sobota, 20 sierpnia 2022

Na wakacyjnej wędrówce nad Świdrem




W początkach lat siedemdziesiątych nie pojechałem na letnie wakacje tam, gdzie jeździłem zazwyczaj. Nie pojechałem więc ani w góry, ani nad morze lub jeziora. Musiałem pozostać w mieście. Ale co drugi dzień gdzieś jeździłem ze swojego warszawskiego domu. Z każdym kolejnym wyjazdem byłem coraz bardziej zachwycony Mazowszem. To były pyszne wakacje! Przedtem rzadko zwiedzałem okolice podwarszawskie w letniej zieleni, latem jeździło się w góry i na jeziora. Wtedy poznałem ten odcinek doliny Świdra, o którym teraz chcę opowiedzieć.  Wtedy też narodził się pomysł przewodnika Podwarszawskie szlaki piesze,  wydanym w roku 1976 przez wydawnictwo Sport i turystyka. W tomiku 9 Otwock i okolice ten szlak został opisany po raz pierwszy. 

Świder wszyscy znamy. Ale mówiąc o Świdrze, najczęściej pamiętamy  tę rzekę z okolic kolejowego przystanku o nazwie Świder. Podejrzewam, że większość z czytelników tego blogu ie wędrowała doliną Świdra od drewnianego kościółka w Gliniance do  Wólki Mlądzkiej i nie widziała Złotego Kanionu koło Woli Karczewskiej.


Glinianka leży nad Świdrem. Dociera do niej miejski autobus linii 720 od Ronda Wiatraczna na warszawskiej Pradze. W Gliniance nad Świdrem czeka na przyjezdnego zupełnie inny krajobraz. Miasto zdaje się być stamtąd gdzieś bardzo, ale do bardzo daleko. W Gliniance wysiada się  z autobusu pośrodku najprawdziwszej rolniczej wsi. Jak dobrze, że są wciąż jeszcze takie wioski w tak bliskim otoczeniu Warszawy.  

W samym środku wioski wznosi się kościół zrębowej konstrukcji, postawiony z drewna modrzewiowego.  Stareńka jest ta świątynka. Ukończono jej budowę w rok u 1763, a  więc, gdy to piszę, ma ta budowla prawie 260 lat. a jeszcze starszy jest gotycki późnogotycki krucyfiks na belce tęczowej wewnątrz kościoła, datowany jest na połowę XVI wieku.  Gdy krucyfiks powstawał,  w Polsce panował ostatni z Jagiellonów, gdy kościół stawiano, umarł właśnie August II i kończyła się epoka Sadów na naszym tronie, a za kilka miesięcy miał na tron wstąpić Stanisław August Poniatowski i właśnie się urodził jego bratanek, książę Józef Poniatowski. A potem przez podwarszawskie okolice przetoczyło się kilka strasznych wojen. I ten drewniany kościółek stoi nadal. Czyż nie graniczy to z cudem? 

Telewidzowie oglądają go czasem na ekranach telewizorów, występuje w serialach, telewizyjny Ojciec Mateusz odprawia tam nabożeństwa przy ołtarzu w tym kościele, choć wedle scenariusza  wcale nie w Gliniance jest ten ołtarz z telewizora. Ale i tak Glinianka jest z tego bardzo, ale to bardzo dumna i na stronie internetowej tutejszej parafii więcej o tym serialu, niż o samym ołtarzu.

Styl, w jakim w XIX wieku  powstał ten drewniany ołtarz, fachowcy określają jako barokowo ludowy, co oznacza to mniej więcej, że ten barok jest dziełem nie wyuczonego artysty, lecz zwykłego rzemieślnika „z ludu”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Idę niebieskim szlakiem nad Świder. Tego dnia już pozostanę mu wierny  i to przez dobrych kilka godzin. Jest lato, słońce świeci, niebo niebieskie, chmurki na nim białe i pyzate, bardzo piękne są okoliczności przyrody. Mam czas do wieczora, a droga niedługa, w sam raz dla takiego jak ja.  


Przez pierwsze trzy kilometry nic specjalnego się nie dzieje, rzeka zatacza łagodne meandry, czasem przytrafi się przyjemna plaża na takim zakolu, po sąsiedzku  tu i tam usadowiły się osiedla letniskowych domków. Sympatycznie jest tu po prostu.  To, co najbardziej atrakcyjne, zaczyna się dopiero poniżej Woli Karczewską.  Tak też zaczyna się trasa jednodniowych spływów kajakowych, tutaj biura od wynajmu kajaków wrzucają swoich klientów w czekające na nich kajaki i stąd będą płynąć Świdrem aż po Wólkę Mlądzką, gdzie będzie czekał na nich pozostawiony tam samochód lub autokar.



