poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Rozmyślania w skansenie z Kuligowa.

W środku tegorocznego lata byłem w skansenie kuligowskim. Jest  dziełem życia jednego człowieka,  syna kowala z Jadowa. Pasjonat! Z tych, co są na wagę złota. Nazywa się Wojciech Urmanowski, pisałem o nim w jednej ze swoich książek, ma miejsce w moim blogu. Odwiedziłem go teraz. Ma 88 lat. Jest przykładem na rzecz oczywistą, z której nie zdajemy sobie sprawy, chociaż ze wszystkich stron nam to wmawiają; nie młodość, a  właśnie starość jest prawdziwie piękna, bo interesująca, bo pełna zapisanych w niej opowieści. Twarz pana Urmanowskiego jest tego dowodem. 


A w jego skansenie jest prawdziwa, niewielka wieś, jakiej na Mazowszu już nie ma w naturze. Teraz domy murowane, jak z obrazka. W większości o niezłej architekturze i piętrowe, wygodne jak trzeba, pysznią się elegancką dachówką i otaczającą ich zielenią. A w tym skansenie prawdziwa, choć niewielka wioska  
jak z obrazów pana Chełmońskiego z Kuklówki... 

 

Na niewielkim skrawku ziemi stłoczone jakby ponad miarę, stoją drewniane budynki, większość kryta słomianymi strzechami, wśród nich dworek drobnoszlachecki i wiejska chata, obora, stodoła i spichlerz, wozownia i przydrożna kuźnia, wewnątrz budynków i obok nich setki przedmiotów, poodnajdywanych po wsiach, kupowanych i uzyskiwanych za darmo, bo to przecież już całkiem nikomu niepotrzebne te wszystkie stare garnki i drewniane łóżka, bo kto to będzie ich teraz używał i po co komu te zydle, na których nikt już nie usiądzie i te cepy, do niczego już niepotrzebne, i ta dziurawa łódź, którą tyle razy wypływało się na Bug, aby zarzucić w nim sieci o świcie, wtedy gdy mgły ścielą się nad rzeką i czas na ryby jest najlepszy... Jest tego tak wiele, że ogarnąć tego nie sposób.

Przyszła ze mną od autobusu, 5 km w jedną stronę, dość posażna pani, kapitalistka z własną firmą, od niedawna chodzi ze mną podwarszawskimi szlakami, jest w porządku, przemiła znajomość.  Wiesz – powiedziała do mnie  – ten skansen jest dla mnie wielkim przeżyciem. Jak kiedyś ludzie mogli tak mieszkać?   

Młodzi to teraz mają, albowiem. Moje pokolenie tak nie miało. Najciekawsze, że ja wcale tego nie żałuję. Rodzinni młodzi byli niedawno w komplecie na plażach Kanarów, kąpali się w Atlantyku, Afryka tuż tuż, wyspa, na której wylądowali, nazywa się pięknie się nazywa: Fuerteventura.  Słowo "ventura" pochodzi z łaciny i oznacza pomyślne okoliczności lub wydarzenia. Rzymski historyk Pliniusz pisał o tych wyspach ileś tam set lat temu i nazwał je już wtedy wyspami szczęśliwymi. Dostałem zdjęcia, na fotach gęby mają zadowolone, piasek na plaży się złoci, fale burzą w  oceanie, są i palmy   jak należy, tam gdzie powinny. Dla Słowianina pełna egzotyka, jak przystało na produkt turystyczny odpowiednio przypudrowana. Przysłali mi młodzi dwa mendle fotografii, teraz taki zabieg to żaden problem, naciska się w smartfonie co trzeba, a zdjęcie - hop! - w mgnieniu oka pokonuje nawet tysiące kilometrów. Na kilku zdjęcia były fale morskie, na kilku palmy, na jednym potomkowie rodzinnych młodych w łożu ogromnym, jak CPK pod Baranowem. Leżeli sobie wygodnie wśród pościeli z markowymi słuchawkami na uszach i smartfonami w rękach, każde osobno i w osobnych słuchawkach i osobnymi smartfonami. I cóż w tym dziwnego? Normalka, przecież.  

