Na krajoznawczej wyprawie w Otwocku Wielkim. Fot. M. Szwacka |
Uważam się za krajoznawcę, nie tylko turystę. Pytają
mnie niekiedy młodzi ludzie czy
krajoznawstwo i turystyka to to samo, a jeśli nie, to czym się różnią?
Więc mówię: krajoznawca jest także
turystą, ale turysta niekoniecznie musi być krajoznawcą.
W czasach zaborów krajoznawstwo było ważną
dziedziną zainteresowań polskiej inteligencji w czasach zaborów i jeszcze potem
w niepodległej Polsce. Krajoznawcy wnieśli
poważny wkład w znajomość polskiej geografii, przyrody, historii,
zabytków i kultury ludowej. Naczelna zasada polskiego krajoznawstwa to „poznaj
swój kraj, ojczyźnie służ”. Założyciel Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego,
Aleksander Janowski spoczywa w alei zasłużonych Polaków na warszawskich
Powązkach. Nieopodal niego jest grób ważnego dla polskiego krajoznawstwa
Mieczysława Orłowicza. W pierwszych
latach Peerelu krajoznawstwo połączono z turystyką, a z czasem ruch
krajoznawczy począł usychać, aż został niemal zupełnie przytłoczony przez
rozkwitającą dziś powszechnie turystykę komercyjną, która niemal całkowicie na
aut wykopała krajoznawstwo.
Turystyka jest
dzisiaj gałęzią gospodarki, w niektórych państwach znaczna część dochodu narodowego
zapewnia przemysł turystyczny, Polska też mamy takie ambicje, aczkolwiek –
sorry, taki klimat mamy, jaki mamy. Może mi się niesłusznie tak wydaje, ale
krajoznawstwo jest jakby szlachetniejsza częścią turystyki. Turystyka bywa
indywidualna, ale i masowa, krajoznawstwo jest z założenia elitarne.
Pragnę o krajoznawstwie przypominać. Mam
niekiedy poczucie, iż należę do ostatnich dinozaurów tak dzisiaj niemodnego
krajoznawstwa. Pierwszą swoją publikację
o tym charakterze wydałem w roku 1962. W swoim życiu opublikowałem kilkaset
artykułów, esejów, przewodników, albumów o tematach związanych gł. z
architekturą i sztuką, przyrodą i szeroko pojętym krajoznawstwem. Od lat
młodzieńczych zakochany w polskich górach, z upływem lat odkryłem urodę i
niepowtarzalność krajobrazu i historii polskich nizin i coś dla nich zacząłem
czynić.
Z recenzji internetowych
Herz zaprasza czytelników na niesamowitą wędrówkę po Mazowszu, ale nawet jeśli
mieszkamy z dala od tego regionu, to dzięki jego książce na pewno zechcemy
poznać najpierw swoją rodzinną ziemię, a później opisany przez autora region. Klangor
i fanfary. Opowieści z Mazowsza podpowiadają, jak obcować z lokalną
przyrodą, jak tropić ślady historii, jak przedzierać się przez leśne gąszcze,
na co zwracać uwagę, oglądając dworki, pałace i wiejskie kościółka, słowem –
jak znaleźć wytchnienie po ciężkim tygodniu pracy, nie wyjeżdżając daleko. Jako
niezmordowany piechur, autor uczula na tajemnice flory i fauny, przybliża
genezę nazw zwiedzanych miejscowości, opowiada o autochtonach (znanych i
nieznanych), hojnie obdarowuje rozmaitymi ciekawostkami i anegdotami oraz tropi
ślady historii. Nie można oprzeć się jego fascynacji Mazowszem, które skrywa w
sobie mnóstwo sekretów.
[
Z recenzji internetowej książki „Opowieści z Mazowsza.Klangor i fanfary: Beata Bednarz http://www.granice.pl/kultura
]
Autor zwraca uwagę na to, obok czego
przeciętny turysta przejechałby obojętnie. Ot jakaś tam kapliczka przyrożna,
krzyż, kamień, drewniana chata, a rzeka jak to rzeka. A co dopiero jakieś tam
kwiecie na rowie albo w lesie. W swoich opowieściach opowiada fascynujące
historie o ludziach, dawnych czasach, władcach i możnych panach, rycerzach i
chłopach. Nie stroni od ciekawostek i plotek. Pojawiają się tu znani artyści,
ludzie sztuki, mnóstwo odniesień do literatury. Ale najwięcej miejsca poświęca przyrodzie.
Po tej książce nawet na kasztanowce patrzę już inaczej.
Czytając tę książkę nie sposób nie zadać
sobie pytania – kto tak dzisiaj jeszcze pisze o świątkach, lipach, sosnach,
komu na tym zależy. Godny pozazdroszczenia warsztat pisarski, zmysł obserwacji,
umiejętność pochylenia się nad rzeczami maluczkim. Nastrojowość przeplata się
tu z konkretnymi i cennymi informacjami. Nie brak wzruszeń i uśmiechania się
pod nosem.
[Z recenzji internetowej książki „Wardęga.Opowieści z pobocza drogi”na blogu
brulion.be.el ]
Lechosław Herz już z imienia jawić się
może jako postać niebanalna. Wrażenie to potęguje fakt, że nawet z pomocą
poczciwego „wujka Google’a”, nieocenionego w wakacyjnych realiach ersatzu
biblioteki, nie mogłem natrafić na datę urodzenia naszego autora. Tylko
informacje przez niego podane w eseju „Wspomnienia z krainy dzieciństwa”
pozwalają terminus post quem ustalić gdzieś w połowie lat 30. ubiegłego wieku,
ante quem – w pierwszej połowie 40-tych. (…)
Lechosław Herz jest wędrowcem przygotowanym.