Poniżej Woli Karczewskiej  –  napisałem w tamtym przewodniku sprzed lat 46. – zaczyna się najpiękniejsza część doliny Świdra, który tworzy tam niezwykle malowniczy przełom: rzeka wije się zakolami, doliną wciętą głęboko w utwory moreny dennej pokrytej grubą warstwą piasku. W korycie głazy, szypoty, miejscami podmyte brzegi, wysokie urwiska, bystry prąd.  –  Szlak wiedzie  z biegiem rzeki do Złotego Kanionu, ostro wciętego w podłoże, wąskiego jaru, którym płynie struga Stok. Dalsza trasa nad Świdrem, cały czas lasem, miejscami wysokim brzegiem. Po przeciwnej stronie rzeki momentami widok na wzgórza w okolicy wsi Kopki. Obok działek letniskowych Adamówki i starego młyna wodnego kołysze się chybotliwa kładka nad rzeką. 


Fascynujące są one Kopki nad Świdrem. Drewniana figura św.Jana Nepomucena patronuje tej przeprawy przez rzekę, łączącej  Kopki z dawną kolonią młynarską Adamówka na drugim brzegu. Zaproponowałem ćwierć wieku temu szlak niebieski przez kładkę, chyba wtedy była zupełnie inna i raczej nie wisząca, zdjęcia oczywiście nie mam, nie robiło się wtedy zdjęć zbyt wiele, fotografowanie było kosztowną zabawą. Lata minęły, szlak jest użytkowany, ścieżynka nadrzeczna wydeptana jest jak trzeba, a kładka jest atrakcją szlaku. Jak i ten Święty Jan Nepomucen, postawiony w tym miejscu pod koniec maja w roku 2010.

Wcale udany jest ten Nepomuk, wyrzeźbiony  wg własnego projektu  przez Mateusza Niwińskiego. Wszystko o tych Kopkach znalazłem w internecie. Dawniej musiałem takich informacji szukać po bibliotekach, dzisiaj otwieram swojego smartfona, wbijam hasło,  klikam Nepomuk w Kopkach nad Świdrem, i zaraz potem lecą wiadomości, niektóre bardzo interesujące dla krajoznawcy. 




 


Szlak jest znakomity, urocza, wąska ścieżynka nad rzeką, po drodze świetne miejsca, widoki pyszne, znakowanie doskonałe, ale jest po drodze do ominięcia jeden wiatrołom, bo  przewrócone drzewa ścieżkę tam przegrodziły, a przez pół kilometra kolo Adamówki ktoś pracowicie pozdzierał znaki, jeden znak za drugim, konsekwentnie, dla obu kierunków marszu. Akurat trwało upalne lato, termometry szalały, ale Świder jakby sobie z tego nic nie robił. 


Rzeką płynęły kajaki, patrzyłem na nie z góry. Było ze mną kilkoro przyjaciół z turystycznych szlaków, byliśmy jedyną grupką spieszonych, za to bardzo się nie spieszących. To się opłacało, co krok inny widoczek, inna niespodzianka ze strony przyrody, było na co patrzeć.  Jakby się kto pytał, jest to przecież krajobrazowy rezerwat przyrody! Fascynująco urodziwy  jest  tam  Świder. Rzeka ma piękny,    wysoki i piaszczysty  brzeg. Wokół mnóstwo drzew, niekiedy bardzo sędziwych, o wystających ponad powierzchnię potężnych korzeniach - to istne dzieła sztuki. 






 

 



Kończyłem swoją wędrówkę nad Świdrem w Wólce Mlądzkiej. Mniej więc kilometr przed końcem wędrówki, przy leśnej drodze nazwanej całkiem sensownie ulicą Wspaniałą,  wyrósł przede mną przesympatyczny bar nad Świdrem. Tam też można wypożyczyć kajak i to jest główne wczasowe zajęcie właścicieli. Piechurów też przyjęli gościnnie, więc u stop wysokich, kłaniających się  niebu sosen, wypiłem czarną kawę z ekspresu, taka podwójną, espresso we włoskim stylu, która mi podano z okienka tej wdzięcznej chatynki w polskim styli, stojącej pośród mazowieckich sosen. Bardzo to był dobry pomysł, bardzo w sam raz na zakończenie letniej wycieczki.



A jeszcze potem, po kilkunastu minutach spacerku, znalazłem się na przystanku, opodal którego młody bocian z tegorocznego lęgu, nie mógł się jeszcze zdecydować czy lecieć już w szeroki świat w ślad za swoimi rodzicami. skąd podmiejski, niebieski autobus  dowiózł mnie do stacji kolejowej w Otwocku, a stamtąd pociąg SKM do centrum Warszawy. Nie była to długa wędrówka, od autobusu do autobusu zaledwie 11 km, ale za to aż w pięć i pół godziny! A gdzie się było spieszyć? Uciekać znad Świdra w takie upalne lato, jakie mieliśmy tego roku? 



