piątek, 17 października 2025

              Polski Gaudi, czyli desant z Krakowa         w Bartnikach

Ten kościół jest dobrze widoczny z okien pociągów na linii z Warszawy do Skierniewic.  Na skraju Puszczy Bolimowskiej, po północnej stronie torów wznosi się ten jednonawowy kościół św. Antoniego z Padwy z wieżą z czerwonej cegły. Znajduje się w Bartnikach, ale parafia jest radziwiłłowska, sąsiedni Radziwiłów jest ważniejszy, ma nawet stację kolejową. Od 1920 r. parafia jest powierzona Zgromadzeniu Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa. W Bartnikach znajduje się nowicjat polskiej prowincji tego Zgromadzenia, które w roku 1836 założył w Paryżu Bogdan Jański. zmarły w 1840 r. w Rzymie, urodzony  w 1807 r. w Polsce polski działacz Wielkiej Emigracji, założyciel Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego oraz Sługa Boży Kościoła katolickiego.  Powszechnie uważany za  „apostoła emigracji” przyjaźnił się z Adamem Mickiewiczem. Po śmierci Jańskiego jego uczniowie w niedzielę wielkanocną 1842 roku, złożyli pierwsze śluby zakonne w katakumbach św. Sebastiana w Rzymie.

Świątynię w Bartnikach ufundowali Feliks i Emilia Sobańscy z nieodległego stąd Guzowa, a wybudowana została w latach 1905-1907 według projektu Teodora Talowskiego (1857-1910). To świetny artysta, ale poza Krakowem praktycznie nieznany. Dzieła tego architekta charakteryzowała indywidualność i niecodzienność, jak określają to nam współcześni jego koledzy z branży. To prawda, projektów Talowskiego nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować, powszechnie zaliczany jest do nurtu eklektycznego, badacze podkreślają także widoczną w jego budynkach „estetykę malowniczości” oraz ekspresjonizm i symbolizm. Obdarzony fantazją malowniczo zestawiał asymetryczne bryły, urągając wszelkiej harmonii, akcentował różnice faktur i dążył do wydobycia maksimum ekspresji z wyolbrzymionego detalu i ornamentu. Dzięki talentowi i wielkiej fantazji stworzył własny oryginalny język form z pogranicza obumierającego historyzmu oraz rodzącej się secesji i modernizmu. Nie da się zapomnieć jego projektu kamienic krakowskich, stworzył ich tam szesnaście, wśród nich a najsłynniejszymi są „Dom pod pająkiem” i "Pod Śpiewającą Żabą"; warto się wybrać w ich poszukiwaniu w czasie swojego pobytu w grodzie Kraka. Zaprojektował 70 kościołów, do tego liczne kaplice, grobowce, pałace, dwory i wille, szpitale, wszystko głównie na terenie Galicji. 

Niektórzy skłonni byliby nadać mu przydomek "polskiego Gaudiego". Światowej kariery nie zrobił. Kościół w Bartnikach jest bodaj jedynym jego dziełem na Mazowszu. 


Warto przyjrzeć się fasadzie. Jest kulisowo dostawiona do ściany wieży i oszkarpowana.  Na tympanonie napis: ‘Przyjdź królestwo twoje” i zwieńczenie w formie uskokowego szczytu, zdobione płaskorzeźbą przedstawiającą scenę chrystologiczną, ilustrującą słowa: „Co jest cesarskie oddajcie cesarzowi a co Boże Bogu” (Mat. 22, 15-22). Nad tympanonem widnieje kolista rozeta, ponad którą w niszach ustawiono figury Chrystusa i Madonny. Ciąg wyobrażonych na fasadzie przedstawień kończy potężny krucyfiks, który jest repliką dzieła Wita Stwosza z kościoła Mariackiego. Krucyfiks ten umieszczono na tle ostrosłupowego okna. Całość zwieńczona została uskokowym szczytem przysłaniającym daszek wieży o hełmach na kalenicy oraz flankowaną parą ośmiobocznych wieżyczek o hełmach zakończonych gotyckimi kwiatonami. Bardzo jest to wszystko interesujące. 


       Podczas I wojny światowej w 1914 roku, gdy wrogie sobie armie rosyjska i niemiecka zatrzymały się na siedem miesięcy nad Rawką i Bzurą, wszystkie wioski okoliczne zostały zniszczone. 28 czerwca 1915 roku Rosjanie, opuszczając pozycje nad pobliska Rawką, chcieli zburzyć wieżę kościelną, szczęśliwym jednak trafem, walczący w armii rosyjskiej Polak, płk Pawłowski, przekonał dowództwo, aby od tego zamiaru odstąpiono. 

Pierwszy raz zobaczyłem ten kościół w roku 1968, dawno temu, czasem myślę, że nadto dawno. Był czas wielkanocny, pojechałem pociągiem na pieszą wycieczkę do Puszczy Bolimowskiej. Zanim wsiadłem w pociąg powrotny na stacji w Radziwiłłowie, wszedłem do tej niezwykłej świątyni. W wnętrzu  stała straż przy symbolicznym grobie Chrystusa, pełniło ją czterech umundurowanych członków miejscowej ochotniczej straży pożarnej w wypucowanych, złotych kaskach pożarniczych na głowach. Stali poważni i dumni z tego swojego stania. Szedłem potem ścieżynką wzdłuż torów do oddalonej o kilkaset metrów stacji. Zobaczyli mnie rówieśni mi miejscowi i zaczęli rzucać we mnie kamieniami, którymi obsypane były tory kolejowe. Zobaczyli "cudaka" z plecakiem (mało kto z takim czymś chodził wtedy po wioskach polskich nizin, Mazowsze tym również różniło się wtedy od Małopolski) to i rzucali, a co mieli sobie odmawiać. Udawałem, że to mnie nie dotyczy. Choć raz czy dwa razy trafili w plecak, szedłem szparko i  konsekwentnie przed siebie, a oni rzucania zaprzestali, biec im się za mną nie chciało. 

