o wielkiej sile wyrazu. Postawiony został na terenie byłego hitlerowskiego obozu zagłady. Naziści zamordowali w Treblince kilkaset tysięcy Żydów, nie tylko z Polski, przywieziono ich tutaj z wielu krajów Europy. Wycofując się stąd pod koniec wojny, oprawcy zniszczyli wszystko, co o tym mogło komukolwiek cokolwiek przypominać. 
    W Treblince rośnie dzisiaj sosnowy las i pośród niego siedemnaście tysięcy granitowych złomów wrosło w betonową, popękaną płytę. Wszystkie kamienie są pochylone ku pylonowi, wznoszącemu się w centrum ogromnej śródleśnej polany. Kształtem przypominają macewy z żydowskich kirkutów i milczący, skamieniały tłum ofiar, podążających ku tragicznemu końcowi.




         Na głazach wypisane nazwy miejscowości, z których ofiary przywieziono na to miejsce ich śmierci. Tylko na jednym wyryto imię i nazwisko. Janusz Korczak.  Był Żydem, polskim oficerem, pisarzem.  W dzieciństwie  czytałem jego „Bankructwo małego Dżeka”. Książeczka została potem, za czasów PRL-owskich, objęta indeksem cenzuralnym, bo sławiła kapitalistyczną spółdzielczość. Jednocześnie jednak komuniści używali nazwiska Korczaka jako jednej ze sztandarowych ofiar hitleryzmu.  Nikt nie wspominał, co najwyżej napomykał, że Korczak był polskim Żydem. Potem czytałem „Króla Maciusia Pierwszego” i czytając nie wiedziałem nawet, że był Żydem. W moim domu nie stawiało się etnicznych etykietek. Nie miało to żadnego znaczenia.
    Janusz Korczak mógł się uratować, mógł uniknąć zagłady. Ale, aby być do końca z powierzonymi jego opiece dziećmi, dobrowolnie wybrał śmierć. Poświęcił się. Jest jakieś podobieństwo z Ojcem Maksymilianem Kolbe, który w Auschwitz wybrał śmierć, aby uratować inne życie. Nie mogę opędzić się od pytań. Czy te dwie śmierci można porównywać? Która ofiara jest większa? I jeszcze jedno: Ojciec Kolbe swoją śmiercią zacierał ciemną kartę swojego życiorysu, z czasu, gdy był wojującym antysemitą. 
      Przypominała mi się scena z telewizyjnego filmu „Wichry wojny” i twarz nieżyjącego już sir Johna Gielguda, wielkiego aktora brytyjskiego, kreującego tam rolę profesora, intelektualisty, który mógł się uratować, lecz postanowił towarzyszyć do końca swojej rodzinie w jej ostatniej drodze. Nie zapomnę tej twarzy, gdy żegnając się z tym światem, wiedząc co go czeka, ostatni raz spogląda na księżyc, który właśnie zaczynają przesłaniać chmury. Gielgud należał do tych aktorów, których twarz może wyrazić wszystko. On nie musiał grać. On był. Zawsze był szekspirowskim Prosperem. Człowiekiem który wie. Wszystko. Twarz jego z tego filmu wyrażała wszystko, na niej wypisany był dramat wszystkich ludzi, którzy tu zostali zamordowani. Współczesny Everyman, ale już bohater nie moralitetu średniowiecznego, jak jego pierwowzór, lecz dramatu całkowicie współczesnego. 
    Oglądamy teraz w telewizji filmy przyrodnicze i na nich wielkie drapieżne koty, wybierające z wielotysięcznych gromad antylop zwierzęta pojedyncze. I widzimy pozostałe, których lwy nie wybrały, jak przyglądają się temu. Jakby obojętnie. Te mięsożerne lwice mordują antylopy po to, by zaspokoić głód. Swoje ofiary mordując w Treblince co hitlerowcy chcieli zaspokoić? 
    Obok tragedii Żydów polskich większość z nas, Polaków przechodziła obojętnie, jak te afrykańskie antylopy, pogodzone z wyrokami losu. Ja sam, wówczas kilkulatek, mieszkając wtedy w Nowym Sączu i bawiąc się, biegałem po  chodnikach, wyłożonych nagrobnymi macewami z żydowskich kirkutów. Słyszałem głosy potępienia ze strony dorosłych, wiedziałem że to płyty nagrobne, czułem że to nie jest w porządku. Lecz przecież chodzili po nich również  moi najbliżsi ze świata dorosłych i tysiące innych, nie znanych mi aryjskich Sądeczan...      
   Byłem niedawno w Treblince,  niebo szaro burą opona zwieszało się nad tym zagubionym pośród lasu miejscem, które znajduje się  niemal pośrodku Polski, a wydaje się być dalej, niż daleko. Nad krajem przechodził właśnie front, pogoda była, jaka była, do ataku na mazowiecką ziemię sposobił się właśnie deszcz, niebo trwało jednolicie zachmurzone, jakby bez wyrazu.    
    W Treblince rośnie las. Dlaczego las ten jest tak cichy? A przecież słyszałem pytania, jakie mi ten las zadaje. I dlaczego są one niekiedy tak dręcząco niewygodne?  


