piątek, 5 grudnia 2025

Ćwiczenia terenowe z wędrowania 

 
 „Uważność w wędrowaniu to najdoskonalsza mantra w ruchu  –  pisze Zbigniew Skrok w swojej książce „Wielkie rozdroże. Ćwiczenia terenowe z archeologii wyobraźni”. Autor jest archeologiem. Nie znam człowieka, a jest mi bratem w moim krajoznawcy widzeniu i odczuwaniu otaczającego nas świata. – Nieodzowna dla prawdziwego poszukiwacza tego, co skrywa oczywistość, czego nie widzą oczy zaślepione rutyną patrzenia, zamglone banalnością. Ażeby krajobraz otworzył przed nami choć rąbek swej tajemnicy, byśmy mogli spojrzeć pod jego powierzchnie, abyśmy patrząc na jego oblicze, wiedzieli więcej niż zwykli śmiertelnicy omiatający go niewidzącym spojrzeniem, potrzeba obok uważności, również wiedzy i wyobraźni. Krajobraz bowiem, tak jak greccy bogowie, nie przemawia wprost, ale daje znaki, które sami musimy odczytać dla swego pożytku i pouczenia. Znaki zaś są wszędzie tam, gdzie żył człowiek, czyli praktycznie na całej Ziemi, z wyjątkiem może najwyższych partii gór i morskich głębin. (...)  Krajobraz jest jak wielka partytura, dla niewtajemniczonych niema i obojętna, dla wtajemniczonych wędrowców jest Wielką Księgą, która otwieramy i czytamy w olśnieniu, radując się wędrówką i patrzeniem."

Skrok opowiada  w książce o swoich wyborach, o ścieżkach „które mają duszę”. Ucieka od prosto wyznaczonych tras. Trzyma się poboczy, zaginionych traktów, piaszczystych szlaków śniących wspomnienie dawnej świetności.  Droga, która ma duszę – pisze -  zaprasza do wędrowania, hojnie roztacza swe bogactwo. „Jeśli poznasz jej tajemny język i uszanujesz jej historię, zajdziesz daleko”. Bardzo to ładnie sformułowane. I bardzo to jest prawdziwe. Dla mnie bliskie i zrozumiałe. 

 
Wyjątkowo dobrze mi się czyta stosunkowo niedawno wydaną po polsku książkę Roberta Macfarlane'a „Szlaki. Opowieści o wędrówkach”. Pisze on o naturze nie w ujęciu przewodnikowo-turystycznym, ale z dużą erudycją i miłosnym oddaniem, czasem zabarwionym mistycyzmem, dając wyraz nieskomplikowanej radości, jakiej dostarcza mu wędrowanie i obcowanie z przyrodą. Że chodzenie może być formą poszukiwania sensu. Wędrowanie może być czynnością metafizyczną – przemierzając realny dystans drogi i mierząc z jej wyzwaniami, człowiek dowiaduje się prawdy o samym sobie, doświadcza wolności, zachwytu przyrodą lub po prostu ma czas na przemyślenia. Zdaniem autora, każda, nawet najbardziej prozaiczna wędrówka w plenerze może dostarczyć takich przeżyć – niekoniecznie trzeba iść na pielgrzymkę. Wystarczą otwartość i uważność. 

Zapewne znacząca część mojego wędrowania zanurzona jest w archeologii wyobraźni, o której możliwościach tak celnie opowiada w swojej książce Zbigniew Skrok.  Krajobraz podwarszawskiego Mazowsza jest  moim drugim domem i chętnie mi się pośród niego wędruję. Myślę, że jednak, w miarę swojego się starzenia, coraz bardziej wkraczam na ścieżki, wyznaczane przez archeologię pamięci. Z miejscem na tym zdjęciu, które pomieściłem tutaj powyżej, związany jestem szczególnie. Kiedy byłem tutaj po raz pierwszy, nie było jeszcze tej ścieżki. Wymyśliłem ją, ten szlak tutaj musiał powstać, to było naturalne przedłużenie głównej ulicy w Truskawiu. Ku urodziwym fragmentom najbliższych  Warszawie Puszczy Kampinoskiej, nią właśnie prowadzi najdogodniejszy dojazd z Warszawy.  Szlak powstał w roku 1965 i dość chybko stał się najpopularniejszym, ludnym  szlakiem puszczańskim. Teraz jest także ścieżką dydaktyczną parku narodowego, są tam tablice z informacjami okolicznej przyrodzie, są również atrakcyjne kładki wiodące przez wilgotne i bagienne lasy.


