wtorek, 24 czerwca 2025

 Dąb Wojciecha Jastrzębowskiego                          w Puszczy Kampinoskiej 

Znacznych rozmiarów dębów jest w Puszczy Kampinoskiej sporo. Najokazalszy rośnie pod Krzywą Górą, otrzymał imię Romana Kobendzy, znakomitego botanika, badacza przyrody Puszczy Kampinoskiej i inicjatora utworzenia na jej terenie parku narodowego. Prof.Kobendza jest także patronem rezerwatu sierakowskiego. a  utworzony został jeszcze w roku 1937.  

Nazwisko Wojciecha Jastrzębowskiego zna niewielu z tych, którzy wędrują po Puszczy Kampinoskiej,  chociaż na pewno przyznają się do  znajomości tej puszczy i czasem nawet się tą znajomością chwalą. A przecież powinno się wiedzieć kim był, on albowiem jako  pierwszy organizował wycieczki do tej podwarszawskiej puszczy. Dawno temu to było, w drugiej połowie XIX wieku. Przed nim nikt z Warszawy na wycieczki po lesie nie chodził. Był świetnym botanikiem, profesorem Instytutu Agronomicznego na warszawskim Marymoncie, uwielbianym przez młodzież profesorem i mentorem życiowym.   

„Nie wiecie na co wam się kiedyś przyda wielka nauka chodzenia – mówił do swoich studentów. Człowiek na ten świat przychodzi i ze świata schodzi, umieć więc chodzić, znaczy umieć już w części spełniać zadanie, jakie nas w tej wędrówce od kolebki aż do grobu czeka”. 

Warto się przyjrzeć tej starej fotografii. Zobaczy się na niej twarz przyjazną, pogodną, budzącą zaufanie. To twarz wielkiego Polaka, dobrego człowieka i patrioty. Dla współczesnych Polaków ten człowiek jest niemal zupełnie nieznanym. Żył długo. Osiemdziesiąt trzy lata. Gdy umierał w roku 1882, mógł sobie powiedzieć, że powierzone mu zadanie wypełnił. Spoczął na cmentarzu powązkowskim; kwatera 162 (V/16). 

Studentem Jastrzębowskiego był m.in. Józef Wieniawski „Jordan”, brat słynnego skrzypka Henryka. Pozostawił po sobie opisy wędrówek z profesorem, pełne wdzięku i oddechu przygody. „W ślad za nim ruszaliśmy żwawo, zapominając o znużeniu i niewygodach, a gdy zapadająca noc czyniła dalsze poszukiwania niemożliwymi, miękka leśna murawa lub wiązka świeżego siana bywały wezgłowiem, na którym spoczywały młodość, zapał i marzenia... Powracaliśmy z ekskursji do głębin Puszczy Kampinoskiej wszyscy zdrowi i weseli, pogodni i beztroscy”.  

Do Puszczy Kampinoskiej był wtedy z Warszawy kawał drogi. Z warszawskiego Marymontu trzeba było pieszo dyrdać przez Bielany i Młociny aż za Sieraków, dopiero tam zaczynały się puszczańskie lasy. W pierwszej połowie XIX wieku (o tym warto wiedzieć) pomiędzy Młocinami, a Sierakowem lasu prawie nie było. Wojciech Jastrzębowski był pierwszym, który łączył w sobie poszukiwania przyrodnicze w terenie z turystyką. Ale nie miał  pan Wojciech żadnego pomnika, żadnego kamienia, które by go przypominało współczesnym turystom. Teraz już mieć będzie.   
 

W dniu 24 czerwca 2025 roku Rada Naukowa Kampinoskiego Parku Narodowego zarekomendowała Dyrektorowi Parku nazwanie mianem Dębu Wojciecha Jastrzębowskiego zwanego dotąd Starym Dębem  zabytkowego dębu szypułkowego,  rosnącego  obok osady służbowej KPN na polanie zwanej Posadą Sieraków, albo częściej Pichlówką, od nazwiska tam mieszkającego przez wiele lat leśnika.   

  
Ten dąb jest największym spośród kilku okazałych dębów szypułkowych w sąsiedztwie. Ponad dwustuletnie drzewo ma 340 cm obwodu na wysokości piersi. Obok niego "polował" filmowy król Władysław Jagiełło,  grany przez Gustawa Holoubka w serialu telewizyjnym. Przy tym dębie kończy się trasa ścieżki przyrodniczej podwarszawskiego parku narodowego. Poprowadzono ją  początkowym odcinkiem najbardziej chyba popularnego szlaku puszczańskiego dla pieszych, wyznakowanego zielonym kolorem i wiodącego z Dziekanowa Leśnego w stronę Sierakowa. To Puszcza Kampinoska w pigułce, w otoczeniu szlaku jest wszystko, co w niej najlepsze. Są mieszkańcy Stolicy, którzy przyjeżdżają na tę trasę po kilka razy w roku, aby oglądać zmienność dekoracji w zadziwiającym teatrze natury.  
 
Szlak zielony przemierza całą puszczę, żaden inny z puszczańskich szlaków nie jest aż tak  w atrakcje turystyczne i krajoznawcze. Dobrze, że rosnący przy tym szlaku ten okazały dąb pod Sierakowem będzie nam teraz przypominał tego wielkiego człowieka. Brakowało ma jego upamiętnienia w Puszczy Kampinoskiej, dobrze że zwiążemy jego postać z tym właśnie szlakiem.  Zaczyna się on  w sąsiedztwie Warszawy, na krańcowym przystanku warszawskiego autobusu w Dziekanowie Leśnym,   kończy się w oddalonej o ponad 50 km Żelazowej Woli, w której urodził się Fryderyk Chopin. Społeczeństwo godnie pamięć Wojciecha Jastrzębowskiego uczciło, umieszczając tablicę z jego epitafium w warszawskim kościele św.Krzyża, opodal serca Fryderyka Chopina i epitafiów innych wielkich Polaków, Władysława Reymonta, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Bolesława Prusa, Juliusza Słowackiego i Władysława Sikorskiego...  