I nie chodzi tu o prozaiczny śpiwór, kostur pątniczy czy, powiedzmy, mapę
sztabówkę. Nasz autor oprowadza nas po każdej stronie swej „Wardęgi” uzbrojony
w atlas botaniczny, jak i w zawsze świeżą garść historycznych oraz prywatnych
anegdot, tudzież miejscowych podań i klechd. Jako człowiek wychowany na wsi, w
bliskości przyrody, acz z innego już całkiem pokolenia, z pewnym zdziwieniem
reagowałem na tę skłonność autora do pochylania się nad każdym źdźbłem i
kwiatem, które znał po imieniu. Ze zdziwieniem i lekkim zawstydzeniem. Wiem
dobrze, że autor ma rację, mówiąc wciąż o przemijaniu, wymieraniu, znikaniu
polskiej wsi, nieważne: chłopskiej czy szlacheckiej, wraz z jej tradycjami, jej
niepowtarzalną kulturą. Bo ja większości tych nazw nie znam. Lecz nie jestem
pewny, czy i w tym przypadku z owym zjawiskiem właśnie mamy do czynienia. (…)
Książka ta jest także opowieścią o
przemijaniu, o zmianach w kulturze, o zmierzchu dawnego świata. Wzruszająco
brzmią kilkakroć powtarzane słowa, w których autor żegna się z niektórymi
miejscami, wiedząc, że już tam nie wróci. Inne zgoła uczucia towarzyszą z
kolei, mimo naszego zaznajomienia z tym zjawiskiem, opisom pomalowanych przez
wandali zabytków, pociągów, zwykłych domów. Scena kończąca ów zbiór esejów ma
być, na ile ją zrozumiałem, symbolicznym zamknięciem tego tematu,
zrekapitulowaniem owych rozważań wokół działania nieubłaganego czasu i nie
zawsze w dobrą stronę zmierzających przemian. Lecz mógłby to być również znów
ten wzmiankowany już przeze mnie wyżej konflikt między pojmowaniem świata przez
inteligenta oraz przez prostego człowieka. A może jedno i drugie? (…)
„Wardęga” Lechosława Herza to, moim
zdaniem, książka dobra, napisana barwnym językiem, z polotem i znawstwem.
Idealna do pociągu czy parku, w wieczór deszczowy czy w pogodny poranek.
Entuzjazm wobec polskiego krajobrazu i – że się powtórzę – zdrowy, mądry
patriotyzm udzielają się czytelnikowi. Tak, że – grzesząc przeciw oryginalności
– wypada się zgodzić z autorką recenzji w „GN”: „konia z rzędem temu, kto
skończywszy lekturę, nie westchnie i nie powie o którymś z opisanych miejsc:
tam pojadę!”. A wiem, co mówię: czytając tę książkę kilka dni temu, czasem
odrywałem na chwilę wzrok, by spojrzeć za okno, gdzie mazowieckie pola z wolna
przechodziły w podlaskie.
[
Z recenzji internetowej Emila Kalinowskiego książki „Wardęga.Opowieści z
pobocza drogi” na blogu http://histmag.org/ ]
Książka napisana jest pięknym, doprawdy wspaniałym językiem. To
polszczyzna najwyższych lotów. Język czysty, nieskażony „nowoczesnością”,
trochę archaiczny, ale urzekający prostotą i… emocjami. Tekst bowiem jest
przesycony wrażliwością i delikatnością Autora. Słowa układają się potoki,
strumienie myśli i przemyśleń Herza. Książkę czyta się wyśmienicie, z wielką
przyjemnością. Trzeba jednak oddawać się lekturze powoli, ze spokojem i
skupieniem, tak aby smakować obrazy, które po mistrzowsku słowem maluje Herz.
(…) To nie tylko almanach wiedzy o tych miejscach, ich historii, tradycjach,
kulturze, ludziach którzy tam żyli. To przede wszystkim nostalgiczna podróż
Autora przez życie. Podróż po ulubionych miejscach, powrót do przyjemnych
chwil, rozrachunek z przeszłością.
Herz
jest bardzo melancholijny, czasami smutny w swoich podróżach. Jego tekst
wzrusza, zastanawia, inspiruje, pobudza. Podróż po poboczach głównych życiowych
szlaków to podróż w przeszłość, w głąb siebie, spojrzenie wstecz, symbol
przemijania. To opowieść człowieka, który wie, że jego ziemska włóczęga zbliża
się ku końcowi. Ale Autor nie jest całkowicie smutny i zgorzkniały z tego
powodu. Nie jest zawiedziony, strapiony, czy naznaczony przeszłością. Wręcz
przeciwnie. Jest pogodny, zadowolony, pogodzony ze sobą i światem, jest
szczęśliwy…
[Z recenzji internetowej na blogu http://alehistoria.blox.pl/ ]
W październiku 2016 roku ukazała się moja trzecia książka, w której podróżuję po Mazowszu. We wstępie do tej książki napisałem: od ponad pół wieku wędruję przez tę nizinę nad Wisłą i Narwią, nad Bugiem i Pilicą, jak się zdarzy wędruję: polną drogą, leśnym duktem, wiejską steczką, miejskim traktem. Mazowsze to ziemia prawdziwie magiczna. Nie wszyscy o tym wiedzą, a ci co nie, nie wiedzą ile tracą. Pytają mnie często ludzie dlaczego akurat Mazowszem się najbardziej interesuję, piszę o nim, popularyzuję. No cóż... Często zachwycamy się takimi ślicznymi kundelkami, a nie rasowymi bydlakami. Trochę kundelka w tym Mazowszu jest. Ale to fascynujący kundelek. A im dalej w las, tym więcej drzew. Mazowsze to ziemia przedziwna. Niezwykła historia, zadziwiająco bogata przyroda, intrygujące zabytki, zajmujący ludzie. Sławili tę ziemię wielcy poeci i dobre pędzle ją malowały.
.................
W internetowym blogu "Plamka Mazurka, ptasie sprawy" ukazał się tekst recenzji Arkadiusza Szarańca o "Podróżach po Mazowszu" (Dzikie Mazowsze? 28.10.2016 krogulec14). Oto on:
W październiku 2016 roku ukazała się moja trzecia książka, w której podróżuję po Mazowszu. We wstępie do tej książki napisałem: od ponad pół wieku wędruję przez tę nizinę nad Wisłą i Narwią, nad Bugiem i Pilicą, jak się zdarzy wędruję: polną drogą, leśnym duktem, wiejską steczką, miejskim traktem. Mazowsze to ziemia prawdziwie magiczna. Nie wszyscy o tym wiedzą, a ci co nie, nie wiedzą ile tracą. Pytają mnie często ludzie dlaczego akurat Mazowszem się najbardziej interesuję, piszę o nim, popularyzuję. No cóż... Często zachwycamy się takimi ślicznymi kundelkami, a nie rasowymi bydlakami. Trochę kundelka w tym Mazowszu jest. Ale to fascynujący kundelek. A im dalej w las, tym więcej drzew. Mazowsze to ziemia przedziwna. Niezwykła historia, zadziwiająco bogata przyroda, intrygujące zabytki, zajmujący ludzie. Sławili tę ziemię wielcy poeci i dobre pędzle ją malowały.
W internetowym blogu "Plamka Mazurka, ptasie sprawy" ukazał się tekst recenzji Arkadiusza Szarańca o "Podróżach po Mazowszu" (Dzikie Mazowsze? 28.10.2016 krogulec14). Oto on:
"Już kiedyś
pisałem o Lechosławie Herzu, jego pasji
odkrywania-studiowania dzikiej przyrody, krajobrazu i ludzi, małej i
wielkiej historii Mazowsza, jak również o opowieściach, jakie Autor
spisuje po tych wędrówkach. Właśnie ukazała się trzecia część tych
znakomitych gawęd-reportaży-esejów-wspomnień (bo trudno je określić
jednym słowem...) zatytułowana tak po prostu:„Podróże po Mazowszu”. Ja
podróżuję po tej książce tam i z powrotem (jak i po poprzednich), i
wciąż nie mogę się jej naczytać ani nasmakować. Nie sposób się oderwać,
ani też tak tak od razu przeczytać od deski do deski.