Któregoś roku, dawno to było, nie było wtedy jeszcze tej ścieżki z Truskawia, tych tablic i kładek, przeżyłem tutaj najwspanialsze w moim życiu spotkanie z łosiami.  To było zimą. W tamtych czasach były śnieżne i mroźne. Ta,  taką właśnie była. Zbliżał się zmierzch, o tej porze roku jak zwykle zbyt wcześnie. Nad puszczą zalegała typowo zimowa mgiełka, rozmleczniąjącą otoczenie, nadająca krajobrazowi delikatność i miękkość. Zza tej mgiełki widoczna nad puszczańskimi turzycowiskami zawisła nisko czerwieniejąca tarcza zachodzącego słońca. Rudawe kępki turzyc pokryte były białą szadzią, która pejzażowi nadawała prawie baśniowy charakter. 

Zaledwie kilometr dzielił mnie od ludnego Truskawia, gdzie miałem zakończyć wędrówkę. Słychać było szczekanie psów, ludzkie głosy, warkot traktora. W odległości kilkudziesięciu metrów od siebie zobaczyłem ogromne zwierzę stojące pośród łąk. Otaczał je kłąb pary. Całe jego ciało parowało... Łoś stał nieruchomo, bokiem do mnie, tylko swój duży łeb zwrócił w moją stronę. Na lewo od niego zobaczyłem drugiego. A jeszcze bliżej ciemniejącej ściany lasu był trzeci łoś. Wspaniałe, królewskie zwierzęta. Po prostu stały. Patrzyły na mnie. Ja patrzyłem na nie. Potem ja ruszyłem swoją drogą, a one poszły swoją. Piętnaście minut później siedziałem już w czerwonym miejskim autobusie wiozącym mnie do Warszawy. Po niespełna godzinie byłem już w swoim mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu. Być może właśnie wtedy zrozumiałem rangę tej podwarszawskiej puszczy w swoim życiu... 

O zimowej tej porze roku wędrówka staje się wezwaniem. Jeszcze jest ciemno za oknem, gdy wyrusza się z domu na stację kolejową, aby pojechać gdzieś dalej, gdzie krajobraz nie wie, co to jest miasto. Ale,  jeśli się nie daje  gdzieś dalej, bo nie można z jakichś tam powodów, to przynajmniej na godzinę do miejskich rezerwatów na Bielanach lub w Kabatach, bo niedaleko. Są takie miejsca w podwarszawskich lasach, gdzie ręce same składają się do oklasków. Prowadząc wycieczki proponuję zawsze ich uczestnikom krótki tam postój, aby patrząc na to, co ofiarowuje nam podmiejska natura,  móc w ciszy móc wsłuchać się w las.  Las bywa bowiem jak najwspanialsza muzyka. A któż rozmawia w czasie koncertu, zamiast poddać się słuchaniu symfonii Beethovena lub kwartetu Brahmsa? 

To prawda,  o zimowej porze lasy nizinne lasom górskim nie dostają w urodzie. Chociaż... czy tak jest do końca? Niemal nie ma dobrych płócien wielkich polskich malarzy, które by las górski przedstawiały. A nizinnych lasów pod pędzel artystów malarzy zawędrowały krocie.  Jeździłem ci ja  w mazowieckie lasy szukając ich pejzaży, Chełmońskiego i Rapackiego, Masłowskiego  i  Podkowińskiego i Weysenhoffa... Napatrzyłem się krajobrazów polskich pejzażystów, więc teraz, idąc ich tropami, często szukam malarskiego wyrazu w lesie. Znajdowałem je bardzo blisko granic mojego miasta. 