......................................................
 

 

poniedziałek, 23 czerwca 2025

 

Kampinoskie góry

 

Na tym zdjęciu, które tę opowieść rozpoczyna, sfotografowana jest szczytowa część Zdrojowej Góry koło Truskawia w Puszczy Kampinoskiej. Zdejmowałem ją w roku 1964, robiła wrażenie, była ogromną, piaszczystą i bezleśną górą. To, co na niej rosło, to samosiejki, kolonizujace wydmę jałowce i nieliczne sosny. Puszcza Kampinoska jest pełna takich gór. Wszystkie są piaszczystymi wydmami, reliktami sprzed tysięcy lat, zachowanymi  do naszych czasów. W zdecydowanej większości porasta je  bór sosnowy. On utrwalił te wydmy, dzięki niemu głównie przetrwały.

Niektóre mają nazwy, na mapach można wyczytać ich wiele: Wilcza Góra i Krzywa Góra, Góry Czerwińskie, Łyse Góry i Góry Piaszczyste, Jakubowskie. Większość lasów w okolicach podstołecznych tylko dlatego ocalała -  Puszcza Kampinoska przede wszystkim! - że piaszczyste tereny wydmowe nie nadawały się do uprawy niczego innego, krom lasu. I ten las, zresztą, był niemiłosiernie trzebiony, a pozbawione szaty roślinnej wydmy, zmieniały się w pustynie. Dowodnym tego świadectwem są liczne Białe i Łyse Góry wokół Warszawy. Cała niemal Puszcza Kampinoska rośnie na górach. Są wśród nich i Wierzejna Góra, Góra Ojca i Łużowa Góra. I są owiane legendami Ćwikowa Góra i Góra Wywrotnia. Są nawet Karpackie Góry. 

Parkowi narodowemu w puszczy matkowała prof. Jadwiga Kobendzina, a mnie zechciała mnie wziąć pod swoje pełne przyjaźni skrzydła. Powiedziała mi kiedyś, że gdy opowiadała o puszczy dzieciom jednej ze szkół w którejś z puszczańskich wsi, jedno z dzieci zapytało ją: proszę pani, a czy Tatry to też takie góry z piasku? Nie było wówczas telewizji, a z nazwami gór dziecko się spotykało na co dzień, wznosiły się wszak w sąsiedztwie; duży łańcuch wydm na północ od Leszna nosił od lat nazwę Karpackie Góry, bo jak Karpaty zdawały się być wielkie te wydmy.

W podwarszawskiej Puszczy Kampinoskiej pojawiłem się na początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Młody byłem wtedy nieprzytomnie i nie zdawałem sobie sprawy z jakim skarbem mam do czynienia. Miałem lat dwadzieścia sześć i nawet na myśl mi nie przyszło, że kiedyś Puszcza Kampinoska stanie się tak ważną dla mnie w moim życiu. Fotografowałem już, to oczywiste, ale niewiele, to były inne czasy, a robienie zdjęć związane było z kosztami, a wywoływanie papierowych zdjęć z i kłopotem, nie  to co teraz. Zdjęcia robiłem radzieckim aparatem marki Smena, przyzwoite urządzenie, chociaż nie zanadto. 

Poznawałem krajobraz Puszczy Kampinoskiej żarłocznie, a on, jak mi się wydawało, wcale zadowolony był z tego i odwdzięczał mi się nadzwyczajnie. Niedaleko od Palmir zobaczyłem wtedy ten niezwykły krajobraz piaszczystych gór i nie mogłem się oprzeć, aby ich nie zdjąć. Zrobiłem im więc kilka fotografii, wiem już teraz, że stanowczo za mało. Tan krajobraz niebawem miał zniknąć. Nie dlatego, że powstał park narodowy i tak nakazywały jego plany ochrony. Ale dlatego, że te rozwiewane wydmy piaszczyste wedle przepisów państwowych były nieużytkiem, a nieużytki musiały zniknąć. Wszak były tylko nieużytkami. A lesistość kraju powinna wzrastać i basta, tego chciała partia, przodująca siła narodu. Drewno zawsze było w cenie. 

 

Wdrapałem się wtedy  ma wysokie wzniesienie wydmowe, wedle tych, co wiedzą lepiej, był to nieużytek, ale jakże wspaniały! Miejscowi zwali ten  nieużytek Zdrojową Gorą, swoją wielkością zwracał uwagę. Widok z niego był nadzwyczajny. Zdjąłem go wówczas. Poniżej ta fotografia. Zrobiona na kiepskiej błonie polskiego Fotonu, wiele lat później zdygitalizowana. Jest, jaka jest, na pewno nie jest fotografią wybitną, ale - jest. I to jest najważniejsze. Tak to wyglądało w roku 1964, dopiero co został  powołany park narodowy w Puszczy Kampinoskiej, młoda jego administracja nie wszystko jeszcze zdołała wtedy ogarnąć. 