Jakiś czas potem znowu jechałem pociągiem w tamte strony. Pociąg minął stację Radziwiłłów, więc przyssałem się do szyby okna, za którym miał się ukazać widok tego kościoła, ale wzrok zatrzymał się na moment na budce dróżnika, którą właśnie pociąg mijał. Była to zwykła budka pomieszczeniem wewnątrz i z balkonikiem, na który - gdy przejeżdżał pociąg - wedle dawnego, kolejowego zwyczaju wychodził dróżnik z chorągiewką w ręce, aby tak zapewnić kierującego pociągiem, że wszystko jest w porządku i przejazd jest bezpieczny. Teraz to pewnie już jest całkiem inaczej, elektronika steruje wszystkim, ale kiedyś taki dróżnik z chorągiewką to był widok budujący i powszechny. A co zobaczyłem, upewniłem się w tym, gdy wracałem tą samą trasą. Nie przeoczyłem się. Budka była niechybnie używaną, a balkonik dość dokładnie zabezpieczony od zewnątrz mocno naciągniętą metalową siatką. Czyżby przed czyimiś kamieniami?  Lata cale mnie tam nie było. Zajrzałem właśnie na mapę internetową, zobaczyłem zdjęcie tego miejsca, budki dróżnika na nim już nie ma.. 

Nie tylko w interesującą architekturę i piękne krajobrazy  obfituje życie wędrowca. W okolicy Bartnik jest ich też trochę, to fragment o wiele większej całości,  dość akuratnie opisałem tę okolicę  w przewodniku "Puszcza Bolimowska.Wycieczki z sercem", którego II wydanie ukazało się w r.2023. W przewodniku są i takie propozycje krajoznawczych celów, jak ta z okolicy Bartnik. Trafić tam nie łatwo, warto przedtem zasięgnąć języka u tutejszych. Na pn.zach. od kościoła znajduje się na skraju lasu mogiła, w której spoczywa młody praktykant leśny; jak opowiadają miejscowi, w 1922 roku młodzieniec zastrzelił się z powodu nieszczęśliwej miłości. Przed śmiercią prosił, aby go pochować w tym właśnie miejscu. Przy mogile świerk zasadzony po jego śmierci, spore już osiągnął rozmiary, jest stuletni. Ten post wpuszczam  do swojego blogu niedługo przed listopadowymi świętami zmarłych. Może zechce ktoś skorzystać  z tej blogowej podpowiedzi i w tej właśnie, listopadowej porze, powędruje w tamte okolice, aby zapalić światełko znicza przy tej leśnej mogiłce...


.................................................................. 


 

sobota, 4 października 2025

Potężny dąb w Śladowie

Większość z tych, co to są przekonani, że świetnie znają Puszczę Kampinoską, nie była zapewne nigdy w Śladowie. To niewielka wioska, położona nad Wisłą na północno-zachodnim krańcu podwarszawskiej Puszczy, w otulinie Kampinoskiego Parku Narodowego. Powiadają, że nazwa ta to stąd się wzięła, że tu sporo po sobie śladów pozostawił Władysław Jagiełło. Istniał już albowiem ten Śladów w XV wieku, a od końca XVIII w. przez sto pięćdziesiąt lat mieszkali w niej także koloniści „olenderscy”. Kilka powodów jest, aby Śladów odwiedzić. Przede wszystkim trzeba zobaczyć imponujący  pomnik przyrody, dąb szypułkowy o nazwie „Obrońca” . To potężne drzewo ma 6 metrów obwodu na wysokości piersi. Pośród zabytkowych drzew  nie ma sobie równych  w całej Puszczy Kampinoskiej i jej otulinie. 


  Rośnie na terenie jednego z gospodarstw śladowskich, dla gospodarzy jest drzewem domowym,  jednym z mieszkańców siedliska. Jest bardzo wiekowym drzewem. Miejscowi dają mu osiemset lat. Zapewne aż tylu nie ma, pamięta na pewno wiele. Nazwano go Obrońcą dlatego, że we wrześniu 1939 r., gdy w czasie działań wojennych płonęła sąsiadująca z nim stodoła, on własną piersią powstrzymał pożar przed przeniesieniem się na pozostałą część wsi. Ślady ognia są nadal widoczne na pniu od wschodniej strony.  
 
 
W pobliżu, na wale przeciwpowodziowym nad Wisłą, wznosi się w Śladowie smukły  obelisk.  Pod nim też stanąć się powinno. Upamiętnia dramatyczne wydarzenie z czasów wojny. W dniu 18 września 1939 r., w czasie ataku na pozycje broniącego się tutaj oddziału polskiego hitlerowcy użyli miejscowej ludności jako żywej zasłony. Żołnierze polscy, nie chcąc zabijać cywilów, poddali się do niewoli. Niemcy wszystkich wymordowali. Zginęło 252 żołnierzy oraz 106 osób cywilnych, wśród nich kobiety i dzieci. Uratowali się tylko dwaj mężczyźni. Jeden skrył się w wodzie, w której przeleżał dziewięć godzin, a następnie przepłynął rzekę, drugi ocalał, przyciśnięty trupem swego brata. 
 Od pomnika należy przejść nad brzeg Wisły. Po drugiej stronie rzeki widać zabytkowe opactwo w Czerwińsku z jego dwoma wieżami z czerwonego granitu. Górują nad okolicą od 1117 roku. Swoje lata mają!  
 


