wtorek, 30 kwietnia 2024

 

                                 

 Kajakiem przez Puszczę Kampinoską.

Od zdarzenia, o którym chcę opowiedzieć, upłynęło blisko sześćdziesiąt lat.  Rzecz zdarzyła się  w  pierwszomajowy weekend roku 1967. Taki pomysł mi wtedy przyszedł: a może by tak spłynąć kajakiem przez naszą Puszczę Kampinoską? Jezior w puszczy nie mamy, zamiast rzek mamy kanały, proste jak linijka, krajobrazowo średnie raczej, ale … czemuż by nie? Pierwszego maja, jak będzie dużo wody w puszczy, termin bardzo akuratny. W 1967 roku akurat zdarzała się dogodna możliwość kalendarzowa, ostatniego dnia kwietnia była niedziela, w poniedziałek wypadało święto pierwszego maja. Nie co roku zdarzała się taka koincydencja dni wolnych od pracy. Trzeba to było wykorzystać.  Namówiłem swoją turystyczną kompanie na taki spływ kajakami w podwarszawskiej puszczy. Służby parku narodowego zdały się nie mieć nic przeciw temu, chodziło tylko o to, aby się zameldować u leśniczego na początku spływu w Zaborowie Leśnym. 

Pierwszy maja był jednym z najważniejszych dni w życiu Polski Ludowej, to  było święto ludu pracującego miast i wsi i lud o tym wiedział, że tego dnia to święto świętować należało uczestniczenie w pochodzie pierwszomajowym, najlepiej w zorganizowanych grupach  ze swoich szkół,  uczelni i zakładów pracy, z radosnym uśmiechem na ustach,  czerwonym krawatem pod grdyką i drzewcem szturmówki z flagą czerwoną, albo w barwach narodowych, albo z przybitym do niego portretem jednego z wodzów rewolucji lub jakimś właściwym dla okoliczności hasłem, przygotowanym uprzednio przez odpowiednie komórki organizacyjne. 

Sporo lat przeżyłem w Peerelu, ale tylko raz uczestniczyłem pierwszomajowym pochodzie. A obecność była  co prawda nieobowiązkowa, ale powszechnie się wiedziało, że w pochodzie udział wziąć należy i maszerować trzeba, bo jak się nie pójdzie,  to można mieć problemy.  Jakoś mi się jednak udawało na pochodach  nie bywać. Pytany o nieobecność odpowiadałem, że nie mogłem, bo pierwszego maja od wielu lat czczę na wycieczkach pośród przyrody.   
Turystyka była słuszna ideologicznie, turystykę uprawiał towarzysz Lenin, do tego w Polsce, wszedł nawet na Rysy od Morskiego Oka. PTTK organizowało masowe rajdy jego imienia, a  na czele Towarzystwa stał jeden z członków politbiura partii  komunistycznej, więc w jakimś sensie kryłem się pod jego parasolem pośród tej swojej przyrody. Nikt się mnie nie czepiał, komuniści chyba sobie dawali sobie beze mnie radę, a przyroda czekała na mnie z całą swoją rozpustną wspaniałością  i odpłacała się jak najlepiej. 

Pierwszego maja niemal zawsze była pogoda. Do czego, jak do czego, ale do pogody na te swoje pochody, to komuniści niemal zawsze mieli szczęście.  Ponad pół wieku minęło, a ja wciąż ze szczegółami pamiętam jak  ze swoją paczką czciłem pierwszomajowe święto wypadami poza Mazowsze, najchętniej na Mazury, najchętniej na spływ kajakowy, na dni dwa lub trzy, jak się czasem udawało. Nieustannie wracają te kajakowe wspomnienia. Przejmujący zapach wody. Od wioseł pęcherze na dłoniach. Śnieg, jaki któregoś roku zasypał mi namiot nad Krutynią. 

W czasach dzisiejszych organizacja spływów kajakowych zajmują się wyspecjalizowane formy, u nich zamawia się kajaki, które zostaną przetransportowane na miejsce początku kajakowej przygody, potem – jeśli trzeba - odwiezione stamtąd, gdzie spływ zakończymy, a jak trzeba to i nas się przywiezie lub dowiezie skąd i dokąd tylko zechcemy. Kiedyś tak łatwo nie było.  To były inne czasy, niż teraz, wtedy taki spływ był ogromną przygodą, również organizacyjną.  


             Truskaw, zdjęcie z połowy lat sześćdziesiątych XX wieku..          

Początek spływu był zaplanowany w Zaborowie Leśnym. Nasze składane kajaki, wraz z załogami, zostały tam dowiezione wynajętym busem. Asfalt skończył się na początku Truskawia, okolice dzisiejszej pętli autobusowej wyglądały mniej więcej tak, jak tej fotografii powyżej. Dalej zaczęło się błoto ma Truskawskiej Drodze,  padało przedtem od dni kilku. Wiedziałem że łatwo nie będzie, nie było. W końcu samochód drogę pokonał, strachu było sporo, a pan kierowca kilka razy się buntował. Nocleg był zamówiony w stodole u leśniczego, przed snem pracowicie składaliśmy do kupy nasze kajaki, żaden własny, wszystkie  pożyczone, jedne w ośrodku w Wołominie, inne z Pruszkowa, ktoś miał chody u wodniaków z przystani na Wale Miedzeszyńskim w Warszawie. 

Były to składaki typu Neptun, produkowane w Niewiadowie. Robiły to w ramach produkcji ubocznej, główna była tajna, ale wiedzieli wszyscy, że to zbrojeniówka. Neptun z Niewiadowa miał swoją wagę, ważył 50 kg. Przewoziło się go w trzech torbach, w jednej była jego powłoka, wykonana z gumowanej tkaniny, w dwóch pozostałych stelaż, którym po złożeniu ową powłokę się zmyślnie wypełniało. Oraz składane dwa wiosła i ster; sterowało się orczykiem, orczyk nogami. Składanie kajaka trochę trwało,  czasem denerwująco długo, ale wprawna w tej robocie dwuosobowa załoga uwijała się z tym w około godzinę.  

Nocą gospodarza odwiedził sąsiad, przyjechał furmanką, zaprzężoną w konia. Gotowe już do spływu, poskładane pracowicie kajaki leżały na podwórku. W jeden z kajaków wdepnął koń, rozwalił go dokumentnie. Właściciel kajaka wstał przed wszystkimi, od świtu  pracował nad rekonstrukcją, była średnio udana, ale łódka szlak pokonała szczęśliwie. 



Na zdjęciu Neptun w stanie złożonym, gotowy do spływu. Jego załoga kończy upychanie bagażu wewnątrz łódki. Wodowanie miało miejsce przy mostku na Kanale Zaborowskim.   Stojąc dzisiaj na tym mostku, przy którym zaczynają się pomysłowo poprowadzone widowiskowe kładki turystyczne, trudno to sobie dzisiaj wyobrazić ten kanał ze zdjęcia poniżej. Dzisiaj wkracza na niego las, jest zawalony  spadłymi drzewami, część zrobiła to sama z siebie, niektórym pomogły bobry, krajobraz dzisiejszy jest tam bardzo puszczański. Pół wieku tak tam nie było. Kanał był pięknymi szpalerami olch obramowany, a wokół rozpościerały się łąki Kaliska. Woda czyściutka od drzew i gałęzi, taki kanał być musiał, jego oczyszczanie należało wtedy do obowiązków służb leśnych, kanały miały wtedy tylko jedno zadanie, były kanałami melioracyjnymi, miały teren osuszać. Trudno nam dzisiaj w to uwierzyć, patrząc z mostku lu zachodowi.

Zaborów Leśny. Kajaki gotowe do spływu.     
 