Nie zazdroszczę jednak. Chociaż mocno siermiężne było moje dzieciństwo. Pierwszy raz morze zobaczyłem na koloniach letnich nad polskim Bałtykiem. Był rok 1949, skoszarowano nas w jakiejś szkole o 6 km od Ustki, spaliśmy na tzw.higienicznych materacach,  położonych na żelaznych, składanych łóżkach, po dwudziestu paru chłopców w jednej sali.   Patrzę teraz na to zdjęcie rodzinnej młodzieży w puchowych piernatach na Fuertaventurze i naprawdę nie zazdroszczę im tych smartfonów i tego, czym ich częstują. 

Na pierwsze swoje wakacje małżeńskie  nad morzem wybraliśmy się z plecakami i namiotem. Trafiliśmy na wyjątkowo ładną pogodę, niczego złego z tamtej rajzy nie pamiętam. Z kempingu na kemping wędrowaliśmy, od Wolina w stronę Helu. Łatwo nie było. Chyba byliśmy szczęśliwi.  

W środku kapryśnego, tegorocznego lata prowadziłem wycieczkę, siedemnaście osób zebrało się w skansenie we wsi Kuligów nad Bugiem. Drewniane chałupy, kryte strzechą, wewnątrz drewniane łóżka. Na sienniku na takim łóżku spaliśmy poślubnie z żoną  na zakopiańskiej Pardołówce. Też pięknie się ten przysiółek nazywał, od Fuerteventury nawet bardziej, bo po naszemu, swojsko.  Na obiad szliśmy stamtąd przez Antałówkę do baru mlecznego przy Krupówkach, czterdzieści minut piechotą, kolejka po zupę mleczną nie była nadto długa. Wyrosłem w atmosferze baru mlecznego. Jestem jego dzieckiem. 

Czy tęsknię za tamtymi czasami? Niezupełnie. Ale wspominam z rozczuleniem. W kuligowskim skansenie ze wzruszeniem patrzyłem na drewniane łoża we wnętrzu drewnianej chałupy, nakrytej słomianą strzechą. I dobrze się czujłem pośrodku tego kuligowskiego skansenu pana Wojciecha. Zupełnie nie chciało mi się stamtąd odchodzić...  

 PS. Jakby ktoś chciał odwiedzić ten skansen w pieszej wędrowce (autem też można, ale to nie to samo!), pomieściłem tutaj mapkę. Dla zwolenników wędrówki pieszej wrysowałem na niej pięciokilometrową trasę dojściową od krańcowego przystanku w Opolu, dokąd dojeżdża się w godzinę ze stanowiska na warszawskiej pętli autobusu linii 705 obok stacji metra Marymont. 

...................................................................................

sobota, 16 sierpnia 2025

 

Dąb Jana Kazimierza. 

Znowu ten urodziwy dąb odwiedziłem. Jak czynię to ostatnio, pociągiem szybkiej kolei miejskiej dojechałem do przystanku Dąbkowizna na linii do Radzymina. Są tam szlaki znakowane, nie wydaje się aby nadto używane. Tłoku na nich nie ma i to jest wielka ich zaleta!  Pociąg zatrzymuje się na peronie pośród sosnowego lasu, tuż pod piaszczystymi wydmami, malowniczo tam, odludnie i pełna egzotyka, choć tylko 40 minut jazdy z dworca gdańskiego. To interesujące miejsce dla krajoznawcy. 

Koło peronu kolejowego przystanku brzozowy krzyż na cmentarzyku polowym żołnierzy radzieckich, którzy zginęli w walkach w tej okolicy, po latach szczątki ich przeniesiono na cmentarz w Warszawie. Na okolicznych wydmach ślady transzei, być może z polskiej wojny polski obronnej w roku 1920. Ok. 300 m na wsch. od przystanku PKP są niemieckie umocnienia z 1944 r. Zostały wybudowane jako element planowanego, ale nieukończonego przedmościa niemieckiego z II wojny światowej. Szczególnie imponujące są potężne bloki żelbetowe wysadzonego schronu obserwacyjnego dla artylerii. Współczesnych śmieci też nie brakuje. 

Niespełna dwa kilometry na północ są ruiny potężnego fortu Beniaminów, służył wojsku carskiemu, służył pruskiemu, służył przedwojennej Polsce, w powojenną wszedł już tylko jako ruiny. Imponujące, to prawda. Taka to podwarszawska okolica, tu jest wszystko jak należy, sośniny na piaszczystych wydmach i ślady wojen, jak niemal w całej okolicy podwarszawskiej  tutaj być może trochę jakby bardziej – kłania się nam historia.    