Na tym zdjęciu ze Zdrojowej Góry widok ku południowi. Poniżej wydmy obniżenie Niepustu, rozlegle Paśniki, na których jeszcze niedawno pasły się truskawskie krowy, u stóp wydmy pokryte zaśnieżonym lodem rozlewiska, bo pejzaż jeszcze zimowy. Z prawej ciemna plama lasów Niepustowego Boru, dzisiaj starodrzewy obszaru ogromny ścisłej "Cyganka"; jakie szczęście, że przetrwały.  To wszystko, co widąc na zdjęciu, to już jest historia. Poza tym starodrzewem po prawej stronie zdjęcia. No i samo wzniesienie, ono trwa. Ale widoku żal. Grzbiet  Zdrojowej Góry wygląda zupełnie inaczej. Jak na tym zdjęciu poniżej. Ten drzewostan dosięga lat siedemdziesiątych, zaczyna nim rządzić natura, nie człowiek, powalone drzewa pozbawiło pionu potężne uderzenie wichury. Gdzieś tam na tym zdjęciu poniżej, pod tymi powalonymi drzewami, jest kopula szczytowa Zdrojowej Góry)   

Zdrojowa Góra jest jednym z najwyższych wydm, ma 102 metry wysokości bezwzględnej i wyjątkowo sporej wysokości względnej. Jakby się uprzeć to i dwie bramki narciarskiego slalomu udałoby się na jej stoku ustawić. Za mojej młodości z wierzchołkowego grzbietu widać było wieś na horyzoncie, przed nią rozciągała się sporej wielkości nizina, w znacznej części zajęta przez łąki. Korzystali z niej mieszkańcy pobliskiego Truskawia, na Paśnikach wypasali swoje krowy. Dzisiejszy Truskaw to w zasadzie przedmieście Warszawy o charakterze wiejskiej ulicówki. Do czasu powstania Kampinoskiego Parku Narodowego krowy na Paśnikach pasły się  od kilku setek lat, wieś powstała na początku XV wieku. Te krowy korzystały z wodopoju u stóp wschodniego stoku Zdrojowej Góry, nazywano to miejsce Zdrojem, było naturalnym źródliskiem z sączącą się z wnętrza ziemi wodą.   

 Dzisiaj niekiedy utrzymuje się tam  woda, a nawet w suche lato jest to teren wilgotny, wiosną rosną tam kosaćce żółte i i kaczeńce, woda bywa nawet i owszem, ale zdroju w tym Zdroju dopatrzeć się już nie można. A na Zdrojowej Górze rośnie już las, bór sosnowy, którego najstarsze fragmenty przekraczają już wiek siedemdziesięciu lat. Na czarno-białym moim zdjęciu z 1964 roku już je widać, ale królują przede wszystkim jałowce pospolite, pionierskie rośliny lasu, poczęły wzrastać kilka lat przed moimi tam odwiedzinami. Dlaczego zdjęć zrobiłem wtedy tak mało? Jakiż był ze mnie tępak bez wyobraźni. Chyba nawet nie zdawałem sobie w pełni sprawy co mi umyka, jak ważnym byłyby te zdjęcia dokumentem. 

 
 Na Zdrojową Gorę nie prowadzi żaden szlak, znakowane trasy wiodą tylko obrzeżem wzniesienia. Fragmenty tych szlaków są znakomite, jak na tym zdjęciu powyżej, pokazują prawdziwą puszczę! Z wydmy widoku zresztą już żadnego się nie uświadczy. Ze znajdujących się na wydmie ścieżynek nielegalnie korzystają rowerzyści o sportowym zacięciu, dla których  żadne przepisy o konieczności ochrony przyrody nie mają znaczenia, bo liczy się tylko ich egoistyczna satysfakcja z pokonywania trudności. A jest co chronić na Zdrojowej Gorze, wydma jest ostoją cennych  gatunków roślin (poniżej goździk piaskowy) i o ich życie idzie gra. 

Służby parku narodowego jak mogą tak próbują powstrzymać napór tych jeźdźców na swoich wypasionych rowerach. Jak powszechnie wiadomo, dla prawdziwego Polaka  przepisy są głównie po to, aby ich nie przestrzegać.   W dni weekendów czekają na nich patrole służby leśnej, utrudnia się jeźdźcom jazdę rzucanymi na ślad drogi gałęziami, wieszane są tabliczki z objaśnieniami o co  chodzi z tą ochroną. I jakby to pomaga. Więc może nie jest tak całkiem źle z naszym społeczeństwem? 

...................................................... 

 

 

poniedziałek, 12 maja 2025

 Kampinoskie Debły


Jednym przyrodniczych klejnotów Kampinoskiego Parku Narodowego są Debły. Jeśli ktokolwiek wątpi, że ta podwarszawska puszcza rzeczywiście na miano puszczy zasługuje, tutaj może się o tym przekonać. Bronią dostępu do jej wnętrza powalone na ziemię wiekowe olchy i jesiony, sterane wiekiem dęby, u ich stóp gęstwa krzewów podszycia albo łany wysokich pokrzyw. Od lat na torfowiskach Debeł nie ma już żadnej drogi. Przyroda jest tu pozostawiona sama sobie, sama ma się tam rządzić, wedle swoich, odwiecznych praw. Leśnicy nie mają tam nic do roboty, prócz tego, aby ją chronić przed intruzami, którzy - nawet nieświadomie – mogą tam zanieść coś niepożądanego ze swojego świata, co zaburzy naturalność przyrody, odbudowującej się w parku narodowym po latach bezwzględnego wyzysku ze strony człowieka. 

