piątek, 22 listopada 2024

 

W jesiennym krajobrazie Konstancina


Ma swoją historię ta zabytkowa lokomobila hrabiów Potulickich z Obór. Służyła pracowicie w dworskim gospodarstwie, napędzała młóckarnie, sieczkarnie i inne urządzenia. Po wojnie władza ludowa zrezygnowała z jej usług. Przed wyrzuceniem na złom uratowali ją polscy literaci z Domu Pracy Twórczej im. Bolesława Prusa w Oborach. Wykupili ją  od pracownika  PGR-u za litr wódki i cztery piwa. Póki literaci tamtejszy dwór zajmowali, lokomobila przed nim stała i pisarskie oczy cieszyła. Ale czasy się zmieniły, dwór z oporami i dość długo do Potulickich powracał, a lokomobila zawędrowała do centrum Konstancina. Urząd miasta Konstancin Jeziorna wykupił  ją i odrestaurował, stoi teraz tuż obok przystanków autobusowych przy deptaku, wiodącym poprzez park zdrojowy ku tężni solankowej. Jest dzisiaj głównym punktem dla zaczynających zwiedzanie miasta turystów, przy tej lokomobili zaczyna się lub kończy każdą włóczęgę po  najbardziej urodziwym z  polskich miast-ogrodów.  
 
Pod koniec tegorocznego października zawiało mnie do tej lokomobili. Był dzień powszedni i dość chłodny, poranna mgła ustąpiła dopiero około południa. Miało być słonecznie, ale nic z tego nie wyszło, choć pogoda zdecydowanie pogodna. Przyjaciel chciał zobaczyć kolorową jesień pod Warszawą. Chciał gdzieś daleko, w jakiś leśny rezerwat na przykład, a  ja mu na to: a może gdzieś bliżej. na przykład do Konstancina. I tak  już po raz kolejny znalazłem się obok lokomobili, aby przez konstanciński park zdrojowy powędrować ku  innemu fenomenowi współczesnego Konstancina, ku Villi La Fleur w Konstancinie, w której znajduje się prywatne muzeum sztuki Marka Roeflera, biznesmena i właściciela największej w Polsce prywatnej kolekcji obrazów École de Paris, który z kolekcjonowania sztuki zrobił zajęcie niemal równorzędne z prowadzeniem biznesu. Co dla nas, zwykłych zjadaczy chleba najważniejsze, swoje zbiory udostępnia społeczeństwu, a robi to w sposób imponujący.  
 
Doskonale się tam czuję  w tej Villi, w tym artystycznym, po części bałaganiarskim, ale z przemyślanym rozsądkiem urządzonym anturażu, nowocześnie mieszczańsko pięknym, trochę i wzruszającym, ukazującym zachłanność kolekcjonerskiej pasji właściciela tego urodziwego zjawiska, tak mocno ubierającego współczesny Konstancin. A gdy już nasyciłem oczy wrażeniami, jakich dostarczyły mi wiszące we wnętrzach Villi obrazy, ugrzązłem w urodzie znajdującego się tam plenerowego ogrodu rzeźb, ogrodu stylowego, jak wszystko ram w tej Villi przemyślanego w każdym szczególe, z którego zupełnie, ale to zupełnie nie chciało się wychodzić. 



Powędrowaliśmy potem z przyjacielem nad rzekę, rozdzielającą dwa organizmy miejskie, Konstancin i Jeziornę. Ta druga  powstała pierwej, nazwę wzięła od rzeki, rzeka od przypominających jeziora  rozlewisk, które wciąż istnieją, od dziesiątków lat. W górnym biegu rzeczka zwana jest zdrobniale  Jeziorką i ostatnimi laty ta lekko pieszczotliwa forma nazewnicza coraz bardziej wypiera dostojną Jeziornę.  W czasach stanisławowskich w wieku XVIII  było nad rzeczką osławione miejsce pojedynków, dla których przyjeżdżano tutaj z Warszawy. Ziemia na południe od Jeziorny nie podlegała władzy marszałka wielkiego koronnego, można się więc było pojedynkować do woli. To stara anegdota, na ogół znana, ale że smakowita, dlaczegóżby jej tutaj nie przypomnieć? Te pojedynki zwano „apelacją nad Jeziorną” i popularna była wtedy pogróżka: czy wiesz, gdzie Jeziorna?  Gdzie się pojedynkowano, w którym miejscu? Wyobraźnia podsuwa mi teren dzisiejszego parku zdrojowego w Konstancinie, gdzieś tam, gdzie meandrująca mocno rzeczka o nazwie Mała, rzeczywiście niewielka, wpadająca do rzeczki Jeziorny,  która rozdziela zabudowę Jeziorny od zabudowy Konstancina. Duża frajdą dla zwiedzaczy przyrodniczych osobliwości są kładki turystyczne, wprowadzające chętnych przygody wędrowców w głąb trzcinowisk i rozlewisk nadrzecznych. Bez śpiewającego ptaszywa, bez kolorowych ważek, ale i bez dokuczliwych wieczorami komarów, teraz, o jesiennej porze ładnie jest tam, że aż ! 
 