Wodowało pięć kajaków i jeden ponton. Ponton na trasę ruszał pierwszy, przed kajakami, bo dłużej mu się płynęło, jako że poruszał się do przodu ruchem okrężnym. Załogantami tego pontonu byli dwaj młodzi  lekarze, jednym z nich był Andrzej Pietraszek, zwany Piętaszkiem (na zdjęciu w okularach), został potem znakomitym  chirurgiem, kierował Oddziałem Zabiegowym Kliniki Nowotworów Płuca i Klatki Piersiowej Centrum Onkologii-Instytutu w Warszawie, ratował w potrzebie dziesiątki ludzi.  Nie tylko lekarze uczestniczyli w tym spływie; było kilku inżynierów, jeden himalaista, gromadka  taterników, jedna klawesynistka i jeden aktor teatralny, był też wybitny specjalista od tworzyw sztucznych, wszyscy równolatki po trzydziestce. Zacne towarzystwo, przyjaźniło się z sobą od lat. 


                                   Ponton rusza na szlak

Woda niosła łódki wcale bystro, jedynymi przeszkodami były prymitywne kładki, jakie lud miejscowy postawiał w kilku miejscach, ułatwiając sobie przejścia na drugi brzeg. Zwisały nisko nad wodą i aby je sforsować, trzeba było je unieść.  Tam, gdzie w pobliżu znajdowały się wioski, kładek było sporo, czasem jedna od drugiej co kilkadziesiąt metrów, nie opłacało się wsiadać do kajaka między nimi, szło się brzegiem, wiosła brało się w dłoń, łódki się na hol.  I tak naprawdę, wtedy dopiero mogliśmy widzieć dookolny krajobraz, jak ta Puszcza Kampinoska naprawdę wygląda. A wyglądała, z ręką na sercu to powiem, bardzo tak sobie. Bardziej czuło się obecność człowieka, niż puszczy. Tak było. Park narodowy w Puszczy Kampinoskiej istniał dopiero od ośmiu lat!  

Żadna praca ma spływie.Więc unosi, co  trzeba.

Burłaczenie wśród drzewostanów uroczyska Debły.

Most w Zamościu

Dla miejscowych byliśmy sporą atrakcją, a jak się zdaje, w wydaniu premierowym. Ze wszystkich stron było słychać nawoływania: kajaki jadą! Na moście w Zamościu czekał na na nas tłumek widzów.  Zbliżał się zachód i zrobiło się  tak jakby trochę romantycznie. Jeden z przyjaciół, ten któremu koń rujnował kajak w Zaborowie Leśnym, zaczął nam przygrywać pod ten zachód na swojej okarynie.

 

          Zmierzcha. Andrzej Kuś, zwany Truchtem, gra na okarynie

 

                   Wpływamy w las. Czas pomyśleć o noclegu.   

Na biwak wybrałem miejsce w bezludnej okolicy  przy rezerwacie Krzywa Góra. Namioty rozstawiliśmy tuż obok istniejącego tam wtedy mostu i miejsca po gajówce Ludwików. Dzisiaj to pępek najdzikszego obszaru naszej puszczy, pełen tabunów komarzych i  niezliczonych ilości kleszczy, czekających na  zbłąkanych osobników naszego gatunku,  latem derkają tam derkacze, a jesienią ryczą jelenie i bukują łosie.  

Wtedy, gdy tam biwakowaliśmy, też było ładnie, chociaż inaczej i nic wokół nas nie bukowało, nie ryczało i derkało. Ale gdy już ściemniało wokół,  zaczęła krzyczeć na nas jakaś sowa z lasu, obszczekał nas zdenerwowany czymś koziołek, a od pobliskiego Karolinowa dobiegały głosy domagających się dojenia krów. Sen nadszedł szybko i był solidny. Zdrowy był, tak jak powinien. 

 

                           Biwak w uroczysku Ludwików. 

Ranek wstał pogodny. Jak zawsze pierwszego maja. W miastach ludzie szykowali się do pochodów i manifestacji.  A my bez pośpiechu przygotowywaliśmy się do ostatniego odcinka swojej trasy. Gdy za Tułowicami wpłynęliśmy na Bzurę, ze zdziwieniem znaleźliśmy się na jeziorze, bo rzeka zajmowała całą szerokość  doliny,od Wyszogrodu właśnie wchodziła w Bzurę cofka wysokiej wody na Wiśle. W dodatku wiatr wiał mordewindem, to i płynęło się niełatwo. 

Dobiliśmy wreszcie do brzegu w sąsiedztwie stacyjki kolejki wąskotorowej. Stacja nazywała się „Wyszogród”, ale była we wsi Kamion, Wyszogród był na drugim brzegu rzeki, dochodziło się do miasteczka po najdłuższym drewnianym moście Europy.  Miał aż 1285 metrów długości, wybudowali go polscy i radzieccy jeńcy wojenni w 1944 roku  z drewna pochodzącego z Puszczy Kampinoskiej. W ostatnich latach jego istnienia jeździło się po nim z duszą na ramieniu.

Kolej wąskotorowa od Wyszogrodu do Sochaczewa.

Po wysuszeniu kajaków, złożeniu ich i zapakowania do worków, wsiedliśmy do najprawdziwszej w świecie pasażerskiej ciuchci. Pociąg jak pociąg, całkiem normalny, tyle że wszystko nieco mniejsze, niż normalnie. I do tego zaprzężone w najprawdziwszy parowóz z dymiącym kominem. W Sochaczewie od wąskotorówki do normalnych pociągów był kawałek, biegiem przemierzaliśmy tę trasę, nosząc  na raty nasz liczny i ciężki bagaż.  Zdążyliśmy na czas. Nawet bilety dało się nabyć. 

Opowiadam o tym spływie co młodszym ze swoich znajomych, żałują, że już takiej przygody w podwarszawskiej puszczy przeżyć nie mogą.   I bardzo  dobrze, że po puszczy już tymi kanałami nie będziemy kajakować,. Myślę, że żałować nie mają czego. Powiedziawszy prawdę, kanały  nie są tym, co kajakowe tygrysy lubią najbardziej. Prawdziwym szlakiem kajakowym jest niezbyt szeroka rzeka i do tego kręta, o zmiennym krajobrazie otoczenia. Nie dziwnego, że w okolicach Warszawy takie sukcesy święci teraz Wkra w okolicach Pomiechówka, że pływa się po górnym Liwcu, a Świder powyżej Otwocka jest fascynująco piękny, Jeziorka powyżej Piaseczna podniecająca.

Kanał jest na ogół prosty jak linijka, a że brzegi ma wysokie, krajobrazu z kajakowego pokładu praktycznie nie widać. W Puszczy Kampinoskiej,  jak się uda, a powinno się zacząć udawać nawet dość szybko, będą niektóre kanały w różnych miejscach rozkopywane, aby pozwolić wodzie uciekać na okoliczne torfowiska, a kanałom dać szanse stawania się naturalnymi ciekami wodnymi. Ale i bez tego, przy dyskretnej pomocy gospodarzy Parku Narodowego,  kampinoska przyroda staje się coraz bardziej naturalna. Zmienił się albowiem krajobraz puszczański przez te sześćdziesiąt lat od mojego spływania. Ochrona przyrody zrobiła swoje i Puszcza Kampinoska dziczeje jak należy, powolutku stając się puszczą prawdziwą, a nie tylko z nazwy. W gruncie rzeczy, o to właśnie w tej całej ochronie przyrody chodzi, żeby puszcza była puszczą. 


Więc na zakończenie, jakby ktoś miał jakieś wątpliwości: oto zdjęcie z wycieczki dydaktycznej, jaką prowadziłem w deszczowy dzień majowy roku 2008 wzdłuż Kanału Zaborowskiego w obszarze ochrony ścisłej Żurawiowe.  Nie tak wyglądał ten kanał w czasie tego mojego spływu. Jak widać na załączonym obrazku tam nawet pieszo przejść nie jest teraz łatwo, a co dopiero myśleć o spływaniu kajakiem. I o to właśnie chodzi, proszę państwa...