 Tę niesamowitą sosnę o nadzwyczajnym wyrazie sfotografowałem ze szlaku na Łużowej Drodze, bardzo blisko miejsca, gdzie szlak żółty spotyka się z niebieskim. Odwiedzam ją często, bardzo blisko jest do niej od miejskiego autobusu linii 110. Ta linia też wpisuje się w mój tomik wspomnień z cyklu "archeologia pamięci". Jak pamiętam, istniała zawsze. I zawsze wysiadałem się z autobusu tej inii w tej samej Wólce Węglowej. Tak wysiadłem w czasie swojego pierwszego wyjazdu ku kampinoskim lasom w roku 1961. I teraz, trzy lata temu, gdy ostatni raz szedłem ku tej sośnie, aby ją sfotografować przy pomocy telefonu, niewyobrażalne w mojej młodości, ba! posiadanie telefonu takie też było! 

Blisko przystanków tej stodziesiątki w Wólce Węglowej rosną na terenie  Kampinoskiego Parku Narodowego liczne sosnowe "krzywulce" (pisałem już o tym w tym blogu, ale się powtórzę), wiele z rosnących tam sosen ma swój wyraz, cechy indywidualne, każda ma inną fizys, inny układ konarów, a większość – gdy się im uważnie przyjrzeć  –  budzi zachwyt.  Na przykład ta „Sosna Rodzinna” ze zdjęcia; taką jej nazwę zaproponowałem. Dlaczego zasługuje na nazwanie jej  „rodzinną”? Otóż, jak się zdaje    –  mogę tylko przypuszczać, nie jestem bowiem ani dendrologiem, ani drzewiarzem i o ile wiem fachowcy nie interesowali się jeszcze życiem przeszłym tego właśnie drzewa    –  główny pień (lub raczej jego pozostałość) znajduje się wewnątrz piasku, a nad jego powierzchnię wystają tylko jego konary, które przyjęły formę drzew osobnych. Bardzo wdzięczne to drzewo do obfotografowywania. Com czynił z zapałem. A po cichutku przyglądałem się mijających mnie turystom. Proszę sobie wyobrazić; nie dostrzegali tego drzewa. Po prostu i zwyczajnie. Szli przez las i tyle. A detale? Nie miały dla nich znaczenia...

 A ja? Cóż ja. Jak już  się polubiło wędrowanie, to się  jedzie się w ten plener, taki mus, może tęsknota, a może zapamiętanie, dla nieznających tego uczucia mocno bezsensowne. Czasem bliżej się jedzie, nie tylko do Puszczy Kampinoskiej, ale na przykład do Puszczy Słupeckiej nad Czarną Strugą lub gdzieś w okolice Międzylesia i Radości. Zimą pięknie tam skrzy  i lśni śnieg w koronach sosen. A mnie radość ogarnia i mam moc satysfakcji, że widzę tam ludzi z plecaczkami na znakowanych szlakach, które przed laty dla nich zaprojektowałem, wiodące na skraj Macierowego Bagna. Niby blisko, w granicach Warszawy, nieopodal łatwo dostępnej komunikacji miejskiej, a pejzaż jakby ze stron dalekich... 