Kolorową jesienią tam teraz mnie zawiało. Pominąłem tym razem te wszystkie wille i pałacyki, z których Konstancin słynie, tylko do Villi La Fleur zaszedłem, a potem utonąłem nad rzeczką, w nadrzecznych krajobrazach  parku zdrojowego. Nadzwyczajna sprawa, gospodarzom miasta udało się w harmonijną całość połączyć dwa oblicza przyrody, powstał krajobraz nad Jeziorką, który smakuje jak najbardziej wyrafinowane danie.  


 

Kolorową jesienią tam teraz mnie zawiało. Pominąłem tym razem te wszystkie wille i pałacyki, z których Konstancin słynie, tylko do Villi La Fleur zaszedłem, a potem utonąłem nad rzeczką, w nadrzecznych krajobrazach  parku zdrojowego. Nadzwyczajna sprawa, gospodarzom miasta udało się w harmonijną całość połączyć dwa oblicza przyrody, powstał krajobraz nad Jeziorką, który smakuje jak najbardziej wyrafinowane danie. 
......................................................................


niedziela, 10 listopada 2024


 

Kolorową jesienią na warszawskich Powązkach

Przeszłymi, dawnymi już dla mnie  laty, o jesiennej porze, wtedy kiedy drzewa się barwią na kolorowo, jeździłem w dalekie lasy świętokrzyskie, ostatnim razem w buczyny na Garbie Gielniowskim. Był rok 2009, kończył się październik, wraz z przyjaciółmi z turystycznych szlaków wybrałem się na trasę z Rozwadów do Przysuchy. Wymagała wysiłku i  samozaparcia; trzeba było wstać bardzo rano, aby na szóstą rano dotrzeć  na dworzec zachodni. Autobusem w kierunku Końskich jechało się długo. Pięć przed dziewiątą autobus zatrzymał się w Rozwadach. Pamiętam  zdumienie kierowcy, który po kolei ośmiu osobom sprzedawał bilet do przystanku w Rozwadach. A co tam jest dzisiaj w tych Rozwadach, że tyle osób tam się wybiera? - pytał  No i z tych Rozwad w siedmiogodzinnej wędrówce  zanurzałem się z przyjaciółmi  w tamecznych lasach. Bliżej Warszawy takich lasów nie uświadczysz. Ale są, a chociaż nie takie jak tamte, ale przecież piękne. No i nie o szóstej wyjeżdżać trzeba, wystarczy trzy godziny później. 

Jeździło się w młodości daleko. Już nie te lata, nie to zdrowie, więc w poszukiwaniu kolorów ograniczam się do tego, co w blisko, wędruję na warszawskie Powązki, całkiem niedaleko od  domu w którym mieszkam, tylko kilka chwil jazdy, zaledwie trzy przystanki tramwajem linii 27. Pod koniec tegorocznego października jesień jak marzenie tam na mnie czekała. Zbliżało się listopadowe Święto Zmarłych, szczególny czas wspominania. Z roku na rok coraz więcej wspominam swoich zmarłych, we wspomnieniach niektórzy z roku na rok rosną coraz bardziej i ja coraz więcej odczuwam ich brak.  Wspaniały, powązkowski cmentarz jest nekropolią niezwykłą, spoczywa na nim ponad milion zmarłych, pośród nich  ludzie o wielkich dla kraju nazwiskach, także wielka gromada tych, których znałem, którzy wyciągnęli do mnie przyjazną dłoń, decydując o moim życiu. Ci, których szanowałem i z którymi się przyjaźniłem,  kolegowałem. Niech mi wybaczą, że tym razem nie odwiedziłem ich mogił.