Nazwa Debły pochodzi od ludowego słowa debrza – wertep, dół, błotniste zagłębienie. W  II poł. XIX w. torfowiska zostały zmeliorowane, wycięto znaczną część lasu, pocięto teren siecią kanałów odwadniających i osuszono. Jeszcze w powojennych latach XX wieku pasły się stada krów z PGR w Zaborówku. Po upadku ludowego socjalizmu upadły też w Polsce państwowe gospodarstwa rolne, krowy się z łąk wyniosły, a wypasane przez nie dotąd kośne łąki poczęły zmieniać się w turzycowiska. Dla przeciętnego zwiedzacza krajobrazów takie otwarte, niezalesione turzycowiska łąkowe to najbardziej spektakularna część wszystkich torfowisk puszczańskich. Te niemałe często obszary łąk i turzycowisk są pośród sosnowych borów na wydmach niczym jezioro pośród skalistych zboczy tatrzańskich. Oczywiście, że z zachowaniem wszystkich proporcji.

 

Praktycznie całe Debły są dzisiaj niedostępne i nie z powodu, że tako rzecze prawo ochronne parku narodowego, ale dlatego że na Debłach nie ma żadnych dróg. W pierwszych latach po utworzeniu parku narodowego kilka jeszcze istniało, jedną z nich poprowadziłem nieoznakowany szlak nr 27 w swoim "Przewodniku po Puszczy Kampinoskiej|, wydanym w 1971 r. Ten szlak dzisiaj już jest nie do odnalezienia w terenie, inne drogi również pochłonęła przyroda, kleszczy tam mnogość, trudno się dziwić, że na Deblach i w ich okolicach znalazła miejsce dla swojego bytowania jedna z wilczych rodzin, jakie od kilku lat zamieszkują podwarszawskiej puszczę. 

W lasach Debel dominują bagienne drzewostany olszowe, a pośród torfowisk znajdują się piaszczyste wyspy grądów, najokazalszym jest Grabowy Grąd, tam gdzie rośnie typowy grąd dębowo grabowy. Przy okazji warto wspomnieć, że wyraz >grąd< to także nazwa typu biocenozy leśnej. W przeszłości lasy grądowe zajmowały znaczną powierzchnię puszczy, zapewne na takim siedlisku powstała wieś Grądy koło Leszna. 

Przed laty prowadziłem badania toponomastyczne w Puszczy Kampinoskiej i wiele z dawnych nazw udało mi się przywrócić czasom współczesnym. Jedne powynajdywałem na archiwalnych mapach, inne uzyskałem od miejscowych. Nie najgorszą księgę opowieści o tych nazwach mogłyby zapełnić. Źródłosłów niektórych już jest nie do odnalezienia i nie wiem więc dlaczego nazwę Szalonka nosi kotlinka między wydmami, znajdująca się na północ od Debeł w pobliżu nieistniejącej już wioski Ławy i porośnięta ładnym starodrzewem sosnowym. Dlaczego mocno przetrzebiony las olszowy w sąsiedztwie Ław był nazywany Babią Łąką? W tym przypadku można snuć przypuszczenia, że jakaś kobieta tam pasła swoje krowy i jest to bardzo prawdopodobne, jeszcze w pierwszych latach istnienia parku narodowego było powszechnym zwyczajem wganianie wiejskich krów w państwowe olszyny. Po zachodniej stronie Babiej Łąki w Debłach rozsiadł się wydmowy rogalik Nartowej Góry, porośnięty sosnowym starodrzewem. 


Niewielu z nas współczesnych wie o tym, że to bardzo stare miano, mające podobny źródłosłów, jak i narty, do jazdy po śniegu służące. Narty – to staropolskie określenie lasów. Leśnych ludzi Nartami też zwano. W naszej puszczy w dwóch miejscach nazwa Narty się pojawia. Blisko Kampinosu i Granicy w zachodniej części puszczy są pozostałości wsi Narty, tylko kilka domostw. I pobliski im obszar ochrony ścisłej nosi nazwę "Narty".  Oba te kampinoskie Narty, oddalone od siebie o wiele kilometrów. 
Miejsce, gdzie dzisiaj ta wydma styka się z bagnami, należy do najbardziej fotogenicznych miejsc w całej puszczy.  Jest blisko mostku na Kanale Zaborowskim, przez który przebiega żółto znakowany szlak z Leszna do Truskawia.Tak naprawdę, tylko z tego fragmentu szlaku można oglądać Debły, wejście bezdrożem w debelską przyrodę może skutkować spotkaniem z kleszczami. Na wilki liczyć nie ma co, w przeciwieństwie do kleszczy one unikają spotkań z człowiekiem, mają to zaprogramowane.
 

Ogromne laki i turzycowiska są na Debłach najważniejszym akcentem krajobrazowym dla przeciętnego turysty. To zdjęcie z drona (które udostępnił mi p.Mirosław Golonko z Koczarg Starych) ukazuje ogrom tamtejszych turzycowisk. U dołu widać na fotografii mostek na żółtym szlaku i wzdłuż lasu prowadzącą wyznakowaną dla turystów ścieżynkę (poniżej ona sama i rozkoszne jej otoczenie o wiosennej porze). 


 

Dzisiaj jest ona w zasadzie tylko jedynym miejscem z którego turysta może debelskie łąki, turzycowiska i szuwary sfotografować z bliska, najbardziej efektowny w sąsiedztwie Kanału Zaborowskiego i znajdującego się nad nim mostka, pobliskich kładek i ścieżynki na żółtym szlaku dla pieszych. To prawda, brakuje wygodnej turystycznej ambony obserwacyjnej, ale czy miałaby sens przy tak znikomym ruchu turystycznym, jak obecnie? 