…..................................



piątek, 26 kwietnia 2024

 Pałac Radziwiłłów w Jadwisinie


Ten urodziwy pałac w Jadwisinie powstał w roku 1898, projektował go francuski architekt Francois Arveuf, dopiero co przybyły do Polski ze swojej ojczyzny. Nie dość, że zdolny, do tego robotny to był architekt. W tym samym czasie, gdy Radziwiłłom stawiał ten pałacyk, stawiał też Epsteinowi pałac w Teresinie. Zupełnie w innej konwencji są oba zaprojektowane. Podejrzewam, że Francuz przyjeżdżał do Polski z obfitym portfolio, z którego zleceniodawcy wybierali gotowe projekty, wedle swojego gustu. Teresin w tym moim blogu już znalazł miejsce, przyszedł więc czas na Jadwisin. Budowla jest niewielkim cackiem, pałacyk raczej niż pałac, zbudowany  z czerwonej cegły ma  tynkowane naroża, fryzy, obramienia wejść i okien, swoim stylem nawiązuje do architektury francuskiej epoki renesansu. W zwieńczeniach szczytów dwa herby: Trąby Radziwiłłów i Ślepowron Krasińskich.  

Do Krasińskich należał szmat ziemi nad Narwią. Gdy w roku 1892 Jadwiga Krasińska wyszła za mąż za Macieja Radziwiłła, posiadłości te, wraz z pałacem, stojącym w Zegrzu nad Narwią,  wniosła do magnackiego rodu Radziwiłłów. Akurat w tym samym mniej więcej zasie władze carskie  uznały, że Zegrze ma o ważne położenie  strategiczne i nadaje się na lokalizację twierdzy. Właścicielom złożono więc propozycję nie do odrzucenia, przymuszającą  ich do odsprzedania  wysokiego brzegu rzeki w Zegrzu. Do  zegrzyńskiego pałacu wprowadzili się carscy generałowie. Młodzi małżonkowie zbudowali  dla siebie nowy pałac w nowym miejscu na wysokim brzegu Narwi. Od  imienia księżnej Jadwigi Radziwiłłowej z Krasińskich wziął nazwę Jadwisin. W – w miarę lat – osada wokół pałacu rozrosła się  co nieco, sporo o niej można opowiadać, a jest o czym. Ale ja nie o tym. 

W latach międzywojennych Jadwisin robił karierę jako letnisko. Nie on jeden na Mazowszu, nie jeden dziedzic próbował zarabiać w ten sposób. Wynajmowane były letnikom pałace, zamożniejszym i o znanych nazwiskach, w Sikórzu nieopodal Płocka i Rybienku koło Wyszkowa, w niedalekim od Jadwisina, nad Bugiem położonym Popowie koło Serocka. Letnisko w Jadwisinie koło Zegrza  reklamowane było jako najpiękniejsza miejscowość podwarszawska.

Radziwiłłów z Zegrza wysiudał rosyjski car, z Jadwisina wyrzucił ich komunistyczny rząd. Powstał Zalew Zegrzyński i zaroiło się od ośrodków wczasowych wokół niego, a pałacyk został jedną z rezydencji Urzędu Rady Ministrów. Na straży przy bramie wiodącej na zamknięty teren stali na warcie żołnierze w galowych mundurach. Podobno była to ulubiona rezydencja Józefa Cyrankiewicza, wieloletniego premiera rządu w czasach PRL. Dopiero dwadzieścia lat potem, jak Joanna Szczepkowska rozradowanym głosem poinformowała społeczeństwo, że w Polsce upadł ustrój komunistyczny,  jadwisiński pałacyk wrócił do prawnych spadkobierców. Z dość pokrętnymi zresztą meandrami to wracanie przebiegało. 

W 2016 roku Radziwiłłowie rezydencję odzyskali, ale od razu ją sprzedali. Podobno pałac w Jadwisinie nabyła inna szlachecka rodzina, specjalizująca się w prowadzeniu eleganckich hoteli. W Jadwisinie też ma powstać takie miejsce na ekskluzywne bale, wesela i uroczystości, na które stać będzie tylko bogaczy. Ile kosztował pałac? Ile na tym Radziwiłłowie zyskali? Wiadomo jedynie, że w tej licznej rodzinie spadkobierców jadwisińskiej posiadłości było ponad pięćdziesięciu!  Ciekawe, czy ci, co kupili pałac, nabyli też prawo do używania nazwiska Radziwiłłów w jego nazwie. Ile też w gotowce warte być może być tak sławne nazwisko?  

Wcześniej, w roku 1996 dziczejący, nie utrzymywany przez lata, park krajobrazowy wokół pałacyku został prawnie chronionym rezerwatem przyrody o nazwie Jadwisin. Tylko raz w życiu wszedłem na teren tego ogrodzonego rezerwatu; przez okazałą dziurę w ogrodzeniu rezerwatu  od rezerwatu Wąwóz Szaniawskiego w Jadwisinie. Byłem oczywiście przy tym pałacyku, którego wtedy broniły tylko tablice, informujące że to teren prywatny i wchodzić tam się zabrania. A ja, jak prawdziwy Polak, nie tylko minąłem te tablice bez drgnienia powieki, a potem i obszedłem pałacyk dookoła.

Dawno to było, późnym latem roku 2013. Zobaczyłem wtedy jak ładne jest to dzieło francuskiego architekta. Który pojawił się u nas jakby tylko po to, aby nam tutaj, na Mazowszu, te dwa pałace postawić; tamten w Teresinie i ten Jadwisin. Trzy lata później już nie żył.  Nie znalazłem jego portretu w Wikipedii. Ona zresztą i daty śmierci architekta nie jest pewna. Pewnie już nigdy w Jadwisinie  nie będę. I nie wiem, czy remont już się skończył.  Czy do rezerwatu nadal wchodzi się przez dziurę w płocie, czy jakoś normalniej? Czy na pałacyk można legalnie spojrzeć z bliska, robić mu zdjęcia? Niczego nie wiem. Ale –  byłbym wdzięczny, gdyby ktoś z oglądających ten mój blog zechciał o tym napisać w komentarzu do tego postu. 

..........................................................

niedziela, 7 kwietnia 2024

Zamczysko w Puszczy Kampinoskiej


Tegorocznym przedwiośniem  zawędrowałem tam znowu. Jak zawsze   z radością. Nie da się zaprzeczyć, miejsce jest fascynujące. Jedno z tych najbardziej. Nie liczyłem  swoich odwiedzin w Zamczysku, było wiele, każde było inne, najbardziej zapamiętałem ten raz pierwszy. To było w początku lat sześćdziesiątych XX wieku, łatwo obliczyć, że przed sześćdziesięciu mniej więcej laty. W tamtych czasach wycieczka do Zamczyska  była prawdziwą wyprawą. Jechało się pekaesem, podmiejskim autobusem PKS, czyli  Polskiej Komunikacji  Samochodowej. 
 
Pekaesy po II wojnie światowej obsługiwały setki linii autobusowych w Polsce, kilkoma można było dojechać do miejscowości wokół Puszczy Kampinoskiej, np. do Leoncina, Truskawia i Leszna, do Brochowa także. Z tamtych czasów  pamiętam jeden szczególnie model, w którego wnętrzu, po prawej stronie od kierowcy znajdował się silnik, a po prawej stronie od niego był fotel dla konduktora, który sprzedawał bilety. Czy to był jeszcze jugosłowiański Sanos, czy sanocki San, tego nie pamiętam, ale wiem teraz, jak wielkim było z mojej strony zaniedbaniem, że ja tego wszystkiego nie sfotografowałem. Bardzo  pouczającą pamiątką byłyby teraz te zdjęcia.. 
 