Wędrowałem alejkami, na które nieczęsto zachodzę. Pod koniec tegorocznego października, trzy dni przed pierwszym listopada, szedłem po kobiercu złotych liści, cieszyłem się na ten dywan barwnego listowia, byłem tam we właściwym dniu, słonecznym dniem pogodnej jesieni. Dwa dni później już było po wszystkim. Bardzo  czasem trzeba się spieszyć, aby z tym zdążyć. Mnie zresztą wciąż coś umyka...

Fotografując, starałem się unikać obiektywem nazwisk pochowanych na powązkowskich grobach, ludzi również, alejki też były puste, niewielu ludzi przyszło tego dnia na cmentarz, te alejki miały zaludnić się dopiero kilka dni później. Było tak, jak miało być, chciałem zobaczyć ten cmentarz  i przeżyć jego obraz po swojemu w ten dzień przepełniony jesiennymi kolorami...

Oto wybór fotografii z warszawskich Powązek z tego dnia, w roku 2024 jednego  z ostatnich dni w październiku.






 





 Kolorową jesienią w wilanowskim Morysinie  

Tak ja, jak i moi przyjaciele z turystycznych szlaków, o jesiennej porze, gdy dzień krótki, a pogoda bywa niespecjalnie przyjazna,  najchętniej odwiedzamy to, co mamy niedaleko.  Grzegorz mieszka na Chomiczówce, do okolic Wólki w Puszczy Kampinoskiej ma niespełna pół godziny, więc tam najchętniej jeździ. Albo do niewiele odleglejszego Truskawia. Hania mieszka na Jelonkach, jest zakochana w lesie bemowskim, on jest dla niej najpiękniejszy na świecie i do tego niedaleko, więc tam jeździ. Marysia z Imielina  i Tadeusz z  Kabat mają bliziutko do lasu kabackiego i  to jest dla nich las domowy. Andy zawsze, jak wybierał się „na trochę”, wybierał się w pobliskie jego Gocławiowi okolice Anina. Ja mam pod bokiem  Las Bielański,  dwanaście minut jazdy tramwajem lub autobusem. Do Marysina koło Wilanowa jeżdżą przyjaciele ze Stegien, a dla mnie to naprawdę kawał drogi z Żoliborza, to na przeciwnym krańcu miasta, z pałacem w Wilanowie po sąsiedzku. Przecież jednak powinienem pojechać do Morysina, przyjaciele ze Stegien mówią o nim wyłącznie z zachwytem. A ja tam jeszcze kolorową jesienią nie byłem. To i pojechałem w końcu października. Z mojego Żoliborza komunikacją publiczną w nieco ponad godzinę.  

 

 

 


Jesień już na całego, kolory, kolory, kolory. Wąską ścieżynką kieruję się ku północy. Wzdłuż ścieżki haszcze, wśród nich ogromne topole. Jedna w drugą potężne, sękate, dostojne staruszki, przede wszystkim sokory, topole czarne, siostry topoli białej, zwanej białodrzewem. W przeciwieństwie do swej siostry, ta  ma korę ciemniejszą, choć nie czarną, spękaną głęboko, zgrubiała u dołu, gdy stara. Z czasów rosyjskiego zaboru została jej druga nazwa i jest to oczywisty rusycyzm: sokora. W nazwie tej znajduje się >sok< i nie bez powodu, bowiem sokora lubi puszczać sok i niespodziewanie obdarowuje nim niekiedy pod nią odpoczywających. Sokory z Morysina są jednowiekowe i  jak ludzie, jedne w dobrym zdrowiu, inne chorujące, jeszcze inne już powalone. Rezerwat w Morysinie wygląda jak najprawdziwsza puszcza. Strzeliste jesiony, bajkowe wiązy, przed którymi powinno się klękać z podziwu, czasem trafi się dąb, ale  na ziemi leżą głównie liście klonowe, ze wszystkich najbarwniejsze. 