Nieopodal dębu, zaledwie kilkaset metrów od niego, wiódł ku rzece szlak wojsk jagiełłowych ku niezwykłemu na owe czasy mostowi drewnianemu, zbudowanemu przez mistrza Jarosława pod Kozienicami i spławionemu tutaj na łodziach. Pod murami opactwa i we wsiach sąsiednich chmara luda kłębiło się wonczas, wiele było tam rycerstwa ze wszystkich stron potężnego królestwa, a i z krajów sąsiednich siła. Wszyscy przygotowywali się na wielką wojnę z Krzyżakami, na którą król ich miał prowadzić. Tym mostem przejeżdżał król po wielekroć, tam i z powrotem, dudniły kopyta jego konia po drewnianym moście, gdy do puszczy na łów spieszył, boć myśliwiec był z niego zawołany, a że zapasy mięsiwa dla ogromnego wojska były nieustannie potrzebne, rozbrzmiewała puszcza od gwaru łowców królewskich. 

W pobliskiej Puszczy Kampinoskiej trzy potężne dęby zwano Jagiellonami, dwa nadal jeszcze żyją (chociaż na pewno nie pamiętają Jagiełły, oba mają zaledwie po ok.350.lat). Okazalszy nosi teraz nazwę Dębu Kobendzy, to nazwisko inicjatora powołania parku narodowego w tej puszczy. Widać na tym zdjęciu, że pień dębu ciągnie ku górze, ku światłu, korona tego drzewa zaczyna się wysoko nad ziemią. Wyrastał bowiem pośród wysokich drzew, wśród starodrzewu, musiał walczyć o to swoje królewskie życie wśród drzew mu wzrostem mu rówieśnych. Obrońca ze Śladowa wzrastał w terenie bezleśny, śladowanie go zaakceptowali, uznali za swojaka, ba! przynosił im dumę, był ich! Wiec rozrósł swoją koronę nad wyraz szeroko. Czapki z głów, proszę państwa. 

Taka to okolica wokół tego stareńkiego dębu we wsi Śladów na kampinoskim Powiślu. Ot, niewielki zakątek naszej ojczyzny. A jest w nim wszystko. I uroda naszej mazowieckiej ziemi, kawał jej historii i dramatyzm jej dziejów, i jej chwała. Obrońcy trzeba się pokłonić nisko i z szacunkiem, gdy go się odwiedzi. Potem zaś należy pójść ku pomnikowi i  nad brzeg Wisły, aby spojrzeć na wieżyce czerwińskiego opactwa na drugim brzegu rzeki. W pogodne niedziele niesie się po wodzie głos wiernych, śpiewających stare, kościelne pieśni w wiekowej bazylice. Zanim Śladowianie zbudowali własnym sumptem kaplicę, niedzielne msze odbywały się w tym drewnianym domu, widocznym na zdjęciu, w izbie za tymi oknami.   

PS. Całkiem niedawno, staraniem Muzeum Ziemi Sochaczewsikej i Pola Bitwy nad Bzurą ukazała się książka Sebastiana Tempczyka „Śladów – historia (nie)znana”.  Można ją  kupić w Muzeum Ziemi Sochaczewskiej.  

.........................................................................................


niedziela, 7 września 2025

W Czerwińsku nad Wisłą 


Jeden z najważniejszych zabytków mazowieckich znajduje się w tym małym miasteczku. Dla turystów z krwi i kości do odwiedzenia obowiązkowy. Swoje wędrowanie po  szlakach Puszczy Kampinoskiej zaczynałem od lasków i piasków koło Wólki Węglowej, potem przebyłem szlak z Dziekanowa Leśnego do Palmir, a gdy już zaliczyłem powstańczą mogiłę koło Zaborowa Leśnego, przyszła kolej na Czerwińsk, dokąd dojechałem pekaesem z dworca na ulicy Żytniej w Warszawie.  Tam zaczynałem swoją kolejną wycieczkę  po Puszczy Kampinoskiej. Na tamte czasy pełna egzotyka! Po  zwiedzeniu zabytkowego opactwa trzeba było przeprawić się przez rzekę. Pierwsze spotkanie z Czerwińskiem było więc pobieżne, był wtedy dla mnie tylko miejscem w którym być należało, i owszem, ale przede wszystkim miejscem w którym miałem zacząć wędrówkę najodleglejszych od Warszawy połaciach puszczy.   

Łodzią do Śladowa na południowym brzegu Wisły mnie i dwójkę moich towarzyszy przewiózł  pan Kazimierz Lewandowski. Był miejscowym  "wytycznym", o sobie mówił "wytykarz",  i do jego zawodowych obowiązków należało wbijanie w dno wiślane wysokich drągów, wyznaczających aktualny nurt Wisły. Nurt wiślany jest bowiem zmienny, a jeszcze długo po wojnie była to rzeka spławna, pływały nią statki pasażerskie z Warszawy do Płocka i Włocławka. Starsi ode mnie przyjaciele takim statkiem przypłynęli, aby w Czerwińsku zacząć wycieczkę pieszą do Leszna.  Pięć godzin z prądem parostatek płynął do Czerwińska z Warszawy. Jakby kto chciał parostatkiem powracać, podróży miał przed sobą godzin osiem, ale za to nocą!  

Czerwińsk był gniazdem, z którego na wodne szlaki wyruszyło wielu marynarzy słodkich wód, pochodziło stamtąd wielu kapitanów żeglugi śródlądowej. To stąd przedsiębiorstwa żeglugowe w Warszawie i Płocku czerpały kapitał ludzki stanowiący obsadę załóg na statkach, barkach i pogłębiarkach. Przed drugą wojną Czerwińsk n/Wisłą kojarzył się z baciarzami, krypiarzami, tworząc dużą flotyllę piaskarzy, żwirowników jak i szkutników. Ci ludzie regulowali brzegi Wisły, inni byli wytycznymi, jeszcze inni rybakami i szkutnikami.  Już nie jest dzisiaj  Wisła najważniejszym żywicielem mieszkańców Czerwińska. 