.........................................................

piątek, 5 sierpnia 2022

Nad rzeką Świder 

 

W roku 1877  w kierunku Lublina ruszyła z Warszawy linia kolejowa, zwana Drogą Żelazną Nadwiślańską. Rozniosła się wtedy w Warszawie sława wspaniałego  mikroklimatu sąsiadującej z koleją okolicy nad Świdrem. Tam właśnie się zaczęła letniskowa sława podwarszawskich okolic, a to za sprawą znakomitego ilustratora mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza". Michał Elwiro Andriolli w roku 1880 w Brzegach nad Świdrem zbudował pierwsze wille dla letników. Andriolli Świdrem się zachwycał. 

"Świder o brzegach olbrzymio wyniosłych, urwistych, wije się wstęgą jak wąż; co pięć kroków krajobraz się zmienia, widok na zarzecze rozległy, uspokajający...  i gdyby nie ów świst lokomotywy, która ci przypomina, że są jakieś koleje i maszyny do jeżdżenia, zdawałoby się, że jesteś wśród puszczy setkami mil od wielkiego miasta oddzielonej."

Jakże to było blisko od Warszawy! zaledwie kilkanaście kilometrów, jechał tam pociąg, a potem jeszcze wybudowano wąskotorówkę. Tutaj się przyjeżdżało i na lato i na majówkę, która jak wiadomo, nie tylko w maju bywała. Ach, co to były za czasy! Umajone zielenią pociągi, od lokomotywy do ostatniego wagonu. Wzdłuż torów, wówczas pustymi, za to zakurzonymi drogami i ulicami, mknęły z zawrotną szybkością tabuny cyklistów. Potem rozłaziło się to bractwo po krzakach i lasach, rozkładało się kocyki, otwierało koszyki z wałówką i było po prostu cudownie. Wiele przyjemności czekało warszawiaka w leśnej okolicy nad Świdrem...

Najpiękniejszy opis Świdra pozostawił znakomity nasz pisarz, Jan Parandowski. "Noszę w sobie bardzo wiele krajobrazów. Na mojej mapie wspomnień są góry i stepy, pustynie i olbrzymie rzeki, są morza i oceany, parki, lasy, puszcze, ustronia, gdzie ruiny odzywają się jak zabłąkane echa rogu po pradawnych łowach, radosne łąki, parowy skalne. W tej orkiestrze ubogi Świder mógłby przepaść jak odpustowa fujarka. Czemuż jednak brzmi tak donośnie, że słychać się daje zza siedmiu gór i zza siedmiu rzek? Przyczyn jest zapewne więcej niż jedna i parę tkwi w oddziaływaniu tego środowiska na mój organizm..."

Często odwiedzam Świder. Idę oczywiście nad rzekę, ona jest dla mnie głównym celem, to akuratna wycieczka w czas upalny.  Świder płynie płytkim, piaszczystym korytem w tunelu zieleni. Nachylają się nad nim gałęzie drzew.  W weekendy tłum zalega brzegi rzeki, raczej tylko w pobliżu mostów, przy moście dawnej kolejki wąskotorowej jest plaża i sezonowy bar, w tamtą najłatwiej dojechać samochodem. Tak bowiem dzisiaj większość niedzielnych wycieczkowiczów w plener dojeżdża, już nie pociągiem. Jak odejdę dalej  od mostów, nie spotykam już prawie nikogo.

Wędrówka z biegiem wzdłuż Świdra jest obowiązkiem rasowego wędrowca. Przynajmniej raz w roku być tutaj należy. Więc jestem. Dojazd nietrudny, wygodny, co pół godziny mam pociąg z Warszawy, jedzie się tylko 40 minut. Wysiadam na stacji Świder. Schodzę nad rzekę, mijam plażę i wędruję wąską ścieżką wśród rzeki wśród dorodnego lasu. Ścieżynka doprowadza mnie do miejsca zwanego Brzegi, tam gdzie Andriolli uwił swoje gniazdo nad Świdrem. Dzisiaj jest tam zupełnie inaczej, niż za jego czasów. Widok na rzekę z wysokiej skarpy wciąż jednak jest piękny. I niemal zawsze widzę tam zimorodka, fruwające cudo przyrody. Ale w Brzegach nie zachował się żaden drewniany dom, żadna willa w stylu, który Konstanty Ildefons Gałczyński określił dowcipnie jako  świdermajer. Rzeka wciąż płynie, taka samo, jak za Andriollego, od 1978 roku Świder jest objęty prawną ochroną jako krajobrazowy rezerwat przyrody.















środa, 20 lipca 2022



Letnie wędrówki krajoznawcze: Łęg Probostwo

Niewielka jest wieś Łęg Probostwo na Mazowszu Płockim. Całkiem niedużym literami jest pisana jej nazwa na mapach drogowych. Leży na uboczu głównych traktów, przy lokalnej drodze. Od Warszawy oddalona jest o sto kilometrów, kawał drogi. Na mapach turystycznych wioska bez znaczenia. Jeździ się na wycieczkę do stosunkowo bliskiego od Łegu miasta  Płock. To jest cel godny odwiedzin, ma wspaniałą historię, znaczące zabytki i świetne muzea. A cóż jest do zobaczenia w Łęgu Probostwie?  