W latach sześćdziesiątych XX wieku wędrowałem tamtędy po raz pierwszy, droga była tam na tyle szeroka, że wjeżdżały w nią od Leszna jadące samochody. Park narodowy wtedy jeszcze raczkował, a lud polski nie za bardzo wiedział do czego ten Park ma służyć. Służył ludowi miast i wsi jak należy, na grzybobrania przede wszystkim.  Spotykałem wtedy na tej drodze ciężarówki różnych zakładów pracy, pod plandekami umieszczone były drewniane ławki, na nich przyjeżdżali siedząco uczestnicy wycieczek, organizowanych przez rady zakładowe. Jakże żałuję, że tego nie obfotografowałem. Nie przypuszczałem, że to będzie tak egzotycznym wspomnieniem dokumentem czasów minionych. Ale grzybochęci w narodzie nie wyginęły, jak sypną się grzyby naród rusza na łowy i nic go nie powstrzyma, ochrona przyrody niestety również... 
W połowie tegorocznego maja przyszedłem nad łąki Debeł. Jak zawsze usiadłem na zwalonym drzewie, wciąż tam czeka na mnie. A ja, jak już usiądę, odchodzić stamtąd nie mam ochoty. Tylko raz jeden widziałem tam łosie, były dwa, ale daleko, bez lornetki bym ich nie zauważył. Oprócz mnie żadnego człowieka. Był dzień powszedni, roboczy, wtedy tam jest tak zawsze. Na Debły zachodzą teraz łowcy krajowidoków. Raczej wycieczkowicze z plecakami, przemierzający  kilkugodzinne szlaki, niż spacerowicze. Wiedzą, po co tu zachodzą. Właśnie po te widoki. Jak się spotkamy, pozdrawiamy się, jak to górołazy mają w zwyczaju na odludnych szlakach. Czasem rozmawiamy. Czasem powadzę większą grupę, opowiadam im wtedy o okolicy, najchętniej pod Starym Dębem Debelskim, jak wtedy, gdy zrobiono to zdjęcie. 
 

Od kilkunastu lat nie odwiedzałem tego dębu. Schorowany był, choć  niespełna trzystuletni. Teraz go nie odwiedziłem. Jakoś  mi nie wyszło. A on?  Żyje jeszcze? Kilku wycieczkowiczów z tego zdjęcia już po innych, niebieskich szlakach wędruje. Ja się jeszcze trzymam. I jeszcze tu powrócę. W  okolicach Debeł
jest, wszystko co najlepsze w Puszczy Kampinoskiej. Wysokie wydmy i bagna, kłaniające się niebu sosny w borach, dęby w dębinie i gęste świerczyny, pełne wody olsy, dziki las i otwarty pejzaż niesamowicie urodziwych turzycowisk.
 

Jakże nie być szczęśliwym, mając to wszystko pod bokiem i mogąc to wszystko oglądać. Ponad sześćdziesiąt lat ochrony zrobiło swoje. Pod Warszawę powraca dawna puszcza. Hosanna! I to zaledwie 30 kilometrów od centrum dwumilionowego miasta! Dla miłośników przygody i pierwotnych krajobrazów gratka nie lada. Przez ostatnie lata Debły bardzo wypiękniały. Pejzaż debelski bije po oczach z tak ogromnym wdziękiem, że po powrocie do warszawskiego domu bardzo długo nie da się zapomnieć tego obrazu, łąk i turzycowisk ogromnych, rozległych, ciągnących się pod horyzont jeszcze dalszy, niż daleki. I nie da się zapomnieć tych szuwarów wysokich, i szumu wody przewalającej się przez bobrzą tamę, widoczną o kilka metrów od mostku na Zaborowskim Kanale. Z trudem można ją wypatrzeć na tym zdjęciu. Ale ona tam jest! I bardzo jest potrzebna naszej podwarszawskiej puszczy. Szczególnie ostatnimi laty, w bezlitosnych czasach co rok powtarzających się długich okresach suszy...


 


..........................................................

 



piątek, 18 kwietnia 2025

Ocean zawilców w rezerwacie koło Mrozów... 

Od wielu lat swoich przyjaciół z turystycznych wędrówek zapraszam na wspólną wycieczkę w podwarszawskie okolice. Staram się  dobierać miejsca wycieczek do pory roku i prognozowanej pogody. Ostatnimi laty coraz z tym trudniej, klimat zaczął nam brykać niemożebnie, o śnieżnych zimach powoli zapominamy, lato bywa afrykańskie. Dawno tak nie musiałem główkować gdzie jechać teraz, w kwietniu roku 2025, pogoda na początku kwietnia zupełnie nie była zdecydowana. Akurat do swojego blogu Mazowsze z sercem wrzuciłem temat o ciągach słonek. Słonki w kwietniu ciągnąć poczynają. Komentarz pod moim internetowym tekstem pomieściła nieznana mi osobiście pani Małgorzata Szafrańska. Miły dla mnie ten komentarz, ale i cenny. A napisała tak:

Kampinoski Park Narodowy zrobił się ze swoimi zakazami skrzyżowaniem muzeum z ochronką dla przedszkolaków. Wobec tego przenoszę się coraz częściej do innych lasów - mniej utytułowanych, ale za to dostępnych. Robię to głównie dzięki nieocenionym książkom i innym pismom Pana, za co dozgonna wdzięczność. W przewodniku wydanym 24 lata temu napisał Pan, że na zawilce to tylko do Rudki Sanatoryjnej. Dziś wreszcie tam byłam. Człowiek wchodzi w te miliardy zawilców i przylaszczek, kamienieje ze zdumienia, a potem śmieje się i płacze równocześnie.”

