Kolorową jesienią na warszawskich Powązkach
Przeszłymi, dawnymi już dla mnie laty, o jesiennej porze, wtedy kiedy drzewa się barwią na kolorowo, jeździłem w dalekie lasy świętokrzyskie, ostatnim razem w buczyny na Garbie Gielniowskim. Był rok 2009, kończył się październik, wraz z przyjaciółmi z turystycznych szlaków wybrałem się na trasę z Rozwadów do Przysuchy. Wymagała wysiłku i samozaparcia; trzeba było wstać bardzo rano, aby na szóstą rano dotrzeć na dworzec zachodni. Autobusem w kierunku Końskich jechało się długo. Pięć przed dziewiątą autobus zatrzymał się w Rozwadach. Pamiętam zdumienie kierowcy, który po kolei ośmiu osobom sprzedawał bilet do przystanku w Rozwadach. A co tam jest dzisiaj w tych Rozwadach, że tyle osób tam się wybiera? - pytał No i z tych Rozwad w siedmiogodzinnej wędrówce zanurzałem się z przyjaciółmi w tamecznych lasach. Bliżej Warszawy takich lasów nie uświadczysz. Ale są, a chociaż nie takie jak tamte, ale przecież piękne. No i nie o szóstej wyjeżdżać trzeba, wystarczy trzy godziny później.
Jeździło się w młodości daleko. Już nie te lata, nie to zdrowie, więc w poszukiwaniu kolorów ograniczam się do tego, co w blisko, wędruję na warszawskie Powązki, całkiem niedaleko od domu w którym mieszkam, tylko kilka chwil jazdy, zaledwie trzy przystanki tramwajem linii 27. Pod koniec tegorocznego października jesień jak marzenie tam na mnie czekała. Zbliżało się listopadowe Święto Zmarłych, szczególny czas wspominania. Z roku na rok coraz więcej wspominam swoich zmarłych, we wspomnieniach niektórzy z roku na rok rosną coraz bardziej i ja coraz więcej odczuwam ich brak. Wspaniały, powązkowski cmentarz jest nekropolią niezwykłą, spoczywa na nim ponad milion zmarłych, pośród nich ludzie o wielkich dla kraju nazwiskach, także wielka gromada tych, których znałem, którzy wyciągnęli do mnie przyjazną dłoń, decydując o moim życiu. Ci, których szanowałem i z którymi się przyjaźniłem, kolegowałem. Niech mi wybaczą, że tym razem nie odwiedziłem ich mogił.
Wędrowałem alejkami, na które nieczęsto zachodzę. Pod
koniec tegorocznego października, trzy dni przed pierwszym listopada,
szedłem po kobiercu złotych liści, cieszyłem się na ten dywan
barwnego listowia, byłem tam we właściwym dniu, słonecznym dniem
pogodnej jesieni. Dwa dni później już było po wszystkim. Bardzo czasem
trzeba się spieszyć, aby z tym zdążyć. Mnie zresztą wciąż coś umyka...
Fotografując, starałem się unikać obiektywem nazwisk pochowanych na powązkowskich grobach, ludzi również, alejki też były puste, niewielu ludzi przyszło tego dnia na cmentarz, te alejki miały zaludnić się dopiero kilka dni później. Było tak, jak miało być, chciałem zobaczyć ten cmentarz i przeżyć jego obraz po swojemu w ten dzień przepełniony jesiennymi kolorami...
Oto wybór fotografii z warszawskich Powązek z tego dnia, w roku 2024 jednego z ostatnich dni w październiku.