Rezerwat jest niewielki, około  50. hektarów powierzchni, a przez tę dzikość zdaje się nie mieć końca. Ścieżynka jest słaba, ale widoczna, co jakiś czas przegradza ją zwalone drzewo, co raz trzeba coś przekraczać, jakby nadmiar tych powalonych drzew, będę te gimnastykę odczuwał co najmniej przez dwa dni, zakwasy już się szykują, to zabawa dla młodszych, nie na moje lata. Ale mi się podoba, bo i przygody co nieco i wiele radości, że jeszcze mogę, chociaż pesel kwęka i protestuje co chwilę. Jest dziko i  malowniczo, mocny  wiatr potrząsa konarami drzew, jak płatki śniegu opadają na ziemie kolorowe liście, zapewne pojutrze korony tych drzew będą już bezlistne. Jestem więc we właściwym miejscu o właściwej porze. Na dodatek sam i samojeden, żadnej ludzkiej duszy wokół. O to przecież właśnie mi chodziło. I to wszystko w granicach Warszawy?



Mam przy sobie zezwolenie na poruszaniu się po rezerwatach mazowieckich bez szlaków, ale jest w Morysinie oznakowany szlak dla tych, co stosownego glejtu nie posiadają. Trzeba przyznać, że leśny pejzaż przy tym szlaku efektowny. Ale nie przyroda gra w nim rolę najważniejszą. Tak jakoś układają się drogi i ścieżki w Morysinie, że na tym szlaku najważniejsze są  ruiny,  las jest tylko towarzyszącą dyskretnie dekoracją. 



 Najważniejszym zabytkiem historycznym Morysina jest zachowana część Pałacyku Myśliwskiego, to ruina romantycznej rotundy z 1811 r., nawiązująca do rzymskiej świątyni Westy, opiekunki domowegoogniska. Dla Stanisława Kostki Potockiego postawił ją Piotr Aigner. Podobno w podziemiach była siedziba masońskiej loży, bo fundator był masonem. Jak zresztą większość ówczesnej polskiej elity. W innym miejscu droga w bieszczadzkim stylu doprowadza do rozpadającej się drewnianej leśniczówki z 1846 r. Franciszek Maria Lanci ją projektował, architekt włoski, budynek w stylu trochę germańskim, jakby przeniesiony  żywcem ze scenografii do romantycznej opery Wolny strzelec Webera.

 



Jest jeszcze  tzw.Wieża  Stróża, o której nic  nie wiadomo.  Ale jest ruiną jak należy romantyczną, jak i jeszcze inne budowle o nie do końca znanym przeznaczeniu, romantycznie fotogeniczne, dla innych świetny cel dla zaznaczenia swojej, anonimowej, zupełnie niepotrzebnej, obecności na świecie.Tylko tyle pozostało z Morysina. dzieła Stanisława Kostki i Aleksandry Potockich z pierwszej ćwierci XIX wieku, dzieła nazwanego Morysinem na cześć wnuka Maurycego, zwanego po prostu –  Morysiem.

W internetowej opowieści o wilanowskim Morysinie pisał Jacek Dehnel, że porządki natury i kultury splatają się tutaj ze sobą tak ciasno, iż nie sposób nie pomyśleć o osobliwej historii tego miejsca. Pradawny las, który, przekształcony przez architektów, miał udawać dziki,a teraz  powrócił do swojej naturalniejszej formy. Przez ponad 300 lat kultura zmaga się tu z naturą, a natura z kulturą i nie wiadomo jeszcze, która z nich zwycięży. Wygląda na to, że – przyroda.











 Z przyjemnością gubię się  w tej przyrodzie, w prawdziwie puszczańskim krajobrazie Morysina, chociaż to rezerwat tak maleńki. Z niechęcią wracam do cywilizacji, jest całkiem niedaleko, o rzut kamieniem; droga, którą idę, prowadzi brzegiem wąskiego jeziora, po jego drugiej stronie turyści przechadzają się nadbrzeżną alejką w wilanowskim parku pałacowym. No cóż, czas najwyższy przerwać rozkosz, przyrzekłem w domu, że będę o czasie, a mam przecież przed sobą jeszcze ponad godzinę jazdy miejską komunikacją. Ale zdążam, jestem punktualny,  gdy wysiadam z autobusu przed domem wpadam na wychodzącą ze sklepu moją żonę.  No tak, oczywiście, chłop się szlaja po krzakach, a żona dba o to, aby miał  papu po wycieczce.  

......................................................