Podpowiedziała mi więc temat kwietniowej wycieczki pani Małgorzata. Dawno w Mrozach nie byłem, w porze kwitnienia zawilców jeszcze dawniej, niż dawno, a więc – hajda na zawilce do Mrozów!

Nazwę miejscowości Mrozy etymolodzy wyprowadzają od nazwiska Mróz, ale tradycja miejscowa mówi o tym, że nazwę wieś wzięła od tego, iż zamarzli tutaj na śmierć żołnierze napoleońscy w czasie odwrotu spod Moskwy ostrą zimą 1812-13 r. Jest faktem, iż okolica charakteryzuje się swoistym mikroklimatem: chłodniejsze jest lato, a zimą śnieg zalega dłużej, niż w pobliskim Mińsku Mazowieckim, o Warszawie nie wspominając. 

W okolicach Mrozów dla przyrodoznawców najbardziej interesujący jest rezerwat przyrody "Rudka Sanatoryjna", w roku 1964 objęty ochroną dla ochrony urozmaiconego lasu z dorodnymi grądami. Wielkiej urody jest przedwiosenne runo, a w nim kwitną w  kwietniu zawilce. I po to tam się w kwietniu przejeżdża. Po ich widok !  

W opinii warszawskich turystów tutejsze przylaszczki i zawilce są nadzwyczajne, więc w porze, gdy rozkwitają, zapamiętali ich admiratorzy ze Stolicy od lat i co roku specjalnie tutaj przyjeżdżają, aby przebywać wśród tych kwiecistych kobierców. Chyba nigdzie indziej w stosunkowo bliskiej okolicy podwarszawskiej nie ma takiej ich ilości. Wespół z przyjaciółmi wędrowałem teraz przez ocean zawilcowy, a wszystko wokół było „na tak” i to z przytupem. Po kilkunastu dniach pogody zmiennej i kapryśnej, dręczącej suszą, potem zimnem, tej soboty jakby zupełnie o swoich kaprysach zapomniała. I w ten dzień nadzwyczajnie piękny, zapraszał las zupełnie inny, niż ten, jaki nas otacza w udomowionej, podwarszawskiej Puszczy Kampinoskiej, bo w innym siedlisku, na innych glebach urosły. I akurat tego dnia, w tę naszą sobotę wycieczkową, 12 kwietnia 2025 roku, swoją czarodziejską różdżką Pani Przyroda postanowiła zmienić nam na Mazowszu porę roku.

Wpisani w magiczny teatr przyrody byliśmy częścią tego spektaklu. Przedwiośnie przechodziło właśnie w pierwiośnie. Jak zaczną kląskać słowiki, będzie już wtedy pełnia wiosny. Ale to jeszcze nie ich czas. Drzewa witały się z błękitnym niebem hen! wysoko nad naszymi głowami, a ja prowadziłem przyjaciół przez zawilcowy kobierzec, ogromny, nie do ogarnięcia. Czyś nie byliśmy dziećmi szczęścia, mogąc przeżywać takie widowisko ?  

Już po wędrówce sięgnąłem do internetowej strony Narodowego Centrum Kultury, sporo ciekawych rzeczy o zawilcu się tam dowiedziałem. Że zwany gwarowo „zawiłkiem” lub „zajęczym maczkiem”, ma łacińską nazwę anemone, która jest zapożyczeniem ze starożytnej greki. Greckie słowo anemone pochodzi od anemos tj. ‘wiatr’. Anemony uchodziły za kwiatki delikatne, nietrwałe, łatwo targane przez byle wietrzyk, więc gubiły płatki. Polskie słowo zawilec pochodzi od dawnego imiesłowu (obecnie przymiotnika) zawiły, który i genetycznie i znaczeniowo może wiązać się zarówno z czasownikami zawinąć, zawijać, jak i z czasownikami zawiać, zawiewać. Zawiły oznaczało kiedyś (a i dziś w niektórych gwarach) ‘podatny na wiatr; wystawiony na wiatr’ – powiedzielibyśmy „zawiany”, gdyby to słowo nie miało zupełnie nieadekwatnych konotacji. Tak więc rodzimy zawilec może być dokładnym, dosłownym tłumaczeniem łacińskiego anemone i greckiego ανεμώνη. I jeszcze jedno wiedzieć powinniśmy: pełna, botaniczna nazwa popularnego zawilca o białych kwiatkach brzmi - zawilec gajowy. 

Ot, ciekawostka. Wiedzieć nie trzeba, ale się dowiedzieć – czemuż nie?

Przylaszczki pod Mrozami giną trochę wśród szalejących zawilców, chociaż nie są rzadkie i często rosną całymi gromadkami. W przeszłości była rośliną leczniczą, zbierały ją zielarki, współcześnie już nie, z powodu odkrycia właściwości toksycznych. Esencja z przylaszczki używana jest w homeopatii. Przylaszczki koło Mrozów rosną wszędzie, ale powiem uczciwie: najwięcej ich widziałem, tam gdzie rosną całymi połaciami, na zboczach wysoczyzny w pobliżu ujściowego odcinka doliny Skrwy Prawej na terenie Brudzeńskiego Parku Krajobrazowego koło Płocka. W sąsiedztwie Mrozów tak naprawdę w oczy rzucają się właściwie tylko przy najbardziej popularnej trasie, wiodącej przez rezerwat wzdłuż torów słynnego tramwaju konnego, łączącego Mrozy z sanatorium w Rudce. Tramwaj ten był ogromną atrakcją turystyczną jeszcze wiele lat po skończonej drugiej wojnie światowej. Dla niego specjalnie się przyjeżdżało na wycieczki z Warszawy. I teraz, choć kursuje tylko w dni świąteczne i tylko w letnim sezonie, zabytkowy wagonik ongiś konnego tramwaju, wciąż jest atrakcją dla turystycznych wycieczek. 