Przez ponad pół wieku projektowałem szlaki turystyczne na podwarszawskim Mazowszu. Czasem udawało się je prowadzić tak, jak należy, aby szlak był atrakcyjny i ukazywał miejsca, wyróżniające się krajobrazowo, o  określonych wartościach historycznych, etnograficznych, przyrodniczych.  Naprawdę dobry szlak powinien unikać dróg o linii prostej, na przykład leśnych linii oddziałowych. Ze swojej bowiem natury przyroda nie lubi linii prostych!  A więc powinien szlak prowadzić trasą krętą, urozmaiconą, o zmiennej perspektywie i  dużym bogactwie krajobrazowym, pograniczem obszarów odmiennych morfologicznie o zmiennej szacie roślinnej. Im dróżka węższa, tym lepiej. Tak prowadzona trasa szlaku zmusza grupy turystów do wędrówki gęsiego i eliminowane są zbędne rozmowy zakłócające ciszę przyrody, zaś turysta w ten sposób może nawiązać bliższy kontakt z otaczającym go pejzażem. Dla większości mieszkańców okolic podwarszawskich pierwsze szlaki były całkowitą nowością. Gdy na żółtym szlaku z Wólki Węglowej w roku 1963 malowałem swoje pierwsze znaki turystyczne w Puszczy Kampinoskiej, napotkani ludzie pytali mnie, po co ja maluję te drzewa w paski.  Szybko nauczyłem się przystępnie tłumaczyć zaciekawionym, że te paski to są po to, aby kierując się nimi szkolne wycieczki mogły trafić do cmentarza pod Palmirami, albo do domu Chopina w Żelazowej Woli. Jak odkryłem to niebawem, sens wycieczki szkolnej był zrozumiały, ale nikt nie mógł zrozumieć, jaki ma sens chodzenie po lesie dorosłych i to tak sobie, aby las po prostu tylko oglądać, tylko w nim być, a nie po to, by zbierać grzyby.  W terenach górskich ludzie to wiedzieli, na polskim niżu zupełnie nie.

Zamieniam się często archeologa w swoich wędrówkach. Czasem w wkraczam na ścieżkę archeologii wyobraźni, a czym jestem starszy tym bardziej archeologii pamięci. Gdy jestem samojeden pośród przyrody,  coraz częściej moja wędrówka staje się czynnością metafizyczną i coraz bardziej przypada mi to do serca; ma rację MacFarlane, że  – przemierzając realny dystans drogi, człowiek dowiaduje się prawdy o samym sobie, doświadcza wolności, zachwytu przyrodą lub po prostu ma czas na przemyślenia. 

..................................................

 


poniedziałek, 1 grudnia 2025

 

W Kazuńskim Borze
 

Od przeszło sześćdziesięciu lat wędruję po Puszczy Kampinoskiej. Znam ją nie najgorzej, pierwszy po niej przewodnik wydałem już w roku 1971, książki pisałem o niej, szlaki projektowałem i pierwsze na nich znaki kładłem na kampinoskich drzewach. Zadawało mi się, że wszystko wiem o niej. Ale dopiero jesienią w roku 2025 , z ekranu swojego monitora, głównie z publikowanych tam informacji i facebooków, dowiedziałem się o „Bunkrze księdza Popiełuszko” w Borze Kazuńskim. Parafia w Leoncinie poinformowała, że stanął krzyż przed „Bunkrem Popiełuszki”, a jak czytam w internecie, „wbrew oficjalnej wersji najbardziej prawdopodobnym” w miejscu przetrzymywania od 20 X 1984 r. i śmierci błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki.
 
Bywałem w Borze Kazuńskim i oglądałem znajdujące się tam stare forty i   prochownie. Zachodziłem co kilka lat, coraz bardziej obrastały gęstą roślinnością, wśród której na odwiedzających czyhały tabuny kleszczy. Budowle te, dawniej wojskowe, obecnie są we władaniu Kampinoskiego Parku Narodowego. Jesienią 2024 roku wstęp do prochowni został zamknięty ze względu na zimujące tam nietoperze, a otoczenie oczyszczono z drzew i krzewów.
 