W tamtych, dawnych czasach, autobusowa jazda ku Zamczysku zaczynała się na dworcu autobusowym na Żytniej w Warszawie, podmiejskie kursy miały  część osobną, nosiła nazwę Dworzec Wola. Jak wyjeżdżało się z Warszawy, kończył się asfalt, a zaczynała szosa wybrukowana kamieniami polnymi, które nazywano pieszczotliwie kocimi łbami, trzęsło na nich niemożebnie. Nie pamiętam gdzie dokładnie zaczynał się ten bruk w Warszawie, na pewno po nim właśnie dojeżdżało się do Leszna. Dalej, w stronę Kampinosu, prowadziła  już tylko zwykła żwirówka, po której, jak zawiało, wiatr nosił tumany kurzu.

W Lesznie zaczynał się szlak niebieski. Od przedwojny się zaczynał, wyznakowano go w latach dwudziestych XX wieku i jak się zdaje od tamtych czasów do Zamczyska niezmiennie prowadził tak samo, jak teraz.  Stamtąd więc się chodziło. Od Kampinosu dojść też było można, ale już nie za bardzo, dojazd był trudniejszy, bo autobusy do Kampinosu chodziły i owszem, były chyba nawet dwa dziennie o ile mnie pamięć nie myli,  ale jechały nie z Warszawy, a z Żyrardowa. Po drodze miały stację kolejową w Teresinie, do którego trzeba było z Warszawy dojechać pociągiem sochaczewskim bardzo wcześnie rano. Co tu mówić: dla warszawiaków to była wyprawa. Jak z Krakowa w Beskidy.  

Swoje pierwsze odwiedziny Zamczyska świetnie pamiętam, choć nie pamiętam dokładnej daty; w swojej młodości nie zdajemy sobie sprawy z tego, że kiedyś, wiele lat później, może to mieć jakieś znaczenie. Ale doskonale pamiętam, że była wtedy pełnia młodego  lata, upał ogromny, a komary dziabały  nieprawdopodobnie. Jakby specjalnie przez tajemnicze siły zostały nasłane na mnie, aby bronić przed przybyszem ukryte pośród puszczy jedno z najbardziej tajemniczych miejsc Kampinoskiego Parku Narodowego –   wczesnośredniowieczne grodzisko, zwane Zamczyskiem. 
 
O przedwiośniu, gdy jeszcze nie ma zieleni, zarysy gródka widać najlepiej.


Grodzisko to jest najstarszym zabytkiem podwarszawskiej puszczy. Wspaniały zabytek czasów minionych. Dla wyobraźni znakomite ćwiczenie. Dla profana nic tylko kupa ziemi.   Dwa wały i dwie fosy strzegą grodziszcza. Archeolodzy datują gródek na wiek XIII, mówi się też o stuleciu wcześniejszym. Żywe jeszcze były wówczas tradycje fortyfikacji plemiennych. W tym grodzie o niewielkich rozmiarach była prawdopodobnie osada ludzka. 
 
Tablica, umieszczona na Zamczysku przez służby parku narodowego.

Od lat opowiadano, a wszyscy piszący o Puszczy Kampinoskiej o tym wspominali, że na Zamczysku  królowa Bona miała swój zamek, że od dworu w Kampinosie płynęła do niego w łodzi, a zamek ten był dobrze przed innymi zakryty, bo sprytna Włoszka trzymała w nim swoje skarby. Jak wyjechała potem do swojej Apulii, to tych skarbów z zamku pod Kampinosem nie wzięła. One były dobrze zakopane, żeby nikt ich nie znalazł. Po ostatniej wonie światowej, tuż po roku 1945, wciąż ludzie wciąż tam chodzili i kopali nieustannie, żeby tych ukrytych skarbów się dostać. Co się tutaj znajdowało? Tego nie wiadomo. Może to był gródek myśliwski? Może miał służyć jako refugium, schronienie na wypadek wojny dla mieszkańców kasztelańskiego gródka, który znajdował się nad Utratą koło Błonia i to jeszcze jeszcze zanim powstał gród nad Wisłą w Warszawie?   

Przed wielu laty to było, właśnie na Zamczysku zobaczyłem  małżeńską parę, siedzącą na zwalonym drzewie, jedno z nich na głos sobie i współmałżonkowi czytało opis okolicy, trzymając w ręku  mój przewodnik po Puszczy Kampinoskiej. W swoim życiu wyszło już  kilka wydań przewodnika po tej puszczy, w roku 1971  ukazało się  pierwsze. Ale tylko raz jeden spotkałem w terenie kogoś, kto korzystałby z mojego pisania. I to był ten jeden raz. Nie mogłem się powstrzymać od przyznania się, że to ja jestem autorem tej książeczki i że oni są pierwszymi w moim życiu turystami, jakich z moim przewodnikiem w ręku spotykam w plenerze w swoim życiu.

Jakiś czas później miałem spotkanie autorskie w bibliotece w Grodzisku Mazowieckim. Podeszli tam do mnie oboje, spotkani na Zamczysku i się przypomnieli. I poprosili o autograf. Bo – jak powiedzieli mi teraz – tak ich tam wtedy to spotkanie z autorem na Zamczysku zaskoczyło, ze zapomnieli o prośbie o autograf. Upłynęło od tego czasu znowu dobrych lat kilka. Wciąż chodzę po Puszczy Kampinoskiej. I nadal nie spotykam nikogo w moim przewodnikiem w ręku. A przecież wiem, że dociera do ludzi, że nakłady się sprzedają. Na różnych spotkaniach autorskich przychodzą ludzie z tymi moimi przewodnikami, niektórzy przynoszą nawet bardzo stare wydania, dawno już nieaktualne. Żeby mi zrobić przyjemność, że taką się u nich cieszą estymą. 
Bezśnieżna zima, 27 lutego. Pomost widokowy na Zamczysku.
 
Ładny pomost dla zwiedzających wybudował tam park narodowy, dzięki niemu na zarys grodziska lepszy mają widok zwiedzający rezerwat turyści, a i przyroda ma lepiej, bo nikt nie  zadeptuje otoczenia. A ważną ono odgrywa rolę. O przedwiośniu, zanim rozwinie się bujność zieleni otaczającego grodzisko rezerwatu, najlepiej widać zarys wałów i fos puszczańskiego gródka. Wczesną wiosną dno rezerwatu zamienia się w zawilcowy kobierzec. Najładniej jest kolorową jesienią,  dno lasu zaścielają wtedy opadłe, barwne liście. Towarzyszące temu tekstów zdjęcia są z pór roku w których jeszcze nie ma zieleni, ale to zdjęcia kolorowe, tak zareagował na barwy przedwiośnia i bezśnieżnej zimy komputerek mojego smartfona. Po kolory to ja przyjeżdżam tu o innej porze roku. A gdy chcę sfotografować jeden z rosnących wokół grodziszcza dębów szypułkowych, aby pokazać ogrom drzewa, proszę kogoś ze zwiedzających rezerwat bliźnich w turystyce, aby stanął gdzieś obok fotografowanego olbrzyma.I jest on wtedy naprawdę olbrzymi...
 
Przedjesień. Dąb ma około trzystu lat. Olbrzymowi towarzysząca pani jest młodsza o lat 260...

Wyjątkowo urodziwe to miejsce. Ma jeszcze jedną zaletę: nie da się do niego dojechać samochodem. I bardzo dobrze! Dojść trzeba. Wielu zwiedzających dojeżdża tu na rowerach. Tak, wiem, że to wygodniej, że szybciej, sprawniej. Ale... wydaje się, że odwiedziny Zamczyska powinny byś swego rodzaju pielgrzymką. Bo jest ono czymś  w rodzaju sanktuarium. Szlaki, którymi się tam dociera, urodne są wcale bardzo. I warto czasem  na czymś po drodze oko zawiesić z baczniejszą uwagą i radością. Bo jest na czym. A jak wiadomo, stara prawda głosi, że przyjemność ze zwiedzania jest odwrotnie proporcjonalna do szybkości z jaką się zwiedza. Ot co...

wtorek, 26 marca 2024

 

                             Bobrowe zgryzy  

Niewielka struga pod wsią Chorchosy na skraju Puszczy Białej

Byłem tam wczesnym przedwiośniem, nad strugą fotografowałem bobrzą robotę. Poszły tam zwierzątka na całość, jakby bez umiaru. Nie da się ukryć, mamy kłopot z bobrem. A tak za jego obecnością tęskniliśmy. Dwieście lat nie było ich z nami na Mazowszu. Zaczęły powracać od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ich powrót należy do największych osiągnięć człowieka w dziedzinie ochrony przyrody w naszym regionie. W roku 1980 wpuszczono bobry na bagna Puszczy Kampinoskiej, wkrótce potem znalazły się nad Wilgą i nad Rawką. A teraz całkiem rojno się  porobiło od bobrów nad mazowieckimi  wodami. Nie tylko rzeki bobry zasiedliły, spotykane są także  nad kanałami melioracyjnymi, a ślady ich żerowania nie są niczym nadzwyczajnym na Wiśle w granicach Warszawy, okazałe żeremie wybudowały w Lesie Bemowskim.  Dzisiaj  bóbr wydaje się być uratowanym dla naszej przyrody, acz nadal jest gatunkiem zagrożonym.