Jak już do Śladowa na drugim brzegu mnie pan Kazimierz dowiózł, pieszo powędrowałem przez Puszczę Kampinoską do Kampinosu. Już pod koniec lat dwudziestych XX wieku prowadził ze Śladowa oznakowany kolorem niebieskim szlak do Leszna. Poszedłem tym szlakiem, tyle, że nie do Leszna, lecz bliżej, do Kampinosu. Z całej trasy pamiętam tylko mgłę wieczorną nad łąkami tuż przed Kampinosem, a to była jesień i mgła była taka październikowa. Pierwszy raz miałem kontakt z taką mgłą na nizinach. Przez te mgłę zobaczyłem posuwające się do przodu końskie uszy i za tymi uszami jechał na mgle tułów faceta bez nóg, z batem w ręku. To, co poniżej, tonęło w mgle. Do Kampinosu doszedłem późno, autobusu już nie było. Nie było szosy do Leszna i do Żelazowej Woli, autobusy jeździły po kocich łbach szosą do Szymanowa. Zanocowałem tam. Było wtedy schronisko PTTK we dworku we wsi Kampinos. Gdy Puszcza Kampinoska została parkiem narodowym, sieć szlaków rozbudowano i nie ma już szlaku jednakowego koloru na tej trasie, więc trzeba się "przesiadać" z koloru na kolor, co zresztą nie jest żadnym kłopotem. Schroniska jednak już nie ma od dawna.  Dla młodego człowieka, jakim wtedy byłem, a były to lata sześćdziesiąte XX wieku, ten Czerwińsk, potem zaś wielogodzinna wędrówka przez puszczę, były  ogromnym przeżyciem. 


 Zakon kanoników regularnych lateraneńskich  został do Czerwińska sprowadzony z Francji za sprawą 
pochodzącego z Belgii płockiego biskupa Aleksandra z MalloneW 1155 r. papież Hadrian IV bullą zatwierdził bullą Opactwo.  W ciągu wieków dzięki licznym nadaniom, przywilejom i darowiznom książąt mazowieckich klasztor stał się jednym z większych właścicieli feudalnych na Mazowszu. Do największych dobrodziejów klasztoru należał książę mazowiecki Konrad II (zm. 1294), pochowany w jego podziemiach; ten nieszczęsny władca niezależnego księstwa mazowieckiego, daremnie marzący o królewskiej koronie i krakowskim Wawelu,  a który chcąc mieć głowę tylko do walki o tę koronę, a nie do walk z plemionami sąsiadów na północy, sprowadził na swoje granice Krzyżaków, aby mu problem rozwiązywali. Jak wiemy, rozwiązali po swojemu.  Do rozwiązania problemu zakonu krzyżackiego w Polsce przystąpił król Władysław Jagiełło. W roku 1410 r. , dążąc na spotkanie Krzyżaków pod Grunwald, przeprawił się tu po pierwszym znanym historii moście na Wiśle; ten tzw. most łyżwowy został zbudowany przez mistrza Jarosława pod Kozienicami, a następnie spławiony pod Czerwińsk, gdzie go zmontowano. Był w owym czasie cudem techniki. 


Lata mijały, bywałem później wiele razy w Czerwińsku, ale najbardziej pamiętam  swoje pierwsze odwiedziny.  Imponujące wieże i historię. Na dodatek wszystko to wpisane w nieznany mi dotąd nizinny krajobraz. Dopiero co bowiem przybyłem na Mazowsze z pagórkowatych krajobrazów południa kraju. Tutaj odnajdywałem pejzaż odmienny, napisany językiem zupełnie innym, niż tam.  Zaprzyjaźniałem się z mazowiecką ziemią, wrastałem w nią. 
 
  
Co jakiś czas wybieram się  na niespieszną przejażdżkę przez coutryside mazowiecki. Ich widok jest dla mnie jak tlen. Jadę wąskimi asfaltowymi drogami wiodącymi wśród pól i zagajników, wśród tonących w zieleni sadów i ogrodów ludzkich sadyb. Często przez zachodnie krańce Puszczy Kampinoskiej do zabytkowego Brochowa i koniecznie stamtąd nad Wisłę, aby kolejny raz spojrzeć  na rzekę. Zawsze, gdy tam bywaliśmy z żoną, najczęściej przywożąc tam swoich gości, jest nam tam dobrze. Krajobraz tam bardzo mazowiecki, bardzo polski. Nie wiem jak to odczuwa ktoś, kto jest przywieziony tam tylko na chwilę, aby spojrzeć i zaraz potem odjechać, lecz my, w mazowiecką nizinność wrośnięci, do wiślanych brzegów przycumowani na stale, czujemy tutaj coś, czego nazwać się nie ważymy, aby tego nie przepłoszyć. W tym pejzażu dotyka się wszystkiego naraz: transcendencji, poezji, historii, dramatów. 
 