Ostatnią jesienią zobaczyłem postawiony tam krzyż i namalowany na ścianie portret ks.Popiełuszko. Porwanie i śmierć księdza w 1984 roku dla większości Polaków mojego pokolenia były ogromnym przeżyciem. Był legendarnym kapłanem „Solidarności”, którego kazania, jakie głosił  w żoliborskim kościele Stanisława Kostki, gromadziły tysiące osób. Jego męczeństwo zaczęło się 19 października 1984 roku. Ks. Popiełuszko wracał autem z Bydgoszczy do Warszawy. Na drodze do Torunia, niedaleko miejscowości Górsk, Jerzy Popiełuszko wraz ze swoim kierowcą zostali zatrzymani i porwani ze swojego auta przez ubranych w mundury policji drogowej funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Kierowca księdza zdołał wyskoczyć z pędzącego samochodu i uciekł. Porywacze pojechali dalej w stronę Torunia. Zamknięty w bagażniku ks. Jerzy usiłował się stamtąd wydostać, dlatego porywacze zatrzymywali się co jakiś czas i bili go aż do utraty przytomności. Koło północy wjechali na zaporę na Wiśle we Włocławku. Tam z wysokości kilkunastu metrów wrzucili księdza do wody. 30 października 1984 roku z zalewu na Wiśle koło Włocławka wyłowiono jego zwłoki. Gdy jego zmaltretowane ciało przywieziono do żoliborskiej świątyni, wraz z tysiącami innych wraz z żoną staliśmy w dwukilometrowej  kolejce pośrodku nocy,  aby się mu z czcią pokłonić. Z bliska widziałem  tę umęczoną twarz. Widok  wstrząsający, nie do zapomnienia.  
 

Nie wszyscy uwierzyli w tę wersję śmierci księdza. Pojawiła się hipoteza, wedle której po 19 października kapelan „Solidarności” był przetrzymywany i torturowany aż do 25 października (bo oprawcy chcieli go zmusić do podpisania deklaracji o współpracy z SB) w jednym z bunkrów w Borze Kazuńskim.  Byłem tam teraz tej jesieni. Na początku listopada roku 2025  wszedłem do środka tego pomieszczenia. Ciemność ledwo rozjaśniały tlące się tam znicze. Mój towarzysz zapalił latarkę swojego smartfona. W jej świetle zobaczyłem puste wnętrze. Na ścianie namalowany portret Księdza Jerzego. Na posadzce przed nim ułożone w krzyż znicze. 


Hipoteza – przyjmująca, że przetrzymywano tutaj i torturowano ks.Jerzego  – odwołuje się do faktu, że wieloletni dyrektor KPN, inż Jerzy Misiak, woził tutaj prymasa Glempa. Z sugestią: skoro go woził, to przecież o coś musiało chodzić. Nie dawało mi to spokoju, zatelefonowałem do emerytowanego dyrektora. Rozmawialiśmy długo, znamy się od lat, dla nas obu Puszcza Kampinoska jest czymś bardzo ważnym, więc było mówić o czym. Dwa dni później dostałem od niego obszerny list. Jestem mu niezmiernie wdzięczny, że swoją o tym wiedzą zechciał się ze mną podzielić i zezwolił, abym te informacje opublikował
 
Wizyta ks. Prymasa w KPN była jego kolejną wizytą turystyczno-krajoznawczą. Prymas ukochał Puszczę z całym jej dziedzictwem przyrodniczym, historycznym, społecznym. Zwiedzanie kazuńskich fortów przez ks. Prymasa miało miejsce 26. stycznia 2003 roku i było połączone z 10. rocznicą pierwszej oficjalnej ks. Prymasa w KPN oraz rocznicą Powstania Styczniowego. Był to czas, kiedy dużo mówiło się w różnych aspektach o Puszczy Kampinoskiej w związku z tą zbrodnią. Lud mówił i tworzył kolejne wersje wydarzeń, a echo daleko roznosiło te wieści. Tym programem wizyty chciano pokazać ks. Prymasowi o czym się mówi, jakie są te miejsca.  Także i budynki prochowni  w Borze Kazuńskim. 