Nieźle mają się na Mazowszu bobry.  Ich obecność w przyrodzie znacznie podnosi wartość emocjonalną terenu. Przede wszystkim jednak są to zwierzęta nadzwyczaj dla człowieka pożyteczne! Budując tamy hamuje spływ wód roztopowych i opadowych tworząc naturalny system retencyjny. Bardzo to w naszym kraju potrzebne, jak bowiem wiadomo powszechnie, Polska cierpi na poważny niedobór wody. I jeszcze teraz, gdy o letniej porze klimat coraz bardziej zatrąca o tropik.

       Bobrza robota nad Diabelskim Błotem w Puszczy Kozienickiej. 

Rzadko mamy możliwość ich zobaczenia. Bobry pracują na ogół tylko nocami, jak wytrwali drwale umieją położyć pokotem znaczne powierzchnie zagajników, sąsiadujących z ich wodnym terytorium. Ale wcale często  można zobaczyć ogromne nieraz drzewa, które zwierzątka usiłują ściąć, potężne topole i nawet dęby. Już na pierwszy rzut oka widać, że to zabieg daremny, że za żadne skarby tych olbrzymów bobrom nie uda się powalić. Po co to one robią? Albowiem to, co najsmaczniejsze, znajduje się na górze drzewa, ta młoda kora, te młode gałązki, świeże listki. 

Sporo radości z obecności bobrów mamy, mnóstwo pożytków takoż, ale i kłopotu co niemiara. Mamy zgryz z bobrzymi zgryzami. Trzeba więc u dołu metalową siatką owijać drzewa, bo innej rady nie ma, a jak tego nie uczynimy to niechybnie najpiękniejsze drzewa nam padną. Tak, tak, proszę państwa! Musimy się przed naszymi małymi braćmi bronić! Nie wszędzie chcemy, nie wszędzie możemy, a już niemal wszędzie można spotkać ślady ich działalności. Nie trzeba daleko schodzić ze szlaków turystycznych.

Najczęściej są te bobrowe zgryzy bardzo  malownicze i fotogeniczne nadzwyczaj. Na ogół tylko o szarówce wieczoru lub świtaniem można zobaczyć ich autorów. Wtedy najczęściej w plenerze nas nie ma. Pozostaje nam więc oglądanie tylko tego, co nocami zrobiły. Jak na poniższym zdjęciu. Jest ono sprzed kilku lat. Więc i jest pytanie: czy te napoczęte dęby jeszcze żyją, czy już na ziemię upadły i napoczęły je kolejne gatunki naszych małych braci, pieszczotliwie zwanych przez nas robalami? One też należą do okoliczności przyrody. I żeby przeżyć, one też zjadać coś muszą. Jak i chętne na te dobrze odżywione robale leśne ptaszywo, umilające nam życie swoim śpiewem...

 

Stuletnie dęby w grądzie nad Rawką w Puszczy Bolimowskiej.
 
Post scriptum. Że bobry są pożyteczne, wiadomo dość powszechnie. Że bywają szkodnikami, też wiadomo. Ale z bobrami to jest chyba mniej więcej tak, jak z nami, z ludźmi. Dla siebie, dla innych i dla świata w ogóle, pożyteczni bywamy i owszem bardzo. Czasem jednak niekoniecznie. I to chyba jednak niekoniecznie bardziej, niż nasi mali bracia... 
  

czwartek, 29 lutego 2024

 
W skansenie kurpiowskim we wsi  Brańszczyk

 


 

Właśnie spadł śnieg, zapewne ostatni tej zimy na Mazowszu. I niebo przykrywała szara opona z chmur, a zimno było przenikliwe. A ja akurat wybierałem się w odwiedziny do Brańszczyka. Przyciągnął mnie  tam  powstały w roku 2015 skansen kurpiowski. Jest niewielki, kilka zabytkowych chałup w kurpiowskim stylu, które uratowano w ostatniej chwili z terenów, po których biegnie teraz droga ekspresowa z Warszawy prowadząca do Wilna. Nie udało mi się wejść do wnętrz, gospodarz skansenu akurat zachorował i nie miał kto chałup dla mnie otworzyć.  

   Osiedleni  w XVIII wieku w Puszczy Białej Kurpiowie z Puszczy Zielonej,  przynieśli tutaj ze sobą swoje obyczaje, sztukę, sposób budowania. Po przeszło dwustu latach to wszystko należy, tak naprawdę, do przeszłości.  Obyczaje już niemal zanikły, sztuka tu i ówdzie jeszcze egzystuje, już  dzisiaj nie buduje się domów z drewna,
gdyż są droższe od murowanych, mniej okazałe, mniej modne i wygodne, chociaż - jak mówią miejscowi -  murowane budynki są mniej zdrowe.  Te stare, drewniane i bardzo stylowe, można jeszcze odnaleźć w kilku wsiach, czasem już trwają tam tylko pojedyncze, samotnice pośród współczesnych, wygodnych domów murowanych bez cienia indywidualności regionalnej.  Spotkać je można w Porządziu,  Dąbrowie Trzecim Polu, najładniejsza jest w Rząśniku, najlepiej utrzymana w Obrytem, jest tam muzealna izba ludowa, udostępniona do zwiedzania.
 To były ładne chałupy. Gdy poznawałem te tereny przed sześćdziesięciu laty, takiego drewnianego budownictwa było jeszcze trochę, we wsi Porządziu najwięcej. Nie fotografowałem wtedy, i bardzo tego żałuję. Czasem coś pstryknąłem, bawiły mnie wtedy slajdy, błony były polskiej produkcji z Fotonu, szybko traciły barwę, takie były czasy. Po latach kilka udało mi się  zdygitalizować, niestety jest ich naprawdę niewiele.
    Chałupa kurpiowska zwraca uwagę doskonale wyważoną proporcją pomiędzy dwuspadowym dachem, a bryłą budynku. Najstarsze chaty nie miały fundamentów i stawiano je wprost na piasku. Później zrąb opierano na luźnych kamieniach lub podmurówce z kamieni. ściany zrazu stawiano z ociosanych pni sosnowych, później stosowano "sialunek", szalując, tj.obijając ściany pionowymi deskami z zewnątrz.     Szczyt chałupy kurpiowskiej odróżniał ją od wszystkich innych w kraju i jeżeli np.na Mazurach zobaczy się podobny, nie ulega wątpliwości, iż został tam wprowadzony przez Kurpiów.  Wierzchołek wieńczyły ozdobnie wycięte zakończenia desek "wiatrówek", tzw.rogale ("śparogi" to określenie z Puszczy Zielonej, tutaj nazywano je "rogalami"). Były one ważnym elementem zdobnictwa, jak i nieco późniejsze "pazdury". 