Jedźcie do Treblinki
Otwórzcie oczy szeroko
Wyostrzcie słuch
Wstrzymajcie oddech
wsłuchajcie się w głosy wydobywające się tam
spod każdego ziarenka ziemi –
jedźcie do Treblinki
Oni czekają na was, spragnieni głosu waszego życia
znaku waszego istnienia, kroku waszych nóg
ludzkiego spojrzenia
rozumiejącego, pamiętającego
powiewu miłości na Ich prochy –

jedźcie do Treblinki
z własnej, wolnej woli....
 

                  Halina Birenbaum




środa, 11 listopada 2015

Skarby mazowieckiej przyrody:
zabytkowe aleje przydrożne

Czym by były  nasze drogi bez tych rudowłosych alei. Fot.L.Herz
    Aleje przydrożne nie są najmocniejszą stroną ziemi mazowieckiej, pod tym względem niezrównane są w Polsce drogi mazurskie, ale i Mazowsze ma się czym pochwalić. W otoczeniu dworów i pałaców alei jest najwięcej i tam są najładniejsze. Wspomnijmy kilka z nich. 
     Jadąc szosą nr 580, wiodącą z Warszawy przez Leszno do Żelazowej Woli, mija się po drodze jedną z najładniejszych alei mazowieckich. Ta  trzykilometrowej długości zabytkowa aleja lipowa wiedzie od miejscowości Łazy w stronę kościoła parafialnego w Zawadach nad Utratą. Przed laty wojewódzki konserwator przyrody p.Czesław Łaszek nazwał ją  Aleją Lipowa im. Fryderyka Chopina, a to ze względu na bliskość Żelazowej Woli. Powinna nosić imię łazowskich dziedziców, Karkowskich, o których się nie pamięta, a powinno, ważką rolę albowiem odegrali dla tej części ziemi sochaczewskiej i dla zachodniej części Puszczy Kampinoskiej.
 
Dwa oblicza zabytkowej alei  z Łaz do Zawad na skraju Puszczy Kampinoskiej. Fot.L.Herz

     Wedle tradycji rodzinnej aleję tę kazała zasadzić w siedemdziesiątych latach XIX wieku Ludwika Karnkowska, a to dlatego, iż nie mogła znieść jazdy do kościoła w słońcu. Aleja składa się z 759 lip drobnolistnych, 11 jesionów wyniosłych i 1 dębu szypułkowego. Niestety ostatnimi laty jej fragment najbliższy Łazom wyraźnie źle się czuje, drzewa umierają. Ostatnimi miesiącami ruszyli na ich ratunek konserwatorzy, ale czy uda się ten proces zatrzymać?
  

Aleja wzdłuż Alei  Palmirskiej: barwną jesienią i szarym przedzimiem łońskiego roku. Fot.L.Herz 