Tylko okładka jest barwna (a jakże mazowiecka...), w środku znajdziemy jedynie trzydzieści dwie czarno-białe fotografie oraz czarne literki na jasnokremowym papierze. Ale już po pierwszych zdaniach czuje się smak i zapach powietrza, wody, lasu, powiew wiatru na twarzy, oraz wędruje wraz z autorem „polną drogą, leśnym duktem, wiejską steczką, miejskim traktem”. Każdy rozdział to inna wędrówka, a raczej seria wypadów, rajdów, odwiedzin, ponawiana po wielokroć, lecz jakby jedna „wardęga”, dokonywana na przestrzeni kilkudziesięciu lat w te same okolice, ale jak w soczewce skupiona na kilku zaledwie stronicach. Autor rzuca – często w jednym akapicie, jak rasowy poeta „imażynista” – pojedynczy obraz, który się koniecznie chce zaraz samemu zobaczyć na własne oczy.
Polecałem już tę książkę bardzo różnym pasjonatom ...A to „ludziom Wisły”, którzy znajdą u Herza nie tylko piękny rozdzialik o flisach i żegludze po królowej polskich rzek, ale też świetne nastrojowe opisy nadwiślańskich miast, krajobrazów, pradawnych szlaków... A to amatorom starej architektury drewnianej – Autor powiedzie ich w różne zapomniane zakątki i pokaże modrzewiowy kościół w Gąsiorowie („jeden z najbardziej fascynujących wiejskich zabytków mazowieckich”), albo najpiękniejszą nadwiślańską kapliczkę (nie zdradzę gdzie stoi, bo sam tam jeszcze nie byłem!), czy XVIII-wieczny spichlerz gontem krytym... A to tropicielom „wielokulturowej historii Mazowsza”, którzy potem jak po sznurku odnajdą świadectwa pracy osadników „olęderskich”, jak też przeczytają pięknie opisany „sztetł” małych żydowskich miasteczek.
Jeśli ktoś kocha stare wielkie drzewa, dowie się gdzie na Mazowszu rosną dęby iście królewskie (wielkie jak owe białowieskie), pomnikowy jesion Mocarzem zwany, przeogromna sosna, która była punktem orientacyjnym dla kartografów, czy lipy z barciami „wydzianymi” ponad dwa wieki wcześniej.
Na tym nie koniec, albowiem Autor zawsze dorzuci od siebie tak niby od niechcenia takie szczegóły, że czytelnik chciałby to wszystko natychmiast zobaczyć na własne oczy. A jeśli już tam kiedyś był – to pragnie znowu obejrzeć te miejsca, ale z nową wiedzą. Bo więcej wiedzieć, to więcej widzieć, zrozumieć i poczuć. To nie jest proza krajoznawcza, turystyczna, tylko – magiczna.
Ale jak zachęcić czytelników „Plamki mazurka”, czyli w przeważającej części amatorów i fotografów dzikiej natury, aby sięgnęli do tej oraz innych książek Lechosława Herza? Przecież oni sami dobrze wiedzą, gdzie jest Puszcza Kampinoska, a także Kozienicka, Biała, Zielona, gdzie Wisła tworzy enklawy, często tuż za rogatkami stolicy, a tętniące najrzadszymi gatunkami i stadami nieprzeliczonego ptactwa zupełnie jak Amazonia. No, mogą nie wiedzieć, gdzie płyną maleńkie, dzikie a czyste rzeczki jak Pulewna, Kostrzyń, Grabina, Ślepota, Długa, Gawroniec, Witówka, struga Zimna Woda czy niewidzialna Maćkowa Woda (która czasem znika, ale potem tworzy małe wodospady), ale od czegóż mapy? Wielu fotografów dzikiej przyrody w Polsce i na Mazowszu dobrze wie gdzie i co można sfocić.
Ale bacznych czytelników „Podróży po Mazowszu” Autor weźmie za rękę i zaprowadzi tam, gdzie gniazdują i żerują nasze herbowe bieliki i orliki krzykliwe, tajemnicze trzmielojady, powietrzni akrobaci – błotniaki, gdzie gromadnie dudki pohukują i kwilą czajki, śmigają kuliki, rycyki, derkają derkacze...a także gdzie mszary nieprzebyte, gdzie torfowiska wysokie, sosnowe bory bagienne... Pokaże też oazy, gdzie latają trzeple zielone (konia z rzędem...), gdzie arcyrzadkie motyle (jak przeplatka aurinia, modraszek telejus, niestrzępek głogowiec, kraśnik pięcioplamek), gdzie rośnie ponad 700 gatunków roślin naczyniowych, a wśród nich kukułka, stoplamek, siódmopalecznik i nasięźrzał.
Bo są takie miejsca na Mazowszu, które profanom wydaje się płaskie i nudne, a to przecież magiczna kraina, lecz nie każdy umie odnaleźć i dostrzec jej uroki i tajemnice.
Taki pilny najpierw czytelnik a potem wędrowiec jako jeden z nielicznych szczęśliwców zobaczy z bliska, na własne oczy prawdziwe rodzime mazowieckie torfowiska wysokie, murawy napiaskowe, turzycowiska, trzcinowiska, łozowiska i mechowiska, a jak mu będzie szczęście sprzyjać to się nie utopi, a nawet traszkę grzebieniastą zobaczy, lub taki rarytas botaniczny jak brzoza niska, żywy zabytek epoki lodowcowej! Albo przejdzie bory, grądy, olsy, łęgi czyli przemierzy „miniaturę Puszczy Kampinoskiej”, ale z dala od granic Kampinoskiego Parku Narodowego. Po drodze zdobędzie szczyt a to Sępiej a to Niedźwiedziej Góry, wpadnie w Czarci Dół, zobaczy też gdzie stały karczmy Sodoma, Pohulanka, albo Łapigrosz, gajówka Na Siedmiu Morgach, odpocznie w cieniu wież średniowiecznego Czerska, lub na wzgórzu, gdzie mieszkali neolityczni łowcy reniferów, ale teraz z widokiem na Pałac Kultury i Nauki. Lechosław Herz jest z historią za pan brat, tą wielką i małą, bo wie jak Norwid (bohater jednego z eseików), że "przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej" i dlatego umie dostrzec znacznie więcej i lepiej niż inni, ci pospieszni wędrowcy.