Miejscowości ze znaczącymi zabytkami architektury i sztuki nie ma zbyt wielu na Mazowszu. Gdyby nie obfitująca w nie Warszawa, byłoby ich nawet jeszcze mniej, niż nam się wydaje. W powszechnej opinii tak naprawdę to tutaj do zwiedzania niczego nie ma. Oczywiście, jest Żelazowa Wola, bo tam się urodził Fryderyk Chopin. Ale tak naprawdę nie jest to żaden zabytek architektury i sztuki, chociaż do wielkich osiągnięć architektury ogrodowej niewątpliwie należy urodziwy park tamtejszy, otaczający dom urodzenia wielkiego kompozytora. A co jeszcze w naszej świadomości godne jest zobaczenia na naszym Mazowszu?  Zapewne jeszcze  z Zygmuntem Krasińskim związana Opinogóra, ruiny zamków w Czersku i Ciechanowie, związane z mazowieckimi książętami. Jeszcze wielkiej urody romańskie opactwo w Czerwińsku nad Wisłą i wspomniany już powyżej nadwiślański Płock, a także Pułtusk nad Narwią oraz  niezwykły Łowicz. I  jeszcze sławny radziwiłłowski Nieborów.

Ale to nie wszystko. Są albowiem na ziemi mazowieckiej miejscowości (i jest ich niemało) z zabytkami klasy artystycznej na pewno mniejszej od tamtych (chociaż nie byłbym tego tak pewny), a zaskakująco niedoceniane. Zapewniam, że zachwycające. Są po prostu piękne. I wcale nie są tak zwykłe, żeby przejść obok nich obojętnie.  Od lat próbuję  w tym swoim blogu o takich opowiadać. Teraz jest to opowieść o gotyckim kościele Św. Katarzyny Aleksandryjskiej we wsi Łęg Probostwo na Mazowszu Płockim. Zacznę tę opowieść od małej, kamiennej maski...


Tajemnicza maska w Łęgu Probostwie

Ta kamienna maska widnieje na lizenie zachodniej, gotyckiej elewacji tego kościoła. Nie tylko w tym Łęgu jest coś podobnego. Na frontonie kolegiaty w Pułtusku jest  wmurowany w ścianę kamień w kształcie ludzkiej głowy; pochodzenie jego nie jest znane, lecz wedle legendy ma to być jakoby głowa pogańskiego bożka. Przypominające  ludzkie głowy kamienie wmurowano w ściany gotyckiego kościoła w Makowie Mazowieckim. Czym są te kamienne głowy, dlaczego ta dziwna maska znalazła się na frontonie kościoła w Łęgu? Czyżby to był swego rodzaju autorski podpis, jaki nam pozostawił budowniczy? Wydaje się być jak znaczące mrugnięcie do nas oka przez budowniczego. A jeśli tak, co chciał nam przez to powiedzieć budowniczy kościoła w Łęgu Probostwie? Jeśli to on tę maskę tam umieścił. A jeśli nie on, to kto? I po co? 



 


Wyrafinowana prostota mazowieckiego gotyku

Gotyk przywędrował na Mazowsze bardzo późno, lecz „oswojony"  został natychmiast  i uzyskał wyraz bardzo indywidualny, rozpoznawalny na pierwszy rzut oka. Większość mazowieckich budowli gotyckich pochodzi z wieku XVI. Na zachodzie Europy dawno już o tym stylu zapomniano. W tym czasie w Anglii cały dwór Elżbiety I ubierał się w bogate renesansowe stroje i dojrzewał już talent Wiliama Szekspira, we Francji powstały już renesansowe zamki nad Loarą, wielki Vignola pobudował już w Rzymie kościół Il Gesu, będący syntezą baroku i prawzorem setek innych podobnych jemu świątyń na świecie, a pod Madrytem Filip II zbudował w surowym stylu hiszpańskiego baroku ogromny kompleks Eskurialu.  

Takiego gotyku, jaki znamy powszechnie, na Mazowszu nie obaczymy, gotyk mazowiecki  ma w sobie niewiele strzelistości katedr francuskich lub, zbyt daleko nie szukając, świątyń krakowskich. Mazowieckie kościoły gotyckie są na ogół krępej budowy. To, co w nich najładniejsze to ozdobne, lecz bez nadmiernej fantazji realizowane ich szczyty. Na przykład w kościele w Łęgu Probostwie na Mazowszu Płockim.