     Niezwykłość zjawiska, jakim była chałupa kurpiowska, podkreślony jest przez fakt, iż ten rodzaj budowania trwał niesłychanie krótko, właściwie zaledwie około pół wieku!   Zmierzch kurpiowskiej chałupy zaczął się, gdy w pierwszych latach po II wojnie światowej pojawił się zakaz wznoszenia domów drewnianych w Puszczy Białej, który położył kres tradycyjnemu budownictwu ludowemu w momencie, kiedy kształtowała się dopiero jego następna faza rozwojowa. Przed trzydziestu paru laty Porządzie było zadbaną wioską, w której drewnianych i pięknych chałup było bardzo wiele. Z roku na rok ich ubywało. Ile lat jeszcze będą stały te, które jeszcze przetrwały, coraz mniej liczne drewniane chałupy Porządzia, Dąbrowy, Rząśnika? Ich los już jest przesądzony, pozostaje tylko kwestia ustalenia daty... W marcu roku 2005 we wsi Sadykierz sfotografowałem ten drewniany, czterospadowy budynek z drewna, nakryty jak należy słomianą strzechą. To była, proszę państwa, wiejska szkoła! Ta urodziwa chałupa mogłaby znaleźć miejsce w każdym parku etnograficznym, jaki by powstał na Kurpiach Białych. Ale tak się nie stało. Rok później już tego budynku nie było, został rozebrany. 


    Przed laty postulowano duży skansen nad Narwi na przedmieściach Pułtuska, nic z tego nie wyszło. Za to wychodziły chałupy kurpiowskie z puszczańskich wiosek. Trudno się nawet ludziom dziwić. Jest taka jedna wieś puszczańska, nazywa się Rząśnik (pisałem już o niej w tym blogu) w której najważniejsza w niej ulica jest po obu stronach wyasfaltowanej ulicy zabudowana wygodnymi, murowanymi, piętrowymi domami. Żadnej odrębnej cechy regionalnej nie mają. Im podobne znajdują się także w innych częściach Polski. Wszystkie niemal takie same. Dachy  z współczesną dachówką, za solidnym, najczęściej metalowym ogrodzeniem  zadbane ogródki. I pośród tego wiejskiego dostatku tylko  ta jedna drewniana chałupa pozostała.

Po pierwszej wojnie światowej zbudował tę chatę cieśla Zaręba dla siebie.  Jak dobrze, że współcześni jej gospodarze zadbali o nią. Że jest, że możemy na nią patrzeć i podziwiać. Ma Rząśnik powód do dumy. Dba o swoją spuściznę...

    Skansen w Brańszczyku jest niewielki i skromny, ale przecież jest.  Jakże się nim nie zachwycić. Więc się zachwyciłem. Złapałem za swojego smarfona i zacząłem fotografować. 

Czy mogłem sobie wyobrazić przed pół wiekiem, że doczekam kiedyś czasów, kiedy będę mógł robić fotografie przy pomocy  niewielkiego telefonu? Ja nawet w domu telefonu wtedy nie miałem. Bo telefony w tamtych czasach miał mało kto. Bo takie to były czasy. Ale tych drewnianych kurpiowskich domów w wioskach pośród Puszczy Białej – żal. Po prostu – żal...

poniedziałek, 19 lutego 2024

 

W Puszczy Białej

Te drogowskazy turystycznych szlaków PTTK znajdują się obok kapliczki św.Hubeta i leśniczówki Tuchlin pośród Puszczy Białej w okolicach gminnej wsi Brańszczyk. Te dwa znakowane szlaki, które anonsują drogowskazy,  oferują sporo przygody wymagającemu turyście z plecakiem na grzbiecie. Jednym jest wyznakowany czerwonym kolorem szlak wiodący przez dwie puszcze, Kamieniecka i Białą, 80% jego trasy prowadzi przez bory i lasy. Zaczyna się ta trasa na stacji PKP  Sadowne w Puszczy Kamienieckiej, w Kamieńczyku przekracza Bug promem (czynny tylko w lecie) i przez Puszczę Białą dociera do Pułtuska nad Narwią. Ten drogowskaz ustawiono w węźle szlaków, niemal dokładnie w połowie trasy. To długi na 80 km szlak, rzadko uczęszczany, bo nie na jeden dzień oczywiście, najczęściej frekwentowany jest odcinek stąd do stacji PKP Dalekie. Swoją drogą szkoda, że właśnie tej stacji nie umieszczono na tym drogowskazie, jest o kilka kilometrów bliżej od Porządzia.  A ten drugi szlak, także długi, praktycznie dostępny tylko dla wędrowców z naprawdę dobrą kondycją, wyznakowano żółtą farbą i jest jeszcze bardziej leśny, niż pierwszy.



                                         Na znakowanych szlakach Puszcz Kamienieckiej i Białej

 Niedawno  fotografowałem te drogowskazy ze wzruszeniem. Bo oba szlaki, i ten czerwony i żółty,  ja projektowałem w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. To było trzydzieści lat temu !Doskonale pamiętam jak poznawałem okolicę i jak wybierałem drogi i dukty, którymi chciałem szlak poprowadzić. Najważniejszą zasadą było takie prowadzenie szlaku, aby jak najwięcej lasu było na trasie. I tak pozostało do dzisiaj, chociaż niektóre leśne drogi zamieniły się w międzyczasie na dość szerokie żwirowe trakty, a inne wyasfaltowano. Wciąż jest to szlak leśny, jakich na podwarszawskim Mazowszu niewiele.  Dobrze jest mieć ze sobą mapę, w internecie jest taka na stronie Mazowsze PTTK, tam jest przebieg szlaku najbardziej aktualny, a taka mapa trzeba sobie pomagać, bywają niszczone znaki na trasie, a znakarze nie co roku odnawiają te leśne trasy. 


Przy znajdującej się tutaj kapliczce św. Huberta miejscowi myśliwi spotykają się zawsze w pierwszą niedzielę po święcie tego patrona łowców. Myśliwi mają tu używanie. W okolicznym lesie bytują po sąsiedzku licznie zwierzęta, m.in. łosie, jelenie, dziki i sarny. W latach osiemdziesiątych w tej właśnie części Puszczy Białej przebywały wilki, na bagnach uroczyska Tuchlin corocznie wychowywały po kilka młodych. 20 stycznia 1988 roku łowczy wyszkowskiego kola łowieckiego strzelił tu złotomedalowego wilka, to było wtedy, jak jeszcze nie wzięto polskich wilków pod ochronę. W sąsiedztwie kapliczki jest leśniczówka, teraz nosi nazwę Tuchlin, jak i całe uroczysko.

Obok kapliczki zatrzymują się pasażerskie autobusy firmy Stalko, przystanek nazywa się Sierakowiec; słupa przystankowego i tabliczki z rozkładem jazdy nie ma, ale jak się kierowcę poprosi, to się zatrzyma. Jedzie się ze stanowiska przy  ul.Lubelskiej koło dw.wschodniego w Warszawie, autobus do Broku i Małkini  przez Brańszczyk i Porębę. Z Warszawy są dwa kursy ok. g. 7 i 8 rano, do Sierakowca jedzie się  niespełna półtorej godziny, nieco krócej niż do Nowin w Puszczy Kampinoskie, a i bilet tańszy. Popołudniem ok.g. 17 przejeżdża przez Sierakowiec autobus  powrotny.  

Autobus ten uruchomiono dopiero wtedy, jak szeroka leśna droga, którą jedzie, została wyasfaltowana. To Trakt Napoleoński, stary i wiekowy.  Jest częścią starożytnego szlaku handlowego, łączącego Ruś Kijowską z Gdańskiem. Znaczenie tego szlaku podupadło po wieku XIII wraz z najazdem Mongołów i rozbiciem Kijowian, ale wciąż było to ważne połączenie i najpewniej tą właśnie drogą, później oczywiście przebudowywaną, podróżowało się z Mazowsza na Litwę i tędy jeździły królewskie orszaki i kupieckie wozy. Przez Bug przeprawiano się w Kamieńczyku,  później w Wyszkowie.