   W sąsiedztwie Kampinoskiego Parku Narodowego jest jeszcze jedna aleja, nie tak urodziwa, jak tamta i bez drzew zabytkowych, a przecież ładna. Wiedzie ku wsi Palmiry od gdańskiej szosy. Wiodła od dworu i kościoła w Łomnie do Puszczy Łomińskiej, bo tak kiedyś zwano otaczające wieś Palmiry lasy, całymi latami przynależne do majątku w Łomnie. Jeszcze w  XIX wieku nikt nawet nie myślał, aby lasy palmirskie nazywać Puszczą Kampinoską, która zaczynała się dalej, około Wierszy, stamtąd wiodąc ku zachodowi aż po Kampinos. Aleja Palmirska z roku na rok traci na urodzie, jeszcze ćwierć wieku temu wiodła wśród pól, teraz podchodzi już do drogi zabudowa, bliżej szosy gdańskiej są jakieś magazyny, niespecjalnie urodziwe. Wieś Palmiry też się rozrasta i to rolników tam już niewielu, a domy są tam eleganckie, z fasonem, nie ubodzy rodacy w nich pomieszkują.
   Kilka ładnych alei znajduje się w otoczeniu Nieborowa, łącznie jest ich 13 km, wszystkie są obsadzone lipami, których zinwentaryzowano aż 2108. Najbardziej wartościową jest Aleja Nieborowska  wzdłuż szosy z Nieborowa do Arkadii. Średni wiek drzew rosnących tam drzew to dwieście 200 lat. I jeszcze jest jednak kraina alejowa, ona jest wokół dworu w Strugach koło Sochaczewa. Takiego nagromadzenia zabytkowych szpalerów starych drzew nie spotka się nigdzie indziej na Mazowszu. Łącznie aleje tamtejsze mają 23 km długości, we wszystkich rosną zinwentaryzowane 2123 drzewa, a w czasie lipcowego kwitnienia, obsypane miododajnym kwieciem lipy przyciągają dziesiątki tysięcy pszczół, których brzęczenie potrafi nieraz zagłuszyć warkot silników przejeżdżających alejami samochodów. 
Aleja Na Dębaku w pochmurnym dniu zimowym. Nie bywają  tam wtedy turyści. Bywają sarny. Fot.L.Herz
     Chciałbym jeszcze wspomnieć o kilku alejach, które można odnaleźć w samej Podkowie Leśnej i w jej niedalekim sąsiedztwie. Tam właśnie, dzisiaj już w większości pośród lasu, sadzono aleje prowadzące do kilku posiadłości, tropienie ich wśród lasu koło Karolina (tego od zespołu „Mazowsze”) może dostarczyć sporo frajdy. Z tych leśnych alei najładniej się prezentuje dobrze  zachowana lipowa aleja, wiodąca do leśniczówki Na Dębaku od strony Podkowy Leśnej, wiedzie nią czerwono znakowany szlak dla turystów spieszonych. Rosną w tej alei dorodne lipy, i kilka niezłej prezencji dębów szypułkowych, z powodu bliskiego sąsiedztwa Karolina, najznaczniejszy nazwano Dębem Sygietyńskiego, aby upamiętnić tak twórcę sławnego zespołu. 

czwartek, 5 listopada 2015


Skarby mazowieckiej przyrody: Las Bielański


Kolorowa jesień w bielańskim lesie. Fot.L.Herz

    Niepospolitym zabytkiem mazowieckiej przyrody jest Las Bielański w Warszawie, jeden z najwspanialszych polskich rezerwatów leśnych. O każdej porze roku jest tam ładnie, o każdej porze roku jest inaczej i nie wiadomo kiedy najładniej. Niektórzy mówią, że jesień jest tam najpiękniejsza. Tegoroczna jesień przyszła do tego lasu w wyjątkowych kolorach. Powinna tam trwać jeszcze w listopadzie, w Lesie Bielańskim dominuje  dębowy drzewostan, a dębowe liście długo się ociągają, zanim opadną na ziemię. Gdy się już na to jednak zdecydują, wtedy pozwalają nam na zażycie jednej z największych przyjemności jesiennych, możliwości brodzenia wśród liści, zalegających leśne dróżki.  


Las Bielański kolorową jesienią. Fot.L.Herz

       Niewiele wielkich miast europejskich może się poszczycić tak wspaniałym lasem, znajdującym się niemal pośrodku miejskiej zabudowy. Zwiedzanie tego lasu powinno być żelaznym punktem programu przyjeżdżających do Warszawy wycieczek. Żadna ze stolic europejskich nie ma podobnego lasu w swoich granicach. Paryż ma wieżę Eiffela, Londyn ma królową i Tower, Rzym ma papieża i Colosseum, Warszawa ma Las Bielański. Jest to las królewski, pomnik przyrody i historii, zabytek najwyższej klasy, porównywalnym z najważniejszymi zabytkami architektury. 
      Las Bielański ocalał cudem i tylko dzięki temu, że pośród tego lasu powstała pustelnia kamedulska przed wiekami. Dzisiaj jest już po trosze parkiem, ale i puszczą jest również ten wspaniały las miejski, w którym królują monumentalne, stare dęby, wiązy, graby i olsze. Wiele z tych bielańskich drzew zapewne jeszcze pamięta czas, gdy pośrodku tego lasu w roku 1639  na wzniesieniu Polkowskiej Góry sprowadzeni z Włoch kameduli zbudowali swoją pustelnię, tak jak trzeba, w odpowiedniej odległości od miasta, w tym wypadku jednej mili polskiej tj.siedmiu kilometrów od Starego Miasta i zamku królewskiego.
Cenny zabytek mazowieckiej architektury, barokowy kościół z  roku 1758
 i stojące obok eremy. Fot.L.Herz


Klasztor powstał za sprawą króla Władysława IV jako wotum dziękczynne za zwycięstwo pod Smoleńskiem (tak jest, tym samym Smoleńskiem, co to o nim tyle się teraz mówi).  Odpusty kamedulskie zawsze cieszyły się wzięciem ludu, który przybywał na nie tłumnie. Z czasem uroczystości kościelne przekształciły się w zabawę ludową na powietrzu. Zwyczaj urządzania wycieczek na Bielany w drugi dzień Zielonych Świat na trwałe wpisał się w tradycję Bielan. W połowie XIX wieku  w kierunku Bielan przez miejskie rogatki przejeżdżało przeciętnie 3 – 6 tysięcy powozów i konnych oraz przechodziło do 20 tysięcy pieszych.