Ks. Prymas po zwiedzeniu tej budowli, które miało charakter świecki i po wysłuchaniu historii tej części twierdzy i tego co wieść niesie na temat ks. Jerzego, powiedział, że nie ma żadnych dowodów na temat przetrzymywania ks. Jerzego w Puszczy Kampinoskiej po jego porwaniu w dniu 19. października 1984 roku i poprosił, żeby o jego wizycie w Borze Kazuńskim nie mówić. Można się tylko domyślać dlaczego. Toczyło się postępowanie beatyfikacyjne ks. Jerzego 
  męczennika, któremu nie służyłaby żadna sensacyjna wiadomość, w obiegu były przeróżne informacje o przetrzymywaniu ks. Jerzego w Puszczy, każdą z nich, nawet najbardziej niedorzeczną, swoją wizytą  Prymas mógłby "uwiarygodnić".  Niewątpliwie  była to najlepsza decyzja, jaką ksiądz prymas w tej sytuacji mógł podjąć. Są zresztą niepodważalne dowody na to, że cała bestialska akcja porwania, przetrzymywania i katowania ks. Jerzego miała miejsce w okolicach Torunia (m. Górsk) i nad Zalewem Włocławskim. W Puszczy Kampinoskiej nie przetrzymywano ks. Jerzego po Jego porwaniu w dn. 19.X.1984 r.  Ale   przyznać to trzeba     kazamaty tych starych prochowni wojskowych mogą najróżniejszym hipotezom służyć. Ta odludność położenia, ten dziczejący, drzewostan wokoło, to wszystko robi wrażenie. 

Przez dziesiątki lat był Kazuński Bór terenem wojskowym, dzisiaj jest królestwem przyrody, pełnym  fragmentów starodrzewu sosnowego i dąbrowy świetlistej ze stanowiskiem urodziwych okazów lilii złotogłów, a w szczelinach jednego z bunkrów rosną kępki zimozielonej paproci, niezmiernie rzadkiej na nizinach zanokcicy skalnej.  Jest też jedynym fragmentem historycznego kompleksu Puszczy Kampinoskiej, stykającym się bezpośrednio z Wisłą, tutaj będącą rezerwatem przyrody. Na drugim, wysokim  brzegu rzeki znajduje się Zakroczym.  Tak to czasem wygląda w pełni letniej zieleni, jak na tym ujęciu z 1999 roku. 
 
Gdzieś tutaj  była przez wieki przeprawa przez rzekę i właśnie tędy jechano konno, kolaskami i karetami z Warszawy do Gdańska.  
Nadwiślański skraj Boru zamieszkiwali kiedyś rybacy  zobowiązanymi do czynienia posług, np.musieli podejmować się przewozu "w czółniech do Warschewy, do Seroszcza, do Wiszogroda, do Zakroczimia i kędy potrzeba". A obok czekali na podróżnych dwaj karczmarze za przywilejem od Jana Starszego, książęcia mazowieckiego, "de data et actu in Zakroczym in vigilia ss.Simonis et Iudae apostolorum a.1420".   

Zapewne również gdzieś tutaj stał most, którego wizerunek  z czasów siedemnastowiecznych najazdów szwedzkich na Polskę, zachował się na miedziorycie, wykonanym podług rysunku Erica Dahlberga z roku 1657, pomieszczonego w wydanym czterdzieści lat później w Norymberdze dziele Samuela Pufendorfa "Histoire du regne de Charles Gustave", wyraźnie widać zabudowania Zakroczymia na wysokim, północnym brzegu Wisły, oraz poniżej nich koryto rzeki, nad którym ten most jest zbudowany. Widać też błonia nadrzeczne i i od krzyża na pierwszym planie, aż po horyzont pełno wojska, koni, taborów. To armia Karola Gustawa z terenów Puszczy Kampinoskiej wycofująca się ku Zakroczymowi. Pod grodem zakroczymskim stali Szwedzi obozem przez dwa lata, stamtąd czyniąc wypady do wsi wokół położonych, także i w Puszczy Kampinoskiej. Rabowali, palili, mordowali, pozostawiali po sobie ruiny i pustkowia. Ale to było dawno, kto o tym pamięta. Więc nie słychać  żadnych o tym opowieści pośród tutejszego ludu... 
 
Działo się tutaj naprawdę niemało. Niemal wszędzie, gdziekolwiek się pójdzie w tej podwarszawskiej puszczy, także i w Borze Kazuńskim, widnieją ruiny fortów i transzeje, okopy i leje po bombach, samotne mogiły i cmentarze. Puszcza Kampinoska przesiąknięta jest krwią. Ale nie ma w niej krwi księdza Jerzego Popiełuszko.   
.............................................................