Arcydziełko mazowieckiego gotyku przodkowie zostawili nam w spadku w tym Łęgu. Miejscowy kościół gotycki z czerwonej cegły o układzie gotyckim i wendyjskim, zbudowano w wieku XV; prezbiterium powstało w roku 1409, nawę dobudowano sześćdziesiąt lat później. Późniejsze przeróbki zostały usunięte w czasie regotycyzacji świątyni w 1987 roku i była to świetna robota, jeden z wielu doskonałych przykładów markowej sztuki konserwatorskiej w Polsce. 






Wewnątrz kościoła w Łęgu znajduje się gotycka belka tęczowa z XVI wieku z wczesnobarokowym krucyfiksem z 1 połowy wieku XVII oraz wiele dzieł sztuki z wieków XVII-XIX, a najbardziej zajmującym jest niezwykle fantazyjnie wykonany manierystyczny ołtarz główny z 1636 roku, o obfitej dekoracji snycerskiej, przeniesiony do Łęgu z kościoła norbertanek w Płocku. Zadziwiające połączenie, skromny, jakby nadto skromny gotyk kościelnej architektury i ten rozpasane bogactwo tego ołtarza, w zasadzie powinny toczyć ze sobą spór, a tak dobrze się ze sobą czują! 

O ołtarzu w Łęgu mówi się, że jest manierystyczny. Z pojęciem gotyku, renesansu, baroku jesteśmy oswojeni, z manieryzmem spotykamy się bardzo rzadko, w Polsce jego gniazdem jest Gdańsk. Manieryzm Najogólniej poprzez to pojęcie rozumie się styl, występujący w okresie od ok. 1520 do końca XVI wieku, usytuować go można więc chronologicznie pomiędzy renesansem, a barokiem. Manieryzm charakteryzował się dążeniem do doskonałości formalnej i technicznej dzieła, a także wysubtelnieniem, wyrafinowaniem, wykwintnością i swobodą form. Nazwa wywodzi się od włoskiego maniera, a to z kolei z łacińskiego manus (ręka) i pierwotnie oznaczała specyficzne cechy, styl twórczości jakiegoś artysty. W przeciwieństwie do dzisiejszego rozumienia maniery i manieryzacji jako zjawisk o zabarwieniu pejoratywnym, w XVI wieku maniera oznaczała pożądaną cechę czy wręcz zaletę.


 

Główny ołtarz przybył do Łęgu z kościoła norbertanek w Płocku. Ten zakon przybył do Płocka w 1185 roku, w dwadzieścia lat po założeniu pierwszego klasztoru na Zwierzyńcu w Krakowie. Był to więc jeden z najstarszych klasztorów żeńskich w Polsce. W 1818 roku zakonnice zostały zmuszone do opuszczenia Płocka, decyzją zaborcy odeszli z Płocka także benedyktyni i norbertanki, a z pobliskiego Czerwińska n. Wisłą kanonicy regularni. Po benedyktynach zostało opactwo przy katedrze, a po kanonikach w Czerwińsku została wspaniała bazylika i klasztor, lecz po norbertankach w Płocku praktycznie nie ma ani śladu... Nie do końca. Ślad, i to nie najgorszy, jest w Łęegu Probostwie.

Manierystyczny ołtarz główny do Łęgu zawędrował z kościoła norbertanek w Płocku. Jest znacznych rozmiarów i  wyjątkowo urodziwy. Zaskakuje swoją skalą – pisały o nim panie Izabelia Galicka i Hanna Sygietyńska w Katalogu zabytków sztuki w Polsce (tom X, zeszyt 15 Okolice Płocka)  – a przede wszystkim niezwykłą strukturą oraz nagromadzeniem i splątaniem ażurowych ornamentów roślinnych, okuciowych i figuralnych, całość o fantazyjnej strukturze architektonicznej i niezwykle obfitej dekoracji snycerskiej.  Nie będę tutaj wymieniał która rzeźba, jaką przedstawia świętą lub święty i gdzie są umieszczeni w ołtarzu, to są detale, ważne oczywiście, ale tylko detale. Najważniejsza jest całość. Robi wrażenie. Dopiero później zaczynamy się przyglądać detalom, są nadzwyczajne, w swojej obfitości rozpustne chciałoby się powiedzieć. Oczywiście, postacie świętych mają swoje atrybuty, zgodne z  tradycją.  Najbardziej urodziwe są w Łęgu rzeźby aniołów i  pyzate putta i bardzo sympatyczny jest ten anielski świat z tego ołtarza.







 
To, co w tej świątynce jest najpiękniejsze, to zapewne one rzeźby, nie tylko z ołtarza, także z zaskakująco urodziwej barokowej chrzcielnicy barokowej, wykonanej przed połową XVII wieku. Czterech aniołów unosi czaszę z rzeźbionymi główkami uskrzydlonych putttów, a w podstawie jest przebogata dekoracja z herbami fundatorów.


 Pietá  z Łegu jest rzeźbą o gotyckich reminiscencjach. Nie należy do najlepszych, jakie znajdują się na Mazowszu,  przecież jednak jest stylowa i ma swoje lata; datowana jest na okres od końca XVI wieku po połowę wieku XVII.