Na początku XX wieku fotografowie do zdjęć plenerowych stosowali specjalny obiektyw „triplet”, który zawierał aż trzy odmiennie wyszlifowane soczewki. Nakładanie się trzech różnych „widm” dawało niezmiernie ciekawy efekt. Niedawno miałem okazję podziwiać zdjęcia wiekowego LASU wykonane tą starą nieznaną już techniką. Po prostu zapierają dech w piersi, bo tysiące subtelnie różniących się, przenikających i nakładających na siebie odcieni szarości (nie ostrej czerni i bieli) tworzą obraz o magicznej wręcz głębi perspektywy, o niezwykle wiernie odtworzonym migotliwym światłocieniu, jaki panuje wewnątrz wielkiego lasu.
Lechosław Herz w swoich opisach stosuje właśnie taką zmienną perspektywę, nakładające się i przenikające kadry i sceny, które w rezultacie tworzą wyjątkową całość. Zwykle wraz z Autorem oglądamy najpierw z daleka jakieś krajobrazy, miejsca, miejscowości, szlaki, przemierzamy wielkie, płaskie, niby monotonne mazowieckie przestrzenie. Następnie jakby powoli, niespiesznie, krok za krokiem zbliżamy się do celu wędrówki, oglądamy drzewa, rozpoznajemy ich kształt liści i wzór na korze, zaglądamy też przez bramy pałaców, w okna dworów i chat, poznajemy też ludzi, zaglądamy w ich twarze, słuchamy opowieści...aż wreszcie nasza uwaga skupia się na tak najdrobniejszych detalach, jak kształt liści, wiemy jak pachnie deptany, wilgotny mech, słyszymy „trusk” czyli szelest podszytu, potem brodzimy przez kwitnące łanami przylaszczki lub żółte jak małe słońca kaczeńce...
Kto wie jak wygląda ginący unikat - sasanka otwarta i gdzie ją jeszcze można zobaczyć na Mazowszu? Jeśli ktoś ciekawy, niech otworzy tę książkę, a potem...
O turystycznych szlakach kampinoskich Tylko okładka jest barwna (a jakże mazowiecka...), w środku znajdziemy jedynie trzydzieści dwie czarno-białe fotografie oraz czarne literki na jasnokremowym papierze. Ale już po pierwszych zdaniach czuje się smak i zapach powietrza, wody, lasu, powiew wiatru na twarzy, oraz wędruje wraz z autorem „polną drogą, leśnym duktem, wiejską steczką, miejskim traktem”. Każdy rozdział to inna wędrówka, a raczej seria wypadów, rajdów, odwiedzin, ponawiana po wielokroć, lecz jakby jedna „wardęga”, dokonywana na przestrzeni kilkudziesięciu lat w te same okolice, ale jak w soczewce skupiona na kilku zaledwie stronicach. Autor rzuca – często w jednym akapicie, jak rasowy poeta „imażynista” – pojedynczy obraz, który się koniecznie chce zaraz samemu zobaczyć na własne oczy.
Polecałem już tę książkę bardzo różnym pasjonatom ...A to „ludziom Wisły”, którzy znajdą u Herza nie tylko piękny rozdzialik o flisach i żegludze po królowej polskich rzek, ale też świetne nastrojowe opisy nadwiślańskich miast, krajobrazów, pradawnych szlaków... A to amatorom starej architektury drewnianej – Autor powiedzie ich w różne zapomniane zakątki i pokaże modrzewiowy kościół w Gąsiorowie („jeden z najbardziej fascynujących wiejskich zabytków mazowieckich”), albo najpiękniejszą nadwiślańską kapliczkę (nie zdradzę gdzie stoi, bo sam tam jeszcze nie byłem!), czy XVIII-wieczny spichlerz gontem krytym... A to tropicielom „wielokulturowej historii Mazowsza”, którzy potem jak po sznurku odnajdą świadectwa pracy osadników „olęderskich”, jak też przeczytają pięknie opisany „sztetł” małych żydowskich miasteczek.
Jeśli ktoś kocha stare wielkie drzewa, dowie się gdzie na Mazowszu rosną dęby iście królewskie (wielkie jak owe białowieskie), pomnikowy jesion Mocarzem zwany, przeogromna sosna, która była punktem orientacyjnym dla kartografów, czy lipy z barciami „wydzianymi” ponad dwa wieki wcześniej.
Na tym nie koniec, albowiem Autor zawsze dorzuci od siebie tak niby od niechcenia takie szczegóły, że czytelnik chciałby to wszystko natychmiast zobaczyć na własne oczy. A jeśli już tam kiedyś był – to pragnie znowu obejrzeć te miejsca, ale z nową wiedzą. Bo więcej wiedzieć, to więcej widzieć, zrozumieć i poczuć. To nie jest proza krajoznawcza, turystyczna, tylko – magiczna.
Ale jak zachęcić czytelników „Plamki mazurka”, czyli w przeważającej części amatorów i fotografów dzikiej natury, aby sięgnęli do tej oraz innych książek Lechosława Herza? Przecież oni sami dobrze wiedzą, gdzie jest Puszcza Kampinoska, a także Kozienicka, Biała, Zielona, gdzie Wisła tworzy enklawy, często tuż za rogatkami stolicy, a tętniące najrzadszymi gatunkami i stadami nieprzeliczonego ptactwa zupełnie jak Amazonia. No, mogą nie wiedzieć, gdzie płyną maleńkie, dzikie a czyste rzeczki jak Pulewna, Kostrzyń, Grabina, Ślepota, Długa, Gawroniec, Witówka, struga Zimna Woda czy niewidzialna Maćkowa Woda (która czasem znika, ale potem tworzy małe wodospady), ale od czegóż mapy? Wielu fotografów dzikiej przyrody w Polsce i na Mazowszu dobrze wie gdzie i co można sfocić.
Ale bacznych czytelników „Podróży po Mazowszu” Autor weźmie za rękę i zaprowadzi tam, gdzie gniazdują i żerują nasze herbowe bieliki i orliki krzykliwe, tajemnicze trzmielojady, powietrzni akrobaci – błotniaki, gdzie gromadnie dudki pohukują i kwilą czajki, śmigają kuliki, rycyki, derkają derkacze...a także gdzie mszary nieprzebyte, gdzie torfowiska wysokie, sosnowe bory bagienne... Pokaże też oazy, gdzie latają trzeple zielone (konia z rzędem...), gdzie arcyrzadkie motyle (jak przeplatka aurinia, modraszek telejus, niestrzępek głogowiec, kraśnik pięcioplamek), gdzie rośnie ponad 700 gatunków roślin naczyniowych, a wśród nich kukułka, stoplamek, siódmopalecznik i nasięźrzał.