   Potem przyszły na las jeszcze gorsze czasy. Pod koniec XIX wieku zaczęto budowę kolektora, którego urządzenia wciąż widać, m.in. kamienną wieżę  w stylu romantycznym. Obozowało na Bielanach wojsko, przy okazji setki drzew  wycinając na opał. Wysechł Potok Bielański, któremu zabrały wodę pobliskie osiedla mieszkaniowe. Powstały w 1927 roku wał przeciwpowodziowy dla stosunków wodnych lasu okazał się katastrofą; nadal istnieje, dziś wiedzie nim ścieżka spacerowa. 
   W Polsce Ludowej powstał Park Kultury na Bielanach, wzorowany na sowieckich urządzeniach do masowego wypoczynku. To była taka imitacja imprez zielonoświątkowych, była więc karuzela, tańce, strzelnica i piwo, była pańska skórka i wata cukrowa również, były place zabaw, na jednym królował ogromny drewniany słoń, ale były też czytelnie na świeżym powietrzu, one również cieszyły się  powodzeniem, dzisiaj chyba ten pomysł by już nie przeszedł.
   A jednak las to przetrwał, bo przyszedł czas, iż nareszcie doszli do głosu przyrodnicy. Wisłostradę, którą zamierzano prowadzić przez środek Lasu Bielańskiego, udało się wprowadzić estakadą poza las. Place zabaw i karuzele z lasu usunięto. Najbardziej naturalne drzewostany w roku 1973 objęto ochroną jako krajobrazowy rezerwat przyrody. Niedawno Las Bielański znalazł się na liście specjalnie chronionych europejskich obszarów przyrodniczych.  

    Ten niezwykły las jest historycznym ogniwem, łączącym krajobraz puszczański sprzed wieków ze współczesnym. To unikalna w skali europejskiej enklawa naturalnej przyrody zachowana w zurbanizowanym otoczeniu.  Dla przyrodników  nieoceniony poligon badawczy, ostoja licznych gatunków roślin i zwierząt bezkręgowych, które mogły tu przetrwać dzięki wielowiekowej ciągłości biocenoz leśnych. Dla zwykłych mieszkańców Warszawy Las Bielański jest oazą ciszy i spokoju.
    W ostatnich dziesiątkach lat ogromnie wiele zrobiono dla ochrony tego niezwyczajnego zabytku mazowieckiej przyrody. Niestety, w rezerwacie umiera coraz więcej dębów. Jeszcze niedawno odwiedzałem pięć olbrzymów, rosnących w grądach na południe od klasztoru. Jak bracia byli. Dąb w dęba potężny, zdawało się, że te drzewa są wieczne. Nic z tego. Jeden umarł już kilka lat temu, pień od dawna leży, już się rozkłada, szybko to mu idzie. Drugi właśnie umiera na stojąco, stracił już korę w dolnej części pnia. Trzeciemu też  do śmierci niewiele pozostało. Wciąż je odwiedzam, po kilka razy do roku. Patrzę i dumam. Smutek. Żal. Samo życie.


Powalone olbrzymy, każdy z nich żył z nami co najmniej 400 lat. Mógłby nawet tysiąc! Fot.L.Herz
    Nie da się jednak ukryć, że powalone drzewa dodają urody temu lasowi, tworząc nowy, malowniczy krajobraz, a Las Bielański dzięki tym powalonym olbrzymom ma prezencję puszczy. Nie zapominajmy również, iż śmierć drzewa jest jak najbardziej naturalnym i powszechnym epizodem w życiu lasu. Rozkładające się powalone drzewa  nawożą glebę. Są miejscem bytowania tysięcy wzajemnie od siebie zależnych gatunków owadów, skąposzczetów, wijów, pajęczaków, ślimaków. Martwe drzewa są świetnym środowiskiem życia dla rozmaitych ryjówek, nornic, darniówek. Ptakom oraz innym  kręgowcom dostarczają pożywienia.
  
I ja tam czuję się dobrze. W bielańskiej puszczy bywam często, tam się zaczęło moje wędrowanie po mazowieckich lasach,  to mój biotop, w którym czuję się dobrze, to mój las domowy,  oddalony tylko  o kwadrans drogi od miejsca, w którym  zapuściłem w Warszawie korzenie. 


Bielańskie dęby, dąb w dęba wspaniałe. Fot.L.Herz