 

Jeszcze o jednej rzeźbie należy powiedzieć choćby kilka słów. To figura Matki Boskiej Skępskiej, patronki trudnych spraw. Figurka w Łęgu  to nic specjalnego, wykonanan w wieku XIX, jedna z wielu jej podobnych, rozpowszechnionych głównie na Mazowszu i Kujawach, powtarzających ikoniczną postać Królowej Ziemi Dobrzyńskiej, Mazowsza i Kujaw,  znajdującej się od 1496 r. w kościele Ojców Bernardynów w Skępem na sąsiadującej z Mazowszem historycznej Ziemi Dobrzyńskiej.

 W Łęgu Probostwie byłem przed kilku laty, lato było gorące, upały jak na Sycylii, świat jeszcze nic nie wiedział o żadnym koronawirusie, wojna w Ukrainie nie zaczęła jeszcze tego naszego, oswojonego świata zmieniać i to w tak dramatyczny sposób. Dzień wcześniej telefonowałem do proboszcza, on sam nie mógł być obecny, ale na jego polecenie otworzył drzwi kościelny, który przyszedł  z kluczami. Nie pospieszał. Miałem czas na wszystko, na zdjęcia także. Było mi dobrze. Warto było jechać. Zachwycająca wizyta. Pierwotnie chciałem jeszcze pojechać dalej, gdzieś indziej, tyle jeszcze jest do zobaczenia w tamtej okolicy. Ale zrezygnowałem z pomysłu. Zdecydowałem się na powrót. Wiedziałem, że oglądać coś następnego jest już tego dnia niemożliwe. Że  drugi raz tak potężnego ładunku emocji chyba nie przeżyję...
…...................................









środa, 13 lipca 2022


Letnie wędrówki krajoznawcze

Okolica jak malowanie

Kilka lat temu w ostatnią sobotę lipcową wybrałem się na pieszą wędrówkę po Mazowszu. W mało znaną część okolicy podwarszawskiej mnie wywiało, na rzadko przez turystów odwiedzaną część Wysoczyzny Rawskiej. Teraz tutaj najlepiej dojeżdżać z Grodziska Mazowieckiego, wtedy do autobusu wsiadaliśmy z przyjaciółmi na warszawskim Okęciu. Nad nami co dwie minuty przelatywały samoloty, startujące z pobliskiego lotniska, dzień zapowiadał się pogodny, letni jak należy, ostatecznie kończył się właśnie lipiec, był sam środek lata.

― Państwo na wycieczkę? ―   zapytała mnie niewiasta, wsiadająca przede mną do autobusu.
―  Ano, na wycieczkę.
―  A jest tam po co jechać? Jest tam coś do zwiedzania?

Autobus jechał niespełna godzinę. Wysiadłem na krańcowym przystanku, tam również wysiadła owa niewiasta. Ona poszła w swoją stronę, ja w swoją. Pętla autobusowa (teraz nosi nazwę Piotrowice, wtenczas Grzegorzewice) znajdowała się koło od lat nieużywanego peronu przystanku kolejowego w Grzegorzewicach, przy torach linii kolejowej.  Jej budowa miała znaczenie strategiczne. Omijając Warszawę stanowiła ważny element w ruchu tranzytowym pomiędzy Moskwą a satelickim przyczółkiem ZSRR, jakim była Niemiecka Republika Demokratyczna. W roku 1954 ukończono budowę 160 kilometrowego szlaku kolejowego. Piętnaście lat później linię zelektryfikowano. 

Kursowały po tej linii pociągi pasażerskie. Razem z upadkiem komunizmu i rozsypce socjalistycznej wspólnoty pod egidą Rosji, linia straciła na znaczeniu. Z osobowych pociągów  i ja korzystałem; jadąc do Warszawy trzeba się było przesiąść w Czachówku na pociągi kursujące linią radomską. Dzisiaj pasażerom starcza autobus, od jakiegoś czasu dociera tu regularna linia autobusowa z Grodziska Mazowieckiego.  

W okolicy pól uprawnych niewiele,  zagród wiejskich mało,  krów żadnych, nieużytków sporo, rozsiewały się na nich malownicze chwasty. Część dawnych upraw rolnych  zajęły sady owocowe i ze sporą dawką przesady poniektórzy nazywali tę okolicę mazowiecką Toskanią. Coś w tym jest, bo od lat kilku znajduje się tam nawet całkiem spora, kilkuhektarowa winnica we wsi Dwórzno, położona w pagórkowatej powierzchni. Przed niszczącymi najbardziej dojrzałe owoce szpakami strzegą plantacji dwa jastrzębie,  sam ich głos budzi popłoch wśród zgłodniałych rabusiów.