Bo są takie miejsca na Mazowszu, które profanom wydaje się płaskie i nudne, a to przecież magiczna kraina, lecz nie każdy umie odnaleźć i dostrzec jej uroki i tajemnice.
Taki pilny najpierw czytelnik a potem wędrowiec jako jeden z nielicznych szczęśliwców zobaczy z bliska, na własne oczy prawdziwe rodzime mazowieckie torfowiska wysokie, murawy napiaskowe, turzycowiska, trzcinowiska, łozowiska i mechowiska, a jak mu będzie szczęście sprzyjać to się nie utopi, a nawet traszkę grzebieniastą zobaczy, lub taki rarytas botaniczny jak brzoza niska, żywy zabytek epoki lodowcowej! Albo przejdzie bory, grądy, olsy, łęgi czyli przemierzy „miniaturę Puszczy Kampinoskiej”, ale z dala od granic Kampinoskiego Parku Narodowego. Po drodze zdobędzie szczyt a to Sępiej a to Niedźwiedziej Góry, wpadnie w Czarci Dół, zobaczy też gdzie stały karczmy Sodoma, Pohulanka, albo Łapigrosz, gajówka Na Siedmiu Morgach, odpocznie w cieniu wież średniowiecznego Czerska, lub na wzgórzu, gdzie mieszkali neolityczni łowcy reniferów, ale teraz z widokiem na Pałac Kultury i Nauki. Lechosław Herz jest z historią za pan brat, tą wielką i małą, bo wie jak Norwid (bohater jednego z eseików), że "przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej" i dlatego umie dostrzec znacznie więcej i lepiej niż inni, ci pospieszni wędrowcy.
Na początku XX wieku fotografowie do zdjęć plenerowych stosowali specjalny obiektyw „triplet”, który zawierał aż trzy odmiennie wyszlifowane soczewki. Nakładanie się trzech różnych „widm” dawało niezmiernie ciekawy efekt. Niedawno miałem okazję podziwiać zdjęcia wiekowego LASU wykonane tą starą nieznaną już techniką. Po prostu zapierają dech w piersi, bo tysiące subtelnie różniących się, przenikających i nakładających na siebie odcieni szarości (nie ostrej czerni i bieli) tworzą obraz o magicznej wręcz głębi perspektywy, o niezwykle wiernie odtworzonym migotliwym światłocieniu, jaki panuje wewnątrz wielkiego lasu.
Lechosław Herz w swoich opisach stosuje właśnie taką zmienną perspektywę, nakładające się i przenikające kadry i sceny, które w rezultacie tworzą wyjątkową całość. Zwykle wraz z Autorem oglądamy najpierw z daleka jakieś krajobrazy, miejsca, miejscowości, szlaki, przemierzamy wielkie, płaskie, niby monotonne mazowieckie przestrzenie. Następnie jakby powoli, niespiesznie, krok za krokiem zbliżamy się do celu wędrówki, oglądamy drzewa, rozpoznajemy ich kształt liści i wzór na korze, zaglądamy też przez bramy pałaców, w okna dworów i chat, poznajemy też ludzi, zaglądamy w ich twarze, słuchamy opowieści...aż wreszcie nasza uwaga skupia się na tak najdrobniejszych detalach, jak kształt liści, wiemy jak pachnie deptany, wilgotny mech, słyszymy „trusk” czyli szelest podszytu, potem brodzimy przez kwitnące łanami przylaszczki lub żółte jak małe słońca kaczeńce...
Kto wie jak wygląda ginący unikat - sasanka otwarta i gdzie ją jeszcze można zobaczyć na Mazowszu? Jeśli ktoś ciekawy, niech otworzy tę książkę, a potem...
W wydawanym przez Kampinoski Park
Narodowy kwartalniku „Puszcza Kampinoska”, w numerze 2-4/2014 pytała mnie
p.Magdalena Kamińska: Mazowsze się stało pana ulubionym regionem, a prawdziwym
oczkiem w głowie Puszcza Kampinoska. Skąd to zainteresowanie tym kompleksem
leśnym? A ja jej tak odpowiadałem:
Pyta pani, skąd
to wszystko się wzięło ? Wiele się na to złożyło. Wzrastałem wśród wzgórz i gór małopolskich i
tamte krajobrazy były moimi krajobrazami. Po karpackich szlakach wędrował mój
ojciec. Gdy wojna go zabrała, zastąpił mi go jego brat, mój stryj. W góry jeździłem na szkolne wycieczki, a miałem
wspaniałych nauczycieli, uczyli mnie
także radości włóczęgi, byli wychowawcami i opiekunami, mentorami i
przewodnikami wprowadzającymi w życie.
Do
Warszawy przybyłem ponad pół wieku temu,
za daleko było na stały z górami kontakt. Brakowało mi gór, brakowało wędrówek,
a w tradycji warszawskiej wypady na łono natury za miastem były na ogół
wyjazdami na zieloną trawkę, z kocykiem i wałówką w koszyku. W góry też
wyjeżdżano, zazwyczaj tylko w czas wakacji. Czekałem na nie z utęsknieniem. Nie
ja jeden. Wedle obserwacji przeprowadzonych w Tatrach procent turystów z
Warszawy przewyższał tam zawsze procent przybywających w te góry z pobliskiego
Śląska i z Krakowa.
Nim zrozumiałem
otaczającą mnie nizinność ziemi
mazowieckiej, jej całkowitą inność, odrębność, indywidualność, nim nauczyłem
się czytać i odczuwać tę ziemię,
upłynęło sporo czasu. Poznawanie swoich
okolic zacząłem od Kampinoskiego Parku Narodowego, pierwszy raz pojawiłem się w
nim już po studiach, w roku 1961, park istniał dopiero od dwóch lat.
Przyciągnęła mnie tutaj magia słowa „puszcza”, fakt, że był w tej puszczy park
narodowy, i to, że były w nim znakowane szlaki turystyczne, niemal zupełnie
tak, jak w górach.
W okolicach
Warszawy znakowane szlaki turystyczne były wtedy tylko w Puszczy Kampinoskiej,
pojawiły się w niej w
połowie międzywojennego dwudziestolecia. Było ich kilka, najpierwsze były dwa:
szlak w podwarszawskiej części puszczy wiódł do powstańczej mogiły z 1863 roku
koło Zaborowa Leśnego, drugi był na zachodzie puszczy i prowadził od przeprawy
przez Wisłę koło Czerwińska przez Krzywą Górę i Zamczysko do Leszna. Farbę
znaków turystycznych tych pierwszych szlaków kładł na drzewach m.in. Mieczysław
Podolski. Walczył potem w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku, w nim stracił nogę
i mimo że poruszał się później z trudem,
o kulach, znakował potem szlaki powstałego 55 lat temu Kampinoskiego Parku Narodowego, w którym
został zatrudniony jako fachowiec od turystyki.