Ogólnodostępny teren tego sanatorium, które powstało na początku XX wieku, wciąż służy społeczeństwu, choć już nie jako sanatorium przeciwgruźlicze lecz jako Samodzielny Zespół Opieki Zdrowotnej im. dr Teodora Dunina w Rudce. W znacznej części zachowany w niezmiennym stanie, jest ważnym elementem kultury materialnej związanym z dziejami lecznictwa uzdrowiskowego w Polsce. Na jego terenie znajdują się też cenne zabytki przyrody. 


Na dziedzińcu sanatoryjnym można obejrzeć niezwykły pomnik przyrody: na zabytkowym, wysokim i potężnym dębie rośnie okaz chronionego bluszczu pospolitego, oplatającego pień dębu, a zakwitającego we wrześniu i październiku. To jedyna, najprawdziwsza krajowa liana. Prawnej ochronie gatunkowej podlegają wyłącznie kwitnące okazy, a zakwitają tylko stare osobniki i te są jeszcze rzadsze.

Sensacją przyrodniczą okolicy Mrozów jest jodła, na naszym Mazowszu zupełnie nieobecna, tutaj występująca na naturalnym, wyspowym stanowisku poza granicami swojego zasięgu. W sąsiedztwie głównej bramy do sanatorium, już na gruntach sanatoryjnych zobaczyć można zarówno podrost jodłowy, jak i najokazalszą z tamtych jodeł, uznaną za pomnik przyrody. Dopiero, gdy ustawi się obok postacie widać, jak drzewo to jest tęgie. 


Do Mrozów jeszcze w tym blogu powrócę na pewno. Bardzo są interesujące. No i jest tam jeszcze jedno drzewo, któremu należy się opowieść specjalna! To słynna Samotna Sosna w Gołębiówce. Teraz tylko jej zdjęcie z lat siedemdziesiątych XX wieku. 
 

 

środa, 2 kwietnia 2025

 


Długodzioba czarodziejka

Turyści i  spacerowicze nic o niej nie wiedzą. Może nie wszyscy, ale prawie. Niemal nikt jej nie widział. A jeśli nawet, najczęściej nie wiedział co zobaczył. Słonka jest ptakiem fascynującym i tajemniczym. Praktycznie tylko zapamiętali ptakolubcy wiedzą o jej istnieniu. Oraz myśliwi, ci przede wszystkim. Zawsze stanowiła albowiem podniecająco trudny cel łowiecki. Słonkę po wielekroć malowano, a swój pędzel dla jej wizerunku zatrudniali niejednokrotnie wybitni malarze. Na ostatnio prezentowanej w Warszawie wystawie biograficznej malarstwa Józefa Chełmońskiego mogliśmy oglądać słonkę na obrazie mistrza, którego reprodukcja otwiera ten post.

O słonce pisano, wiele pięknych zdań poświęcali jej świetni pisarze, a w sławnej powieści Józefa Weyssenhoffa "Soból i panna" w czasie polowania na słonki rozwija się flirt pary głównych bohaterów. Słonka nazywana jest czarodziejką długodziobą, a Julian Ejsmond pierwsze na słonki wieczorne polowanie na wiosennym ciągu nazywał pierwszą miłosną schadzką myśliwego z dziką przyrodą. Ci, którzy nie polują, rzadziej spotykają się ze słonkami i rzadko tych spotkań szukając, nie wiedzą co tracą, tracą zaś bardzo wiele.

Ptak ten w Polsce posiada trzy nazwy: słomki, słonki i słąki – pisał Leopold Pac-Pomarnacki w Łowcu polskim z 1935]r. – Pierwsza ma rzekomo pochodzić od wyrazy >słoma< i zdrobniała >słomka<, do której jest podobny dziób ptaka i stąd nazwa. druga - ma związek ze >słonkiem<, po zachodzie którego i przed wschodem zwierzyna ta odbywa swoje ciągi, i wreszcie trzecia, stara nazwa, najmniej odpowiednia, wznowiona przez Jana Sztolcmana, pochodzi od >łąki<, czyli jest to >ptak z łąki<"

Widuje się najczęściej tylko samce słonek w czasie lotów tokowych. W ciepłe i ciche wieczory, a w mniejszym stopniu również o świcie, rozpoczyna się "ciąg" słonek. Samce oblatują swój teren, ciągnąc powoli i równomiernie nad wierzchołkami drzew, najchętniej wzdłuż leśnych duktów i nad strumieniami, zazwyczaj trasą o kształcie trójkąta i długą na 5 km. W czasie lotu słonki wydają chrapliwy głos "chru chru chru", przeplatany wysokim w tonie "psip". Ponieważ trudno to ustalić, specjaliści nie są pewni czy ptaki chrapią dziobem, czy też w inny, mniej przyzwoity sposób. Po ciągu, na ziemi odbywa się spotkanie z samicą i właściwy akt miłosny.