Winnica Dwórzno – czytam na jej stronie internetowej  –   to największa winnica na Mazowszu i jedna z większych w kraju. Oddalona zaledwie 40 km od Warszawy zajmuje się produkcją tradycyjnych, wysokogatunkowych win gronowych oraz owocowych. Wina produkowane są naturalnymi, nieprzemysłowymi metodami, przy zastosowaniu nowoczesnej technologii i z ogromną dbałością o najdrobniejsze szczegóły. To młoda winnica, komercyjnie działa od roku 2014. Obecnie plantacja zajmuje 4 hektary, ale planowany rozwój i powiększenie upraw. Odmiany białe: Adalmiina, Aurora, Hibernal, Johanniter, Seyval Blanc, Solaris. Odmiany czerwone: Frontenac, Leon Millot, Marechal Foch, Regent, Heridan, Rondo, Swenson Red. Obecnie winnicę można odwiedzić w celu zwiedzenia, zdegustowania wina i jego nabycia. 

Niezwyczajnym elementem krajobrazu jest ta winnica, otoczona sosnowymi borami i borkami. Lasu w tej okolicy jest sporo, w znacznej części wprowadził się na dawniej uprawiane pola. Pośród lasu są poukrywane wille i rezydencje, w nich kształtowana z gustem zieleń, zadbane trawniki, domostwa gustowne i kosztowne, majętni ludzie je postawili. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W Petrykozach stoi wśród lasu taki drewniany, współczesny dom, jest bardzo pięknym dworkiem o niewielkich oknach. Ma  ogromny, jak należy, krytym dranicami dachu. Bardzo pasuje do tej okolicy. Przed nim głaz, pewnie jeden z tutejszych, to kamienista ziemia, w te okolice przed tysiącami lat przywlókł je z sobą z dalekiej północy lądolód. Na głazie tablica z marmuru, na niej znajduje się napis: Andrzej Sadowski scenograf dom ten postawił wdzięczni – żona i syn. Zmarły przed kilku laty scenograf urodził się we Lwowie, zmarł w Warszawie, w urodziwym krajobrazie prowincjonalnego Mazowsza postawił ten drewniany dworek w polskim stylu. Był żołnierzem Armii Krajowej, walczył w Powstaniu Warszawskim, przede wszystkim był scenografem, bardzo wybitnym twórcą dekoracji i kostiumów do wspaniałych spektakli teatralnych i operowych, w tych drugich czuł się szczególnie dobrze, jego kostiumy były bardzo „operowe”, na deskach Warszawskiej Opery Kameralnej razem z reżyserem Ryszardem Perytem stworzył cykl przedstawień Mozartowskich.  Chodziło się na te spektakle...


Kilka kroków stamtąd stał ziemiański dworek z XIX wieku, cale lata mieszkał w nim Wojciech Siemion. Znakomity aktor był kolekcjonerem, miał w tym dworku świetne zbiory sztuki, tak profesjonalnej, jak i ludowej. Był dumny z tych swoich zbiorów. Pokazywał je z entuzjazmem. A jak przy tym o tych swoich zbiorach opowiadał! Był fenomenalnym gawędziarzem.

Nie ma już tego dworku. Wypadek drogowy w Ruszkach koło Sochaczewa  wiosną roku 2010. Zabrakło gospodarza, wdowa widać nie miała serca do Petrykoz i tak się jakoś nieszczęśliwie stało, że trzy lata później, 4 marca 2013 roku pożar strawił dwór, teraz to ruina bez dachu, pozbawiona duszy, to jest teraz bardzo straszny dwór. Co się stało ze świetnymi zbiorami świetnego malarstwa i sztuki ludowej, tego nie wiem. Był obok dworu skansen. I on  w ruinie. Ruiny dworku kryły się za wysokimi jesionami, drzewa  ogromne, cała ich aleja. Nie bez powodu zostały posadzone obok dworu. Jesion to starożytne drzewo święte, występujące w mitach greckich, germańskich, skandynawskich. Grecy, Germanie i mieszkańcy Italii wierzyli, że człowiek pochodzi od jesionu. Jowisz u Rzymian lubił pomieszkanie w pniu jesionu. Jesion jest drzewem magicznym, drzewem życia.  Sen pod jesionem krzepi i nie jest to żadnym mitem lub zmyśleniem. Zmarły, pochowany w jesionowej trumnie, od razu osiągał wieczny spokój i po śmierci nie straszył żywych.