Z wiślanego brzegu nieopodal Śladowa jest najlepszy widok na Czerwińsk. Jakże doskonale wpisane są w ten pejzaż te c
harakterystyczne dwie wieże, w romańskim stylu postawione przed wiekami na wysokim brzegu po przeciwnej stronie rzeki.  "Wieżyce czerwińskie były niewątpliwie najstarszym i najpierwszym gmachem murowanym i czerwony dach posiadającym w tej okolicy Mazowsza – pisał Zygmunt Gloger.  Żadna okolica dawnej Polski nie miała tak bezwarunkowej konieczności szukania obronnej podstawy pod mający się budować kościół lub klasztor, jak Mazowsze na prawym brzegu Wisły, graniczące od północy i wschodu z dzikimi krainami napastniczych pogan pruskich Litwy i Jaćwieży. Było też Mazowsze od najdawniejszych czasów krajem grodów i do takich zaś grodzisk należał prawdopodobnie i Czerwińsk przed zbudowaniem tu klasztoru dla kanoników laterańskich, których początkowe wprowadzenie do Polski wiąże się niemal z epoką zaprowadzenia wiary chrześcijańskiej kraju Polan." 

Czerwińskie wieże jeszcze większe wrażenie robią, gdy stanie się u ich stóp. Fotografowałem je dla siebie, utrwalając ich obraz na polskiej błonie fotograficznej, zdjęcia są czarno białe.  I takie również pomieściłem tutaj, w tym poście. Wtedy jeszcze nawet wybitni fotograficy polscy nie używali błony kolorowej.   


Wzniesiony w XII wieku klasztor i kościół w stylu romańskim był przekształcany w ciągu wieków, zgodnie z wymogami mody i potrzebami, nie zawsze najlepiej,  to przecież jest jednak wciąż ta sama. Wiele dorzuciła od siebie epoka gotyku, barok pozostawił po sobie dominujący w bazylice obraz wnętrza i lekceważyć go nie należy.  Barokowy ołtarz główny jest drewniany, Mazowsze to nie Włochy, marmurów tutaj nie mamy, ale to dzieło nie byle jakie, wykonane w Krakowie w roku 1630,  fundacja Mikołaja Szyszkowskiego, herbu Ostoja, opata Komendatoryjnego Kanoników Regularnych w Czerwińsku i od 1634 r. Biskupa Warmińskiego. Jak uda się zapewnić opiekę dobrą opiekę przewodnicką na czas zwiedzania, naprawdę sporo się o nim można dowiedzieć. A mieści w sobie największą świętość czerwińskiego sanktuarium, jest nim Obraz Matki Boskiej Pocieszenia, namalowany przez Łukasza z Łowicza w 1612 r.  (reprodukcja jest z płockiego wydania "Gościa Niedzielnego"._

 Modlił się przed nim Władysław IV i za odzyskane zdrowie złożył w podzięce srebrne wotum czerwińskiemu opactwu. Król Jan Kazimierz; gdy Chmielnicki zbuntował się przeciwko Rzeczpospolitej, przed obrazem Matki Boskiej Czerwińskiej „rzewliwymi łzami płakał”, a po zwycięstwie pod Beresteczkiem zdobyte chorągwie kozackie zawiesił w Czerwińsku przy ołtarzu. Na wygląd kościoła mocno wpłynął  narodowy historyzm z początku XX wieku, bo przywrócił  dawną świetność świątyni – odkryto romańskie freski, zrekonstruowano wieże i elewacje kościoła. 

Bryła budowli i jej układ przestrzenny niewiele odbiegają od pierwotnego. Te dwie wieże kościelne o wysokości 33 metrów zbudowano z bloków czerwonego granitu, którego barwa dała nazwę miejscowości. Ich kwadratowe podstawy mają mury grubości 123 cm. W wieżach są charakterystyczne okna bliźnie, tzw. biforia. Świątynię zbudowano z ciosów z polnego granitu, pomiędzy którymi trafiają się romańskie cegły. Tę czerwień kamiennych ciosów romańskich sfotografowałem później, po wielu latach, gdy przywędrowała już do nas wówczas kolorowa fotografia, są więc właściwego koloru.


Trzeba przyznać, że późniejsze przebudowywania czerwińskiej bazyliki nieźle współgrają z tym, co jest najstarsze, pierwotne. Normalna sprawa, niewiele mamy w Polsce budowli o jednolitym stylu romańskim, praktycznie tylko małą świątynię w Strzelnie na Kujawach. Bazylika czerwińska cennych fragmentów romańskich ma niewiele. Jednak są nie byle jakie i z dobrym przewodnikiem w ręku można je w świątyni wytropić. 


Wewnątrz obmurowanego murami później pobudowanej kruchty  zachował się, chociaż niekompletny, romański portal z lat 1148–56, który należy do najstarszych zabytków monumentalnej konstrukcji portalowej, otwierając historię figuralnej rzeźby w Polsce. W czerwińskim portalu widoczne są wpływy lombardzkie i burgundzkie; być może z tych krain pochodzili jego twórcy. Lapidarialne fragmenty rzeźbiarskie pochodzące z portalu są umieszczone obok w kruchcie. 
Sfotografowałem tam dwa kapitele dwunastowiecznych kolumn. Na jednym widnieje maska, trzymająca w ustach roślinne skręty, na drugim wyrzeźbiona jest postać mężczyzny ze smokami (na zdjęciach poniżej). Twierdzą znawcy, że jest to Gilgamesz, władca starożytnej Mezopotamii, jeden z największych i najwspanialszych królów w historii świata. Skąd w Czerwińsku znalazł się bohater sumeryjskich mitów i dlaczego? Ot, takie to zagadki pozostawili nam ci średniowieczni rzeźbiarze sprzed wielu wieków o nieznanych nazwiskach.
 

Niespełna ćwierć wieku dzieli rzeźby czerwińskie od swoich pierwowzorów ze świątyń Włoch i Francji. Jeszcze na pół pogańskie Mazowsze wcześnie łyknęło artystycznych nowinek świata. Mnisi, którzy przybywali tu z Francji i zwłaszcza z Włoch, przynosili ze sobą także powiew „wielkiego świata”. Taka świątynia romańska z granitu, w kraju niedawno jeszcze pogańskim, była olbrzymim na owe czasy szczeblem i postępu i cywilizacji.
 