Nie wiem, jak
to się stało, ale się stało, wsiąkłem w Puszczę Kampinoską, działać dla niej
chciałem, ba! musiałem. Społecznikostwo miałem we krwi, z gór je wziąłem. Społecznicy tworzyli turystykę w górach. Na
początku XX wieku podniebny, skalny szlak Orlej perci w Tatrach powstał z
inicjatywy poety Franciszka Nowickiego i wytyczał go, w znacznej mierze własnymi siłami, współprojektant szlaku,
ksiądz Walenty Gadowski. Zapatrzony w nich i im podobnych, jąłem się współorganizowania turystyki
mazowieckiej w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym. Znalazłem tam
dobrą atmosferę, w warszawskim okręgu PTTK powstała specjalna komisja do spraw
Puszczy Kampinoskiej, stanąłem na jej czele, dzięki pracy wielu ludzi zaczęła
się pozytywistyczna praca od podstaw. Została
ustanowiona odznaka „Miłośnik Puszczy Kampinoskiej”, a że w tamtym
czasie, a były to lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, szlakami turystycznymi w
Polsce właśnie PTTK się zajmowało, w uzgodnieniu z dyrekcją KPN działacze tej
organizacji przystąpili do realizacji rozbudowy szlaków turystycznych i do ich
propagowania.
Puszcza
Kampinoska była obszarem, który, zwłaszcza po 1945 roku, przejmował na siebie konsekwencje
rozwijającej się aktywnie masowej turystyki ku przyrodzie. Rzut oka na mapę
wystarczył, aby zauważyć, że na północ
od Warszawy znajduje się duży obszar leśny. Dla jednych był to zwyczajny
las, popularny i licznie odwiedzany, obfitujący w jagody i grzyby. Dla innych
las o nazwie puszczy, kojarzącej się z dzikimi ostępami, a to mocno działało na
wyobraźnię.
Ranga, jaką uzyskała nasza
puszcza po utworzeniu parku narodowego, spowodowała, iż stała się szybko
obiektem zainteresowań warszawskich górołazów, którzy pośród wyniesień
wydmowych odnajdywali namiastkę wakacyjnej i urlopowej przygody na górskich
szlakach. Oczywiście, że szli przede wszystkim ku kampinoskim „górom”, a że
posługiwano się wtedy najczęściej przedwojennymi 'setkami' topograficznymi
Wojskowego Instytutu Geograficznego, wędrowano najczęściej ku tym wydmom, które
miały w nazwie słowo: góra.
Najczęściej jednak rozdeptywano
Wydmę Łuże, jak zrazu nazywano Łużową Górę.
Do Puszczy
Kampinoskiej wprowadzała mnie prof. Jadwiga Kobendzina, która zechciała mnie
wziąć pod swoje pełne przyjaźni skrzydła. Opowiedziała mi kiedyś, że gdy
opowiadała o puszczy dzieciom jednej ze szkół w którejś z puszczańskich wsi,
jedno z dzieci zapytało ją: proszę pani, a czy Tatry to też takie góry z
piasku? Nie było wówczas telewizji, a z nazwami
gór dziecko się spotykało na co dzień, wznosiły się wszak w sąsiedztwie;
duży łańcuch wydm na północ od Leszna nosił od lat nazwę Karpackie Góry, bo jak
Karpaty zdawały się być wielkie te wydmy.
Uświadomiłem sobie wówczas
jak niewiele miejscowych nazw terenowych znajduje się na mapach Puszczy
Kampinoskiej. Sięgnąłem więc do starych dokumentów, do map,
przechowywanych w archiwum akt dawnych
na ulicy Długiej w Warszawie, wędrowałem po wioskach, rozmawiałem z ich
mieszkańcami, ze starymi leśnikami, odnalezione nazwy wprowadziłem na pierwszą
powojenną mapę Puszczy Kampinoskiej, w roku 1973 wydaną w skali 1:60 000 przez
Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych, z którym zacząłem współpracę.
Była to bardziej mapa przeglądowa, niż kartograficzna, ale takie wtedy były
wymogi cenzury wojskowej. Jeszcze
wcześniej, w
roku 1971 ukazało się pierwsze wydanie mojego „Przewodnika po Puszczy
Kampinoskiej” w wydawnictwie „Sport i turystyka” i tam pomieściłem całkiem sporą ilość wcale dokładnych i
obrazujących aktualną sytuację mapek różnych fragmentów puszczy. I na nich
znalazły się nazwy miejscowe, albo całkiem już zapomniane, albo aktualnie
używane przez mieszkańców puszczańskich wiosek, ale tylko im znane, nie
ogółowi.
Powołanie parku
narodowego spowodowało konieczność zmodyfikowania sieci szlaków dla turystyki
pieszej w taki sposób, aby udostępniając szlakami miejsca najbardziej
atrakcyjne dla zwiedzających, równocześnie omijać obszary o największej
wartości przyrodniczej. Dokonaliśmy tego w ciągu dwunastu lat, od roku 1965
poczynając. Z niewielkimi korektami, spowodowanymi zmianą sytuacji terenowej,
sieć szlaków wówczas zaprojektowana, nadal egzystuje.
Projekt sieci znakowanych
szlaków dla turystyki pieszej opracowywałem społecznie, korzystając ze swoich
górskich doświadczeń. Pyta mnie pani, jakie kryteria powinny być stosowane przy
wyborze trasy szlaku – łatwością przejścia, atrakcyjnością, różnorodnością? Na
pewno do szlaku powinien być łatwy dostęp, jego punkty krańcowe winny mieć
dobrą komunikację, najlepiej publiczną, bo najfajniejsza jest wędrówka od
jednego punktu do drugiego, trasy okrężne nie dają takiej satysfakcji, nie są
podróżą w nieznane, w dal...