Najpewniej  podróżował tędy również sam Bonaparte, chociaż słusznym może być przypuszczenie, iż nazwa upamiętnia prace unowocześniające drogę w czasach Księstwa Warszawskiego, utworzonego przez Napoleona. Trasę tego historycznego szlaku można doskonale wypatrzeć nie tylko w terenie, lecz również na współczesnych mapach.  Ten trakt stracił znaczenie po zbudowaniu obecnej szosy (dziś już ekspresówki o dwóch jezdniach), która miała pierwszorzędne znaczenie polityczne i handlowe, łączyła bowiem Warszawę przez Białystok i Grodno ze stolicą imperium rosyjskiego, Sankt Petersburgiem.
 
W pobliżu tych drogowskazów, po drugiej stronie traktu kryje się w lesie dawna gajówka Sierakowiec i według tradycji jej nazwa upamiętnia pobyt w tych stronach oddziału Zygmunta Sierakowskiego w czasie powstania styczniowego.  Wszechstronnie wykształcony i całkowicie przejęty - można by rzec, opętany - myślą o wyzwoleniu Polski - pisał o Sierakowskim prof.Stefan Kieniewicz. W wieku 22 lat za próbę nielegalnego przejścia granicy w roku 1848 na osiem lat został zesłany za Ural "w carskie sołdaty". Po powrocie z zesłania postanowił podjąć walkę z caratem od wewnątrz, stając na czele powstania na Litwie. Ujęty, został powieszony na szubienicy w Wilnie w roku 1863. Miał 36 lat.

I cóż jeszcze o okolicy powiedzieć? Jak ludzie, tak i każdy kraj ma swoją duszę. I jak to z ludźmi bywa, często wydaje się tylko, iż tę duszę dostrzegamy, a to przecież nieprawda. Zazwyczaj widzimy tylko pozór, wygląd zewnętrzny. Dobrze jest zajrzeć w ten puszczański las, przerąbany dzisiaj mocno za mocno, ale wciąż dla rasowego wędrowcy podniecający i w sumie egzotyczny. To nie jest podwarszawska "puszcza domowa", jak nazywa się często Puszczę Kampinoską, bliską i łatwo dostępna, masowo odwiedzana, przez wędrowców rozpoznana na wszelkie możliwe sposoby. Na  szlakach Puszczy Białej tygodniami można nie spotkać turystów. 
..................................................
 

niedziela, 11 lutego 2024

Dziwna sosna: 

               

    

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Sosna kołnierzykowata.

Wygląda normalnie, jak każda sosna. A jednak inaczej. Coś w niej jest nie tak. Rzeczywiście to  najbardziej zwyczajna sosna pospolita (Pinus silvestris), tyle że ale w niecodziennej odmianie. Nie jest zbyt częsta ta sosna kryzowana, zwana również kołnierzykowatą lub daszkową. Zobaczyć je najlepiej o takiej, jak teraz bezlistnej porze roku, wtedy bardziej rzucają się w oczy leśnych wędrowców.  Na podwarszawskim Mazowszu spotkałem ją tylko w kilku miejscach: w rezerwacie Popławy w Puszczy Białej i rezerwacie Jedlina w Lasach Mieńskich, przy niebieskim szlaku w lasach nad Tarczynką w pobliżu jej ujścia do Jeziorki, również  w sąsiedztwie leśnego ośrodka edukacyjnego koło Celestynowa, jedyna z tych wszystkich, którą można oglądać z okna samochodu. Pozostałe nie najgorzej ukrywają  się przed ludźmi. 

W takiej sośnie w miejscu okółków gałęzi kora odstaje i przypomina kształtem właśnie kołnierzyki, albo dachówki. Pierwsze doniesienia o występowaniu takiej sosny w naszym kraju pochodzą z okresu międzywojennego. Wówczas dendrolodzy natrafili na te okazy na obszarze Puszczy Białowieskiej oraz Sandomierskiej. Przyczyny odstawania kory w ten sposób nie są znane,  badacze mają dwie teorie. Jedna mówi, że związane jest to ze zróżnicowanym stopniem nasłonecznienia poszczególnych płatów kory na pniu. Zaś według drugiej, jest to spowodowane wzmożonym przyrostem na grubość drzewa, co powoduje tworzenie się walcowatych guzów dookoła pnia i odginanie się w tych miejscach kory na zewnątrz.




środa, 17 stycznia 2024

 Romantyczny pałac w Starej Wsi nad Liwcem

Jeden z najładniejszych zabytkowych pałaców województwa mazowieckiego znajduje się w Starej Wsi nad Liwcem. Niemal tuż obok jest granica dwóch historycznych polskich krain, Mazowsza i Podlasia. Mazowiecki jest drugi brzeg rzeki, Stara Wieś jest już podlaska. O niewiele kilometrów oddalona jest od Węgrowa, a położona  ładnie, pomiędzy rzeką, a lasem. Lasy  ciągną się daleko, aż po Bug na północy, cały czas w granicach Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego. W  przeszłości te lasy stanowiły część dawnej  Puszczy Kamienieckiej. Stara Wieś od XV wieku była siedzibą właścicieli okolicznych dóbr.  A byli nimi magnaci nie lada, litewskiego i polskiego chowu, poniektórzy i obu naraz; Kiszkowie, Radziwiłłowie, Krasińscy, Świdzińscy, Ossolińscy, Jezierscy, Golicynowie, potem znów Krasińscy i ponownie Radziwiłłowie.
    
Pierwszy pałac w Starej Wsi począł budować po 1661 r. książę Bogusław Radziwiłł, koniuszy wielki litewski. Henryk Sienkiewicz w "Potopie" uczynił z niego, całkowicie skądinąd słusznie, czarny charakter, postać demoniczną i wcielenie wszystkiego, co najgorsze. Po nim zmieniał pałac właścicieli, pomińmy jednak te dzieje, zatrzymajmy się przy tym z właścicieli, który nakazał ubrać pałac w tę szatę, w jakiej dzisiaj go oglądamy. 

 

Był nim rosyjski książę Sergiusz Golicyn herbu Pogoń Litewska. Jako swoje małżeńskie wiano Starą Wieś  wniosła mu  Maria, córka hrabiego Jana Jezierskiego z Garbowa w powiecie lubartowskim. Ślub odbył się w majątku książęcego teścia w roku 1837. Pan młody miał 34.lata. Panna młoda lat zaledwie siedemnaście! Jak on ją znalazł? Gdzie? Na jakimś balu, jej pierwszym balu w życiu? Romantyczna historia, jak zdjęta z opowieści Lwa Tołstoja. W internecie znalazłem ten wizerunek księcia. Przystojny.  Marię wyobrażałem sobie jak Tatianę Samojłowa, albo Audrey Hepburn w filmowych realizacjach wedle „Wojny i pokoju”. blondynkę. Nie udało mi się dotrzeć do jej portretu.  W przeciwieństwie do bohaterki powieści Tołstoja, księżna Maria ze Starej Wsi była kobietą w swoim wyborze spełnioną i chyba szczęśliwą. Żyła dostatnio, mąż obdarzył ją szóstką dzieci.

Trzy lata po ślubie  młodzi małżonkowie osiedli w Starej Wsi, którą jako posag dla córki hrabia Jezierski zakupił  od Ossolińskich.  Książę ze swojej strony wniósł olbrzymi kapitał który otrzymał z tytułu rozległych majętności w rodzinnych dobrach w guberni saratowskiej. Nowi właściciele przybyli do Starej Wsi przypuszczalnie pod koniec 1839 r. Książę Sergiusz bardzo polubił Starą Wieś i swoją nową rezydencję.Cały czas mieszkał w majątku posagowym żony i – aż trudno uwierzyć – niechętnie jeździł do Rosji. I postanowił, żeby pałac był jeszcze ładniejszy. W roku 1843 wczesnobarokowy pałac Radziwiłłów została ukończona jego  przebudowa  w stylu gotyku romantycznego o lekko angielskim charakterze.  