Teraz, gdy odwiedzam czerwińskie opactwo, najchętniej zwracam uwagę na detale, zawdzięczam im moc radości. Kołatka gotyckich drzwi i obramienie małego romańskiego okienka w północnej kaplicy po lewej stronie prezbiterium. Albo znajdujące się na dziedzińcu opactwa żelazne kotwice już nieistniejących wiślanych parostatków, którymi z Warszawy... 
 

Fotografuję teraz najczęściej telefonem, takich bowiem czasów dożyłem, nie do uwierzenia. Wciąż w zachwycie staję u stóp ogromnych schodów, stokiem nadwiślańskiej skarpy prowadzących ku Opactwu, są znakomitą i bardzo ważną częścią całości, nie tylko architektoniczną. 

I wciąż pamiętam moje pierwsze odwiedziny Czerwińska. Imponujące wieże i echa dziejącej się w ich cieniu historii; robiło to wrażenie na młodym.  Na dodatek wszystko to wpisane w nieznany mi dotąd nizinny krajobraz mazowiecki. Dopiero co bowiem przybyłem na Mazowsze z pagórkowatych krajobrazów południa kraju. Tutaj odnajdywałem pejzaż odmienny, napisany językiem zupełnie innym, niż tam.   
Minęły lata, zestarzałem się, krajobraz w zasadzie ten sam, ale przecież coś się zmieniło. Już nie pływają Wisłą dubasy, szkuty, krypy i berlinki, jeszcze do lat siedemdziesiątych XX wieku także parostatki. Fenomen Wisły chyba na czymś innym polega, to nie uregulowana, stłamszona betonowymi brzegami rzeka, taka jak Dunaj, jak Ren i Rodan, jak inne wielkie rzeki europejskie, a u nas Odra. Wisła jest bardzo polską rzeką;  wolną, swobodną, to rzeka kapryśna, jednego roku niesie moc wody, a innego pełna jest mielizn i płycizn, na mazowieckim odcinku nieuregulowanej Wisły są dzisiaj utworzone rezerwaty przyrody, kilka gniazd wiło nad nią nasze godło narodowe – ogromny  bielik. 
Niewątpliwie powinien na tej rzece powstać park narodowy; mazowiecka Wisła jest dobrem narodowym najwyższej rangi, jak Tatry. Dzika uroda tej rzeki jest niepospolita i jest ogromną wartością w skali całego kontynentu. „Rzeko piękna, rzeko polska, rzeko mojego życia” wzdychał do niej urodzony w nadwiślańskim Płocku poeta, Władysław Broniewski. "Rzeko snów o zielonym wodniku   śpiewał wierszem Krzysztof Kamil Baczyński.    płyną tratwy, kry i przyszłość. Taki długi żal jak żal skrzypiec, Wisło." 
 
 
 Jest jeszcze coś w tym Czerwińsku, co znajduje się pomiędzy Wisłą, a zabytkowym Opactwem. To - miasteczko, które rozłożyło się u podnóża zabytkowego opactwa. Najprawdziwsze i nie podrabiane. Ma swój wdzięk, chociaż nie ma już tam karczmy, z w której wchłaniałem pomidorową i mielonego kotleta w czasie pierwszych moich tam pobytów. Zawsze  była pełna tytoniowego dymu i podchmielonych konsumentów. Czerwińsk był miastem już w XIV wieku, prawa miejskie mu odebrała carska władza w roku 1870, jak dziesiątkom innych miasteczek mazowieckich. Odzyskał je w roku 2020, ma niespełna tysiąc mieszkańców, w sumie niewielki jest ten Czerwińsk.
Wychodzi mi jednak na to, że to jest jego zaletą... 
 

............................................................................

 

poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Rozmyślania w skansenie z Kuligowa.

W środku tegorocznego lata byłem w skansenie kuligowskim. Jest  dziełem życia jednego człowieka,  syna kowala z Jadowa. Pasjonat! Z tych, co są na wagę złota. Nazywa się Wojciech Urmanowski, pisałem o nim w jednej ze swoich książek, ma miejsce w moim blogu. Odwiedziłem go teraz. Ma 88 lat. Jest przykładem na rzecz oczywistą, z której nie zdajemy sobie sprawy, chociaż ze wszystkich stron nam to wmawiają; nie młodość, a  właśnie starość jest prawdziwie piękna, bo interesująca, bo pełna zapisanych w niej opowieści. Twarz pana Urmanowskiego jest tego dowodem. 


A w jego skansenie jest prawdziwa, niewielka wieś, jakiej na Mazowszu już nie ma w naturze. Teraz domy murowane, jak z obrazka. W większości o niezłej architekturze i piętrowe, wygodne jak trzeba, pysznią się elegancką dachówką i otaczającą ich zielenią. A w tym skansenie prawdziwa, choć niewielka wioska  
jak z obrazów pana Chełmońskiego z Kuklówki... 

 

Na niewielkim skrawku ziemi stłoczone jakby ponad miarę, stoją drewniane budynki, większość kryta słomianymi strzechami, wśród nich dworek drobnoszlachecki i wiejska chata, obora, stodoła i spichlerz, wozownia i przydrożna kuźnia, wewnątrz budynków i obok nich setki przedmiotów, poodnajdywanych po wsiach, kupowanych i uzyskiwanych za darmo, bo to przecież już całkiem nikomu niepotrzebne te wszystkie stare garnki i drewniane łóżka, bo kto to będzie ich teraz używał i po co komu te zydle, na których nikt już nie usiądzie i te cepy, do niczego już niepotrzebne, i ta dziurawa łódź, którą tyle razy wypływało się na Bug, aby zarzucić w nim sieci o świcie, wtedy gdy mgły ścielą się nad rzeką i czas na ryby jest najlepszy... Jest tego tak wiele, że ogarnąć tego nie sposób.