Za kompleksem wydm na pn.wsch. od torów na skraju lasu pół kilometra od przystanku kolejowego (kilka minut zielonym szlakiem z peronu kolejowego), rośnie jeden z najokazalszych w sąsiedztwie Warszawy pomnik przyrody – dąb szypułkowy „Jan Kazimierz”. To okazałe drzewo ma 480 cm obwodu i ok. 22 m wysokości. Jego wiek oceniany jest na lat 300-400. Wygląda na zdrowe drzewo i – jak mu ktoś nie przeszkodzi – pożyje jeszcze sporo.  


Zabytkowy dąb jest okazały, kształt ma dorodny, ale widać, że nie byli aniołami ludzie, którzy mu się do skóry dobierali w przeszłości. Boleśnie przeżył zbrodniczy atak na potężny konar, rosnący od strony południowej, .siekierą rąbano go nerwowo, jakby rąbiący się spieszyli, aby zdążyć, przed czym, możemy się tylko domyślać. Rana jest ogromna, nie ma szans na zagojenie, drzewom odrąbanych członków się nie przyszywa. Po drugiej stronie widać ślady piłowania, drewno okazało się za mocne na używanie piły, od pomysłu pilarz szczęściem odstąpił. A jak się dobrze przyjrzeć, widać, że do wysokości około trzech metrów dąb był korowany, tą zdartą z dębu korą lud okoliczny palił w swoich piecach, może w czas wojenny, lutą zimą, bo bywały takie zimy, aż trudno dziś uwierzyć.


 Fascynuje mnie jako postać król Jan Kazimierz.
Znajdujący się w warszawskim muzeum narodowym jego portret namalował Daniel Schutz z Gdańska w 1659 r. Naczytałem się o tym władcy, niekoniecznie rzeczy dobrych, choć trzy lata przed powstaniem tego portretu 1 kwietnia 1656 r. w katedrze lwowskiej złożył uroczyste ślubowanie i ogłosił Matkę Boską Królową Korony Polskiej i powierzył jej opiece mieszkańców Rzeczypospolitej. Sienkiewicz wystawił mu pomnik w swoim "Potopie", a Juliusz Słowacki skreślił brzydki wizerunek w dramacie "Mazepa". Wizerunek gdańskiego artysty przedstawia raczej obraz króla widziany przez poetę, nie powieściopisarza. Nazwę temu dębowi nadał warszawski konserwator przyrody, nieodżałowany Czesław Łaszek. Chciał w ten sposób przypomnieć postać władcy z dynastii Wazów, którzy w Nieporęcie mieli swój dwór myśliwski, w którym spędzali czas letni i dokąd uciekali z zamku królewskiego w Warszawę, gdy do wrót miasta stukała zaraza, a stukała dość często. Nieporęt był ulubioną siedzibą Jana Kazimierza, mieszkał tam, gdy był jeszcze królewiczem i kardynałem, a gdy został królem, pod wpływem częstych napadów mizantropii, chronił się tu od gwaru dworskiego i trudów panowania. Abdykując, ofiarował rezydencję zakonowi jezuitów. Śladu po niej nie ma. I żadnej jego podobizny, ryciny, obrazu.

 Nieporęt mocno jest Wazami związany. Ponad 80% powierzchni gminy obejmują lasy. To dawna Puszcza Nieporęcka. Warto o tym przypominać. Są to zarówno rozległe, zwarte kompleksy leśne i łąkowe, jak i niewielkie, silnie rozdrobnione lasy i łąki o znacznej różnorodności biologicznej. Wszystko to we współczesnych granicach Warszawskiego Obszaru Chronionego Krajobrazu, który obejmuje również tereny rolnicze z luźną zabudową zagrodową oraz tereny zurbanizowane ze zwartą zabudową mieszkaniową. W jego granicach wyodrębniono strefę szczególnej ochrony ekologicznej oraz strefę zurbanizowaną.

Od carskich czasów w okolicach gościło się wojsko w tamtejszym lesie. Upodobało sobie okolice wsi Białobrzegi, choć go już niewiele, wojsko jest tam nadal, a po rozgrodzonych już lasach pozostały tam po nim ruiny bunkrów i przepiękny, nie wyrąbany jeszcze ponad stuletni drzewostan sosnowy. Przyjeżdżam tam od czasu do czasu i sporo radości dostarczają mi przechadzki w lasach uroczyska Białobrzegi. Partie leśne są tam całkiem, całkiem, a może nawet jeszcze bardziej. Pcha się tam leśny krajobraz do obiektywu. 

 ...............................................