Oczywiście, że szlak musi
być atrakcyjny i powinien ukazywać znajdujące się w okolicy ważne i istotne
elementy krajoznawcze, miejsca
interesujące i wyróżniające się krajobrazowo, również miejsca o określonych wartościach historycznych,
etnograficznych, przyrodniczych. Przy prowadzeniu szlaku szczególnie należy
unikać dróg o linii prostej, na przykład leśnych linii oddziałowych. W
kompleksie leśnym, zwanym puszczą, powinien szlak ukazywać puszczańskość tego
lasu. Prof. Romuald Olaczek, którego przyjaźń wielce sobie cenię, powiada, że przyroda
nie znosi linii prostej. Dobrze zaprojektowany szlak powiniene więc prowadzić
trasą krętą, urozmaiconą, o zmiennej perspektywie i dużym bogactwie krajobrazowym, pograniczem
obszarów odmiennych morfologicznie o
zmiennej szacie roślinnej. Najlepiej, gdy szlak wiedzie wąskimi dróżkami
i ścieżkami. Im dróżka węższa, tym lepiej. Tak prowadzona trasa szlaku zmusza grupy turystów do wędrówki gęsiego i
eliminowane są zbędne rozmowy, zakłócające ciszę przyrody, a turysta w ten
sposób może nawiązać bliższy kontakt z otaczającym go pejzażem. Łatwym szlak
być nie musi, chociaż na pewno nie może być trudnym szlak podmiejski, bo chodzą
nim spacerowicze, czasem wiekowi, czasem z małymi dziećmi. Dalej od Warszawy
może być trudniej, jako że trochę przygody turyście nigdy nie zaszkodzi, wszak
po tę przygodę też się przyjeżdża na kampinoskie szlaki. Takie to były główne zasady prowadzenia
szlaków w terenie. Gdzie się dało, te zasady zostały wprowadzone w życie.
Przez wiele lat
znakowało się szlaki społecznie i zrazu
tylko na farbę i pędzle były pieniądze z dotacji, resztę wykonywało się
bezpłatnie, nawet do pracy w terenie dojeżdżało się na koszt własny.
Najróżniejsi ludzie malowaniem znaków się zajmowali, był wśród nich przyszły
wybitny krytyk teatralny i aktor był również, malował szlaki świetny fizyk i
przyszły ksiądz oraz wiekowy już wtedy docent nauk chemicznych oraz dwóch
oficerów wojska polskiego, a także znakomitość polskiego reportażu machała pędzlem po drzewach.
Rok 1968: powstaje nowy szlak w Puszczy Kampinoskiej. Fot. L.Herz |
Pierwsze, pojawiające się
wtedy szlaki, były dla większości mieszkańców całkowitą nowością. Ludzie
pytali po co się maluje te drzewa w
paski. Na pętli autobusu miejskiego w Wólce Węglowej (przed pół wiekiem także
to był autobus linii 110, ale pętla była w innym miejscu) pytał mnie o to
kierowca tego autobusu. Szybko nauczyłem się przystępnie tłumaczyć
zaciekawionym tubylcom, że to po to, aby szkolne wycieczki mogły trafić do
cmentarza Palmiry, albo do domu Chopina w Żelazowej Woli. Jak się okazało
bowiem, sens wycieczki szkolnej był zrozumiały, ale nikt nie mógł zrozumieć
jaki ma sens chodzenie dorosłych po
lesie i to tak sobie, a nie po to, by zbierać
grzyby. W przeszłości szlaki z
powodzeniem służyły również organizacji na gwiaździście zbiegających się
trasach modnych w latach peerelowskich masowych rajdów turystycznych.
Polityczne idee przyświecały organizatorom tradycyjnych rajdów szlakami walk i
męczeństwa z zakończeniem w Palmirach, popularne pośród młodzieży studenckiej były mocno integrujące jesienne rajdy
politechniki warszawskiej, kończące się w Lesznie. Chyba się to już nie wróci.
W każdym razie nie w tak masowym wydaniu.
Staraniem PTTK
została wydana ścienna mapa-plakat, rozwieszana na warszawskich slupach ogłoszeniowych.
Znajdował się na niej schemat szlaków turystycznych, zamiast nazw było kilka
obrazków ilustrujących docelowe miejsca wycieczkowe: trzy krzyże nad cmentarzem
palmirskim, w Wierszach sylwetki
partyzantów, w Lipkowie Wołodyjowski i Bohun tłukli się szablami, w
Żelazowej Woli widniał namalowany
chopinowski dworek, potężny dąb rósł w Krzywej Górze... Dużymi literami wypisano dominujące nad
całością hasło: Puszcza Kampinoska czeka na ciebie. A pod spodem był tekst
informacyjny, że w tej puszczy jest park narodowy, że obowiązują w nim przepisy ochrony przyrody, że do jego
zwiedzania służą szlaki, były rysunki jak te znaki wyglądają i znalazła się tam
też informacja jak na nie można dojechać przy pomocy publicznej komunikacji.
Tak to wtedy uczyliśmy ludzi sposobów korzystania z naszej puszczy. To było
niezbędne, przez wiele lat, już po powstaniu parku narodowego, były
organizowane do naszej puszczy zbiorowe wycieczki pracownicze na grzybobrania,
po lasach parkowały nie tylko auta osobowe, także busy i półciężarówki. Tak to
kiedyś było...
Zadziwiające,
jak w stosunkowo szybkim czasie zadomowiła się turystyka w naszym Parku. Po
roku 1975 w innych terenach okolic Warszawy zaczęła się zwiększać ilość szlaków
znakowanych, wszak trzeba było odciążyć Puszczę Kampinoską. Znaczna część tych
tras zaprojektowałem, jak i szlaki
kampinoskie całkowicie społecznie, na swój koszt. Część ruchu turystycznego, dotąd kierującego
się głównie tutaj, została przejęta przez tamte okolice np. lasy Mazowieckiego
Parku Krajobrazowego koło Międzylesia, Otwocka i Celestynowa, okolice Zalesia
Górnego w Chojnowskim Parku Krajobrazowym, przez leśne otoczenie Podkowy
Leśnej. Projektując tam szlaki przy okazji poznałem nie najgorzej podwarszawskie Mazowsze. Ono
jest naprawdę bardzo atrakcyjne! Nie tylko Puszczą Kampinoska stoi Mazowsze,
acz jest ona niewątpliwie największym diamentem regionu. Niestety, nie wszędzie
szlaki przetrwały, po upływie trzydziestu lat w niektórych okolicach już tylko archeologiczną pozostałością są
resztki znakowanych tras, chociaż wciąż umieszczane są na mapach. Kampinoski
Park Narodowy jest wyjątkiem, ma na turystykę środki i kadrę, gdzie indziej
brakuje gospodarza, bowiem PTTK zupełnie nie daje sobie teraz rady z
podwarszawskimi szlakami, a z gminami różnie bywa.
Teraz jest moda
na turystykę rowerową, wspierane jest finansowo tworzenie szlaków dla
rowerzystów. Poza naszym parkiem narodowym, gdzie jest dobrze, niemal wszędzie indziej turystyka
piesza jest jako ta bezdomna sierota. Są wyjątki: dobrze się mają szlaki
Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i na terenach gmin w Długosiodle i
Nieporęcie oraz w okolicy Podkowy
Leśnej, ostatnio gmina Pomiechówek.