Ptakiem rzadkim słonka nie jest, a jednak nie należy do tych, o których się mówi. Przez innych, niż myśliwi, jest nie zauważana. Skądinąd bardzo się o to stara, prowadząc skryty tryb życia i czyni to najpewniej słusznie, gdyż ma wielu wrogów, a spośród nich najważniejszym jest człowiek, który wycinając najbardziej przez słonkę lubiane lasy, pozbawia ją naturalnych ostoi, a przede wszystkim na nią poluje. "Ponieważ słonka nie dorównuje wagą gołębiowi domowemu, ubicie jej nie przynosi prawie żadnych zysków i myśliwi uprawiają polowanie na te ptaki jedynie ze względu na piękne przeżycia. Trzeba przyznać, że w cichy wieczór, bezpośrednio po zachodzie słońca, kiedy olchy przeglądają się w rozlanej wodzie, z daleka rozbrzmiewają pierwsze gwizdy kosa, ziemia pachnie, a lasem idzie pierwsze tchnienie wiosny, polowanie na słonki ma przedziwny urok" [Jan Sokołowski."Ptaki ziem polskich. 1973].

Wspominany już tutaj poeta i bard myślistwa, Julian Ejsmond, pozostawił  w polskiej literaturze najwspanialsze, jak dotąd, opisy spotkań ze słonkami.

"Jeżeli spojrzymy wstecz na wspomnienia nasze z ciągów słonek, to zachwyci nas przede wszystkim muzyczne piękno tych wspomnień ...Zięby, sikorki i drozdy śpiewaki żegnają pieśnią wieczorną słońce zachodzące za czarnymi borami. W gęstwinie drze się kraska, przelatując jak zielony duch leśny z drzewa na drzewo... Gdzieś w głębi puszczy szczeka zajadle urywanym głosem spłoszony kozioł...

Powoli cienie poczynają gęstnieć w dole. Czuby olch pociemniały na purpurowem tle zachodniego nieba. Umilkła pieśń melodyjna drozda... Wielki żuk przeleciał z brzękiem huczącym... I oto nagle w borze powstał głos cichy i nieuchwytny, jak złudzenie... To słonka zachrapała... Z ponad lasu między czarnemi wierzchołkami drzew dość szybko przeleciał ptak długodzioby sowim lotem, jak duch...

Kworr, kworr – pswt..."

Przeżyłem wiele spotkań ze słonkami. Polowałem na nią, tyle że bez myśliwskiej broni, ale w wielkie chęci uzbrojony. Poznałem słonkę w Puszczy Augustowskiej, zaprzyjaźniłem się z nią na Bagnach Biebrzańskich, w Puszczy Kampinoskiej została moim ptakiem domowym. Wiosennymi przedwieczorami okrążała polane, na której stała moja leśniczówka w Krzywej Górze, tuż przed zmierzchem wychodziłem na środek polany czekałem. Wpierw się ją słyszało, to charakterystyczne pochrapywanie (złośliwcy twierdzą, że pochrapuje zadkiem, nie pyskiem), potem dopiero widziało, przemykała nad głową, już jej nie było. A ja byłem szczęśliwy. Na ciągi słonek o przedwieczorze prowadziłem entuzjastów przyrody, najczęściej były to spotkania udane, bo wiedziałem już w jakim środowisku  mam na lecącą słonkę oczekiwać i znałem już jej zwyczaje i preferencje. A ptak w sumie niewielki, najwyżej 440 gramów wagi, rozpiętość skrzydeł wcale jednak pokaźna 55-60 cm,  dziób 7-8 cm długości.  

Gdyby ktoś z czytelniczek i czytelników tego tekstu chciał uczestniczyć w tym niezwykłym przyrodniczym misterium – zapraszam do Puszczy Kampinoskiej. Jest kilka miejsc, nad którymi mogą ciągnąć słonki. Przypominam jednak, że chcąc odnieść sukces, miejsce trzeba naprzód rozpoznać i zapewne nie raz jeden, czasem kilka kwietniowych wieczorów trzeba na to poświęcić. 


Przy cmentarzu w Palmirach są miejsca, gdzie można mieć szansę  na spotkanie ciągnącej słonki, na przykład nad Długim Bagnem, siedząc na ławeczce  za dużą mapą parku narodowego, o kilkanaście krok,ów od parkingu. A może i nad samym cmentarzem zobaczymy pochrapującą słonkę? Gdy zaś o Palmirach mowa, wspomnieć trzeba śródleśne torfowisko uroczyska Iwie, gdzie warto zasadzić się na żółtym szlaku od parkingu koło wsi Palmiry; poniżej jest takie miejsce na Iwiu, zdjęte w kwietniu 2023 r.

Myślę, że z dużym prawdopodobieństwem można zobaczyć słonkę ciągnącą nad innym szlakiem żółtym, oddalonym niespełna pół kilometra od parkingu koło wsi Truskaw, tam gdzie są bagienne obniżenia po obu stronach szlaku; zanim usypano wyższy teren pod drogę, tam turyści mieli zawsze kłopoty w mokrych latach. Miejsce niebrzydkie, bliskie, ale lepiej jest szukać słonek na ciągu jak najdalej od miasta, tak aby hałasy tego miasta nie były słyszane. W Puszczy Kampinoskiej na przykład koło kapliczki św. Teresy pod Bromierzykiem na przykład.  


Zalecam samotnicze zasadzanie się na słonkę. Oczekiwanie kwietniowym zmierzchaniem to uczestnictwo w tajemniczym teatrze przyrody, a samotność w tym mocno sprzyja. Nie przejmujecie się, że za pierwszym razem za późno się zorientujecie, że słonka już nad wami przeleciała, najczęściej usłyszycie ją już wtedy, jak się oddala. Ale czuwajcie, być może jeszcze powróci. Albo za jedną chwilę, albo dopiero po kilku minutach. Czuwajcie, bo kolejny raz tego wieczoru to się już nie zechce powtórzyć !


 ................................................