 

Miło się na ten pałac spogląda, budowla przedstawia się nadzwyczaj elegancko.  Najbardziej okazale prezentuje się fasada frontowa, widziana od strony podjazdu. Za ozdobną frontową bramą, obok której stoi budyneczek kordegardy i znajduje się most nad pozostałościami dawnej fosy, wznosi się pałac. Jest otynkowany na biało, fasadę wieńczy pseudoobronny krenelaż, po lewej stronie widnieje ośmioboczna niby-zamkowa wieża a angielskim nieco styli, na której budują gniazdo polskie bociany. Pośrodku płytki ryzalit o maswerkowo-rozetowej dekoracji. Na ryzalicie herbowe kartusze rodów bezpośrednio lub pośrednio związanych z rezydencją. 

 

Przybycie rosyjskiego arystokraty wywołało początkowo obawy miejscowych ziemian o zruszczenie okolicy. Nic z tych rzeczy, żadnego zruszczania, spolszczania  jednak niemało.  Książę Sergiusz Golicyn bardzo szybko zaczął posługiwać się poprawną polszczyzną i rozwijać działalność na rzecz miejscowej ludności. Co więcej, wbrew polityce ówczesnych władz, pozwalał na organizację wiejskich szkółek elementarnych. Zachował się wiersz, którego autorstwo jest przypisywane Adamowi Mickiewiczowi. Opatrzony jest tytułem „W albumie księcia Golicyna” (ale czy o tego Golicyna chodzi, tego nie jestem pewny), kończy się takim czterowierszem:

                Jeśli znasz wolność i cenić ją umiesz,
                W rozmowie naszej niepotrzebne słowa,
                Ja twe westchnienie, ty mą łzę zrozumiesz
                I  dłoń mi ściśniesz! to jest polska mowa.

Sergiej Grigorowicz Golicyn herbu Pogoń Litewska swoją młodość spędził na przygotowywaniach do kariery w służbie państwowej Imperium Rosyjskiego. Uczył się w szkole kadetów,  jako oficer artylerii brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej na Bałkanach i  w tłumieniu powstania listopadowego w Królestwie Polskim oraz okupacji Wolnego Miasta Krakowa. W rok po ślubie wystąpił z czynnej służby wojskowej i osiadł na stałe w Starej Wsi i poświęcił się życiu towarzyskiemu i artystycznemu.

Udzielał się jako aktor w teatrach amatorskich. Śpiewał basem na licznych koncertach muzyki operowej. Był również pisarzem i poetą, autorem wielu epigramatów i improwizacji, które tworzył w językach: francuskim, polskim i rosyjskim. Przyjaźnił się z pisarzami Adamem Mickiewiczem i Aleksandrem Puszkinem. Wpłynął na karierę kompozytora Michaiła Glinki. Był odpowiedzialny za promocję jego twórczości i wprowadzenie jej na salony Europy. Po śmierci ojca w 1848 roku odziedziczył liczne dobra ziemskie, które uczyniły go jednym z najbogatszych ziemian w Imperium Rosyjskim.

Miał dobry, wysmakowany gust, urodziwy od zewnątrz pałac starowiejski od wewnątrz jest jeszcze bardziej. Wnętrza zamówił książę u Bolesława Podczaszyńskiego. Są zachwycające. Pieczołowicie przywrócone do dawnej świetności po zniszczeniach w czasie drugiej wony światowej, zadziwiają wysmakowanymi dekoracjami ścian i sufitów, m.in. klatki schodowej oraz kilku reprezentacyjnie urządzonych sal, których zwłaszcza sufity są architektonicznym echem wnętrz mauretańskich z Andaluzji lub Maroka. 




 

Projekt sporządził Podczaszyński według litografii z widokami starych angielskich rezydencji. No i, proszę wycieczki, mamy oto  romantyzm w pełnej gali w angielskim stylu z mauretańskimi dekoracjami we wnętrzach. Jak zawsze u nas, gdzie wszystkie style zawsze trochę spóźnione, tak i ten tak samo; to już późny romantyzm. Prace zostały ukończone w roku 1862. Mickiewiczowskie Ballady i romanse powstały w roku 1833, Lord Byron nie żył już od lat ośmiu, a kilka miesięcy później Podlasie, jak i większość kraju, zostało ogarnięte przez powstanie styczniowe. Ono zresztą również było dzieckiem romantyzmu. I jak to u nas  wzruszającym, bohaterskim i nieudanym. 

W 1945 roku pałac został przejęty przez państwo i pełnił różne, mocno go poniżające role, aż został przejęty przez państwo i starannie odbudowany staraniem Narodowego Banku Polskiego, który od kilku dziesiątków lat użytkuje go na cele szkoleniowe i wypoczynkowe. Kto nie jest bankowcem, wstępu nie ma. Chyba, że jest się upartym. Byłem. Udało mi się raz jeden zgodę uzyskać, w banku mieli wtedy inne problemy, dopiero co w katastrofie pod Smoleńskiem zginął także ówczesny prezes NBP, a pełniący obowiązki po nim chyba trochę zapomniał o Starej Wsi. Skrzyknąłem przyjaciół i w kilka samochodów przed pałac zajechaliśmy w końcu marca roku 2011. Podwoje zostały dla mnie otwarte. Wrażenie ogromne.  

Jest jeszcze jeden ważny zabytek w Starej Wsi. Murowany kościół naprzeciw pałacu. Postawił go książę Golicyn. Właśnie kościół, nie cerkiew. Ślub zresztą także brał w kościele katolickim. Budowę neogotyckiej świątyni (zdjęcie powyżej jest skopiowane z domeny publicznej) pod wezwaniem Michała Archanioła ukończono w roku 1871. Projektował tę neogotycką świątynię Bolesław Podczaszyński. To bardzo ważna budowla dla polskiej architektury kościelnej, początkująca w Polsce neogotyk w budownictwie sakralnym. Podczaszyński szedł tutaj śladami angielskiego architekta Augusta Pugina i francuskiego Viollet-le-Duca, którzy poczęli zmieniać oblicze neogotyku z dekoracyjnego na strukturalne, "poprawniejsze pod względem historycznym", jak to zdefiniował prof.Adam Miłobędzki.

W prowincjonalnej Starej Wsi spotkały się oba te oblicza neogotyku i już to tylko nakazuje bardzo uważnie przyjrzeć się tutejszym zabytkom. Pałac przynależy jeszcze do epoki romantyzmu, ma tylko neogotycką dekorację, jego bryła nie jest ani gotycka, ani neogotycka. Kościół już należy zaliczyć do epoki neoromantycznej i budowla ma już gotycką strukturę. Pałac jest otynkowany. Kościół przeciwnie, pozbawiony tynku eksponuje swoją "ceglaność" i za przykładem niemieckim wzoruje się na gotyku nadbałtyckim. Wewnątrz zwraca uwagę jednorodny wystrój z ołtarzami, stallami, biskupim tronem i konfesjonałami, wszystko neogotyckie.

W Warszawie Bolesław Podczaszyński nie pozostawił po sobie żadnych znaczących budowli. Tak więc, po prawdzie, znany jest warszawiakom prawie wyłącznie z ulicy swojego imienia, znajdującej się na Bielanach. A był architektem nie od parady, środkowa Polska pełna jest dzieł jego projektu.  W prowincjonalnej Starej Wsi na pograniczu Mazowsza i Podlasia, wprowadził do polskiej architektury formy dotąd nieznane na ziemiach polskich, które dopiero po nim rozwinęli inni, ze wspominanym wielokrotnie w tych wędrówkach Józefem Piusem Dziekońskim na czele. Z biegiem lat architekci przestali korzystać ze wzorów cudzoziemskich i wtedy narodził się rodzimy historyzm, zwany historyzmem narodowym. Na Mazowszu mamy tego wiele przykładów, najbliższe znajdują się w niedalekiej stąd Puszczy Białej, po drugiej stronie Bugu.

................................................................................