Przechadzki po lesie z mody
nigdy nie wyjdą, tam zwłaszcza gdzie las sąsiaduje z miastem. Ale turystyka
piesza, przemierzanie długich tras w poszukiwaniu turystycznej przygody, to co
jest tak podniecające w wędrowaniu szlakami górskimi, w okolicach Warszawy
staje się mniej modne, ustępując pola
innym rodzajom turystyki, najczęściej rowerowej. Obserwuję jak zmienia się
model podwarszawskiej turystyki.
Większość szlaków została
zaprojektowana w czasach, gdy na te szlaki można było dojechać autobusem. Tylko
blisko Warszawy komunikacja autobusowa trzyma się dobrze. Im dalej, tym jest
teraz gorzej. Bez samochodu niełatwo dojechać do wielu miejscowości w
zachodniej części naszego parku, do niektórych w dni weekendowe nie ma żadnego
kursu.
Komunikacją publiczną z
Warszawy łatwiej jest dojechać do Zakopanego, niż do Żelazowej Woli. Będzie
jeszcze gorzej, w soboty i niedziele na niektórych liniach autobusy wożą
dzisiaj powietrze. Ani chybi, wkrótce i te linie padną. A kiedyś tak było, że
jeśli nie wsiadło się do autobusu na przystanku krańcowym, wtedy się nie
siedziało, na wielu dalszych przystankach wejść do pojazdu było trudno, taki
był ścisk. Przesiedliśmy się dzisiaj do własnych samochodów, część z nas
niechętnie rusza się ze swoich letniskowych działek. Tempora mutantur...
Przeszłością
jest dzisiaj społecznikowski model organizowania turystyki. Nastał bowiem czas na profesjonalizm. Nasz
narodowy park jest znakomitym tego przykładem. Umie zapewnić odpowiednie środki
i ma
kadrę. Działają w parku ośrodki edukacyjne, muzea, są ekspozycje
dydaktyczne. Powstały parkingi, a obok
nich krótkie dydaktyczne szlaki przyrodnicze. Tradycyjne szlaki są regularnie
konserwowane i odnawiane. Pobudowano wygodne kładki tam, gdzie okresowo szlaki bywają zalewane
wodą. Stawiane są drogowskazy i tablice z informacjami krajoznawczymi. Są wreszcie
ludzie, pełni entuzjazmu, w większości młodzi, a do młodych świat należy jak
wiadomo. Obserwuję to wszystko z radością i wiem, iż jest za co i komu bić
brawo.
Pyta pani, który ze szlaków
jest mi najbliższy i dlaczego? W naszym parku mam ich kilka, żadnego nie
chciałbym pominąć, wszystkich wymienić nie sposób. Ale jeśli już koniecznie
miałbym się na któryś zdecydować, wtedy wymieniłbym szlak wiodący z Zaborowa
Leśnego przez Kalisko. Dla takich szlaków jak ten, warto podejmować trud
wędrówki. Zaprojektowałem ten szlak czterdzieści lat temu i od tego czasu Kalisko jest jednym
z tych miejsc, wobec których nie umiem być obojętnym. To ogromne i wyjątkowej urody torfowisko, mokradło
jakich niewiele. Pamiętam, jak były
tam kośne łąki i pasły się na nich
krowy. Teraz imponująco powraca dzika natura,
łąki ustąpiły turzycowiskom, wkroczyły szuwary, na podbój torfowiska
wyruszyły forpoczty lasu, torfowisko wygląda tak, jak prawdziwe bagno wyglądać
powinno.
Przedwiośniem na szlaku turystycznym przez Kalisko.Fot.L.Herz |
Turystyczny szlak wiedzie w
głąb Kaliska usypaną pośród bagien Drogą do Gaci, bo od majątku w Zaborowie do
folwarku w Zaborowskiej Gaci doprowadzała.
Gdy wody na torfowiskach Kaliska jest sporo, a to się często przytrafia,
zwłaszcza przedwiośniem, nie daje się
iść tym szlakiem, przez obniżenia terenu
z jednej na drugą stronę drogi przelewa się wtedy nadmiar wody pokrywającej
torfowisko i zwykły szlak zamienia się w szlak wielkiej przygody. Dobrze się w tamtej okolicy czuję, bo to jest
mój biotop, moje środowisko naturalne. Uwiodła mnie ta okolica dawno temu i
wciąż jestem nią uwiedziony.
Mokradła Kaliska są dzisiaj
niemal całkowicie niedostępne, o takich jak one
pisywali autorzy powieści o akcji osadzonej w zamierzchłych,
słowiańskich czasach: Józef Ignacy Kraszewski w „Starej baśni”, Karol Bunsch w
„Dzikowym skarbie”, Antoni Gołubiew w „Bolesławie Chrobrym”. To były lektury
młodości mojego pokolenia, nie sądziłem, ze podobne plenery jeszcze kiedyś
zobaczę i to tak blisko Warszawy.
Pyta mnie pani, czy
wyznaczanie szlaków, opracowanie map lub przewodników to praca lekka, łatwa i
przyjemna czy mozolna, mało atrakcyjna? Otóż, praca to niełatwa, pani
Magdaleno, czasem nawet cholernie trudna, ale pierońsko przyjemna. Gdy śnieżną
zimą pojawiam się w okolicach Wólki Węglowej w naszym parku lub koło Anina i
Falenicy w parku mazowieckim, i gdy widzę wtedy obficie przedeptane na śniegu
trasy szlaków, które sam zaprojektowałem i opisałem w przewodnikach, ogrania
mnie radość. Dobrze jest być komuś przydatnym.
Dobrze wiedzieć, że coś, co się zrobiło, miało sens.
Magellan na Mazowszu
W roku 2018 na majowych Warszawskich Targach
Książki, które od kilku lat odbywają się na Stadionie Narodowym, spotkało mnie
wyróżnienie honorową
Nagrodą Magellana, powstałą z inicjatywy magazynu literackiego
"Książki". Wręczał mi tę nagrodę dyrektor Targów (800 wystawców, 100
tys.
zwiedzających). Jak pięknie napisano mi w dyplomie: „za kolekcjonowanie
piękna
polskiego krajobrazu, rozbudzanie wrażliwości i zachęcanie do
pielęgnowania w
sobie uważności”. Ubiegłymi laty nagroda trafiała
m.in. do Olgierda Budrewicza, Elżbiety Dzikowskiej, Marka Kamińskiego, Wojciecha
Karpińskiego, Andrzeja Stasiuka, Moniki Witkowskiej, Martyny Wojciechowskiej,
Michała Książka. Podróżowali oni po dalekim świecie, na biegunach bywali,
zdobywali Koronę Ziemi. Że w tym roku padło na faceta od Mazowsza, więc może ta
nasza podwarszawska ziemia mazowiecka także warta grzechu podróżowania.