Pośród uprawnych  malowanych złotem zbóż na południe od Petrykoz, rozścielił się Las Petrykoski, kiedyś własność miejscowych dziedziców, od 1945 roku należący do nas wszystkich, do społeczeństwa, bo to las państwowy.  Jak wszędzie na Mazowszu, tak i w tym lesie dominują w tym lesie drzewostany sosnowe, jak wszędzie tak i tutaj są lasami gospodarczymi, więc zręby i wyręby w tym lesie to rzecz normalna i po to, aby wyrąbane tu drewno łatwo można było wywieźć, pobudowano w tym lesie wygodne drogi, bardzo zdatne do wygodnej wywózki. Nie tylko do tego, gdyby nie one wędrówka piesza po tym lesie byłaby niełatwa, bujność leśnego podszycia jest tutaj ogromna. Teraz przez las wiodą specjalnie budowane drogi żwirowe, są wygodne, dawniej drogi przez las były brukowane kamieniem polnym (tradycyjnie na Mazowszu zwą taki bruk kocimi łbami), tego kamienia w okolicy wcale sporo, to morenowa wysoczyzna. Pozostałości takich brukowanych kocimi łbami , jak taki bruk nazywa się tradycyjnie, są niewątpliwym zabytkiem.  
    
Krajobraz okolicy to niezła mozaika. Jest więc ten wcale spory las, widać że gospodarze dbali o niego, jest uprawianym lasem. Od południa graniczą z tym lasem ogromne sady owocowe, one się ciągną dalej ku południowi przez wiele kilometrów, aż po Pilicę, to już sławne sady grójeckie. 



Ozdobą okolicznego pejzażu jest drewniany kościół we wsi Lutkówka, postawiono go na piaszczystym wzniesieniu, rosną na nim sosny, niektóre bardzo stare i malownicze. Wieś po raz pierwszy wzmiankowano w 1445 roku  i pod tą datą erygowano pierwszy tutejszy kościół, lecz – jak się przypuszcza – kościół stał tutaj już zapewne w XIII wieku. Wiadomo też, że w XVII wieku wieś należała do rodziny Osuchowskich, oraz że w 1905 roku ówczesny proboszcz przyłączył się wraz z parafianami do kościoła mariawickiego i secesja trwała przez rok. Obecny orientowany kościół powstał w 1744 roku staraniem kasztelana ciechanowskiego Władysława Grzegorzewskiego. Późniejsze są murowane kaplice. Obok stoi drewniana dzwonnica, prawdopodobnie z XVIII w. Z tyłu prezbiterium znajduje się na terenie cmentarza kościelnego wystawiona Ś.P. Józ:Wiśniewskiemu Ofic:Gward:Pol.Franc: Majorowi Puł: 2º Uuła: Wojska Pols: Kawal: Hono: Krzyża Wojsko: Znaku niska: służ: za lat XV i znaku Pamiąt: Fran: Sº Heleny. Mężowi pełnemu cnót i prawości Człowiekowi serca i czynu zmarlemu w 67 ͫ R: Życia, w d.24/4 1864 R: Pozostała żona i Syn wdzięczna za najszczęśliwsze 40 ͣ Let: pozycie U Kochanemu Mężowi i Ojcu w dowód czci i dozgonnej pamięci.




W zakonnym domu bezhabitowego Zgromadzenia Sióstr od Aniołów mieszkała kilka lat w Lutkówce Wanda Boniszewska (1907-2003). W lasku opodal kościoła postawiono  upamiętniający ją kamień. Była stygmatyczką, miała niegojące się rany na rękach, stopach, głowie, prawym boku i tułowiu oraz rany po biczowaniu. Rany te pojawiały się nieregularnie. Ukazywały się głównie w czwartki po południu, w piątki, a przede wszystkim w wielkim poście i w Wielkim Tygodniu. Według relacji świadków, miała dar proroctwa oraz uzdrawiania. Doznawała ataków sił nadprzyrodzonych. Do zakonu wstąpiła w Wilnie, gdy Litwa znalazła się w Związku Radzieckim została aresztowana, oskarżona wraz z  innymi siostrami o przynależność do nielegalnego tajnego zakonu, w roku 1950, wyrokiem sądu sowieckiego skazana na 10 lat więzienia, wyrok odbywała w Wierchnie Uralsku. Uwolniona, w roku 1958 jako repatriantka przybyła do Polski.


Niezwykła to okolica i niezwyczajni ludzie są nią związani. A przecież okolica ta jest właściwie zupełnie nieznana, chociaż tak ważna droga ją przecina. Ruchliwa droga krajowa nr 50 pełni od lat rolę tranzytowej obwodnicy aglomeracji warszawskiej. Wkrótce zacznie się budowa obwodnicy autostradowej, będzie nosić numer A 50 i jak ta zwykła, jednopasmowa droga krajowa nr 50., tak i ona będzie prowadzić ze wschodu na zachód. Jeszcze nie wiadomo jaki wariant tej trasy projektanci wybiorą, może wzdłuż obecnej pięćdziesiątki, może wzdłuż linii kolejowej, może jeszcze inaczej, ale prawie na pewno tędy, przez tę okolicę. Jak by jednak ta autostrada nie została poprowadzona, na pewno jest inwestycją potrzebną, dla Polski konieczną, dla Warszawy niezbędną, ale przecież będzie raną w krajobrazie tej okolicy.

…..........................