Przyszła ze mną od autobusu, 5 km w jedną stronę, dość posażna pani, kapitalistka z własną firmą, od niedawna chodzi ze mną podwarszawskimi szlakami, jest w porządku, przemiła znajomość.  Wiesz – powiedziała do mnie  – ten skansen jest dla mnie wielkim przeżyciem. Jak kiedyś ludzie mogli tak mieszkać?   

Młodzi to teraz mają, albowiem. Moje pokolenie tak nie miało. Najciekawsze, że ja wcale tego nie żałuję. Rodzinni młodzi byli niedawno w komplecie na plażach Kanarów, kąpali się w Atlantyku, Afryka tuż tuż, wyspa, na której wylądowali, pięknie się nazywa: Fuerteventura.  Słowo "ventura" pochodzi z łaciny i oznacza pomyślne okoliczności lub wydarzenia. Rzymski historyk Pliniusz pisał o tych wyspach ileś tam set lat temu i nazwał je już wtedy wyspami szczęśliwymi. Dostałem zdjęcia, na fotach gęby mają zadowolone, piasek na plaży się złoci, fale burzą w  oceanie, są i palmy   jak należy, tam gdzie powinny. Dla Słowianina pełna egzotyka, jak przystało na produkt turystyczny odpowiednio przypudrowana. Przysłali mi młodzi dwa mendle fotografii, teraz taki zabieg to żaden problem, naciska się w smartfonie co trzeba, a zdjęcie - hop! - w mgnieniu oka pokonuje nawet tysiące kilometrów. Na kilku zdjęcia były fale morskie, na kilku palmy, na jednym potomkowie rodzinnych młodych w łożu ogromnym, jak CPK pod Baranowem. Leżeli sobie wygodnie wśród pościeli z markowymi słuchawkami na uszach i smartfonami w rękach, każde osobno i w osobnych słuchawkach i osobnymi smartfonami. I cóż w tym dziwnego? Normalka, przecież.  

Nie zazdroszczę jednak. Chociaż mocno siermiężne było moje dzieciństwo. Pierwszy raz morze zobaczyłem na koloniach letnich nad polskim Bałtykiem. Był rok 1949, skoszarowano nas w jakiejś szkole o 6 km od Ustki, spaliśmy na tzw.higienicznych materacach,  położonych na żelaznych, składanych łóżkach, po dwudziestu paru chłopców w jednej sali.   Patrzę teraz na to zdjęcie rodzinnej młodzieży w puchowych piernatach na Fuertaventurze i naprawdę nie zazdroszczę im tych smartfonów i tego, czym ich częstują. 

Na pierwsze swoje wakacje małżeńskie  nad morzem wybraliśmy się z plecakami i namiotem. Trafiliśmy na wyjątkowo ładną pogodę, niczego złego z tamtej rajzy nie pamiętam. Z kempingu na kemping wędrowaliśmy, od Wolina w stronę Helu. Łatwo nie było. Chyba byliśmy szczęśliwi.  

W środku kapryśnego, tegorocznego lata prowadziłem wycieczkę, siedemnaście osób zebrało się w skansenie we wsi Kuligów nad Bugiem. Drewniane chałupy, kryte strzechą, wewnątrz drewniane łóżka. Na sienniku na takim łóżku spaliśmy poślubnie z żoną  na zakopiańskiej Pardołówce. Też pięknie się ten przysiółek nazywał, od Fuerteventury nawet bardziej, bo po naszemu, swojsko.  Na obiad szliśmy stamtąd przez Antałówkę do baru mlecznego przy Krupówkach, czterdzieści minut piechotą, kolejka po zupę mleczną nie była nadto długa. Wyrosłem w atmosferze baru mlecznego. Jestem jego dzieckiem. 

Czy tęsknię za tamtymi czasami? Niezupełnie. Ale wspominam z rozczuleniem. W kuligowskim skansenie ze wzruszeniem patrzyłem na drewniane łoża we wnętrzu drewnianej chałupy, nakrytej słomianą strzechą. I dobrze się czułem pośrodku tego kuligowskiego skansenu pana Wojciecha. Zupełnie nie chciało mi się stamtąd odchodzić...  

 PS. Jakby ktoś chciał odwiedzić ten skansen w pieszej wędrowce (autem też można, ale to nie to samo!), pomieściłem tutaj mapkę. Dla zwolenników wędrówki pieszej wrysowałem na niej pięciokilometrową trasę dojściową od krańcowego przystanku w Opolu, dokąd dojeżdża się w godzinę ze stanowiska na warszawskiej pętli autobusu linii 705 obok stacji metra Marymont. 

...................................................................................

sobota, 16 sierpnia 2025

 

Dąb Jana Kazimierza. 

Znowu ten urodziwy dąb odwiedziłem. Jak czynię to ostatnio, pociągiem szybkiej kolei miejskiej dojechałem do przystanku Dąbkowizna na linii do Radzymina. Są tam szlaki znakowane, nie wydaje się aby nadto używane. Tłoku na nich nie ma i to jest wielka ich zaleta!  Pociąg zatrzymuje się na peronie pośród sosnowego lasu, tuż pod piaszczystymi wydmami, malowniczo tam, odludnie i pełna egzotyka, choć tylko 40 minut jazdy z dworca gdańskiego. To interesujące miejsce dla krajoznawcy. 

Koło peronu kolejowego przystanku brzozowy krzyż na cmentarzyku polowym żołnierzy radzieckich, którzy zginęli w walkach w tej okolicy, po latach szczątki ich przeniesiono na cmentarz w Warszawie. Na okolicznych wydmach ślady transzei, być może z polskiej wojny polski obronnej w roku 1920. Ok. 300 m na wsch. od przystanku PKP są niemieckie umocnienia z 1944 r. Zostały wybudowane jako element planowanego, ale nieukończonego przedmościa niemieckiego z II wojny światowej. Szczególnie imponujące są potężne bloki żelbetowe wysadzonego schronu obserwacyjnego dla artylerii. Współczesnych śmieci też nie brakuje. 

Niespełna dwa kilometry na północ są ruiny potężnego fortu Beniaminów, służył wojsku carskiemu, służył pruskiemu, służył przedwojennej Polsce, w powojenną wszedł już tylko jako ruiny. Imponujące, to prawda. Taka to podwarszawska okolica, tu jest wszystko jak należy, sośniny na piaszczystych wydmach i ślady wojen, jak niemal w całej okolicy podwarszawskiej  tutaj być może trochę jakby bardziej – kłania się nam historia.    

Za kompleksem wydm na pn.wsch. od torów na skraju lasu pół kilometra od przystanku kolejowego (kilka minut zielonym szlakiem z peronu kolejowego), rośnie jeden z najokazalszych w sąsiedztwie Warszawy pomnik przyrody – dąb szypułkowy „Jan Kazimierz”. To okazałe drzewo ma 480 cm obwodu i ok. 22 m wysokości. Jego wiek oceniany jest na lat 300-400. Wygląda na zdrowe drzewo i – jak mu ktoś nie przeszkodzi – pożyje jeszcze sporo.  


Zabytkowy dąb jest okazały, kształt ma dorodny, ale widać, że nie byli aniołami ludzie, którzy mu się do skóry dobierali w przeszłości. Boleśnie przeżył zbrodniczy atak na potężny konar, rosnący od strony południowej, .siekierą rąbano go nerwowo, jakby rąbiący się spieszyli, aby zdążyć, przed czym, możemy się tylko domyślać. Rana jest ogromna, nie ma szans na zagojenie, drzewom odrąbanych członków się nie przyszywa. Po drugiej stronie widać ślady piłowania, drewno okazało się za mocne na używanie piły, od pomysłu pilarz szczęściem odstąpił. A jak się dobrze przyjrzeć, widać, że do wysokości około trzech metrów dąb był korowany, tą zdartą z dębu korą lud okoliczny palił w swoich piecach, może w czas wojenny, lutą zimą, bo bywały takie zimy, aż trudno dziś uwierzyć.


 Fascynuje mnie jako postać król Jan Kazimierz.
Znajdujący się w warszawskim muzeum narodowym jego portret namalował Daniel Schutz z Gdańska w 1659 r. Naczytałem się o tym władcy, niekoniecznie rzeczy dobrych, choć trzy lata przed powstaniem tego portretu 1 kwietnia 1656 r. w katedrze lwowskiej złożył uroczyste ślubowanie i ogłosił Matkę Boską Królową Korony Polskiej i powierzył jej opiece mieszkańców Rzeczypospolitej. Sienkiewicz wystawił mu pomnik w swoim "Potopie", a Juliusz Słowacki skreślił brzydki wizerunek w dramacie "Mazepa". Wizerunek gdańskiego artysty przedstawia raczej obraz króla widziany przez poetę, nie powieściopisarza. Nazwę temu dębowi nadał warszawski konserwator przyrody, nieodżałowany Czesław Łaszek. Chciał w ten sposób przypomnieć postać władcy z dynastii Wazów, którzy w Nieporęcie mieli swój dwór myśliwski, w którym spędzali czas letni i dokąd uciekali z zamku królewskiego w Warszawę, gdy do wrót miasta stukała zaraza, a stukała dość często. Nieporęt był ulubioną siedzibą Jana Kazimierza, mieszkał tam, gdy był jeszcze królewiczem i kardynałem, a gdy został królem, pod wpływem częstych napadów mizantropii, chronił się tu od gwaru dworskiego i trudów panowania. Abdykując, ofiarował rezydencję zakonowi jezuitów. Śladu po niej nie ma. I żadnej jego podobizny, ryciny, obrazu.

 Nieporęt mocno jest Wazami związany. Ponad 80% powierzchni gminy obejmują lasy. To dawna Puszcza Nieporęcka. Warto o tym przypominać. Są to zarówno rozległe, zwarte kompleksy leśne i łąkowe, jak i niewielkie, silnie rozdrobnione lasy i łąki o znacznej różnorodności biologicznej. Wszystko to we współczesnych granicach Warszawskiego Obszaru Chronionego Krajobrazu, który obejmuje również tereny rolnicze z luźną zabudową zagrodową oraz tereny zurbanizowane ze zwartą zabudową mieszkaniową. W jego granicach wyodrębniono strefę szczególnej ochrony ekologicznej oraz strefę zurbanizowaną.

Od carskich czasów w okolicach gościło się wojsko w tamtejszym lesie. Upodobało sobie okolice wsi Białobrzegi, choć go już niewiele, wojsko jest tam nadal, a po rozgrodzonych już lasach pozostały tam po nim ruiny bunkrów i przepiękny, nie wyrąbany jeszcze ponad stuletni drzewostan sosnowy. Przyjeżdżam tam od czasu do czasu i sporo radości dostarczają mi przechadzki w lasach uroczyska Białobrzegi. Partie leśne są tam całkiem, całkiem, a może nawet jeszcze bardziej. Pcha się tam leśny krajobraz do obiektywu. 

 ...............................................