piątek, 30 czerwca 2023

Próżność próżności

W końcu tegorocznego czerwca tak mnie naszło, żeby  znowu pojechać na Ziemię Grójecką. Bywałem tam w porze kwitnących jabłoni, bywałem jesienią, gdy jabłonki uginają się od owoców, czemuż by nie zajechać tam w pełni mazowieckiego lata? Zajechałem  do Lewiczyna. Jest wioską przyjemnie położoną  i do tego w pagórkowatym terenie, co nie jest na Mazowszu powszechnym. Wokół wioski, jak i w całym regionie, pełno sadów jabłczanych, jak to pod Grójcem. Kilkanaście lat nie było mnie w tym Lewiczynie. Miło było znów go zobaczyć.


Ładny, drewniany, modrzewiowy kościół z 1608 roku wznosi się w Lewiczynie. Czterysta lat minęło –  bagatela!  –   a on trwa i oko nasze cieszy. Przybywający do Lewiczyna  niezapowiedziany turysta nie ma na ogól szans, aby zajrzeć do wnętrza, a warto jak najbardziej, bardzo jest bowiem interesujące. Najważniejsza jest oczywiście  duma świątyni, obraz Matki Boskiej Lewiczyńskiej, zwanej Panią Ziemi Grójeckiej (poniżej reprodukcja, jest z domeny publicznej). Według tradycji jest to jeden z trzynastu obrazów na świecie, namalowanych własnoręcznie przez św.Łukasza Ewangelistę na deskach cedrowych. 


Najbardziej urodziwym dziełem z tego wnętrza jest znajdujący się na bocznej ścianie obraz św.Izydora Oracza z datą 1668, namalowany  przez księdza Erazma Wąsowskiego, późniejszego kanclerza lwowskiego i artystycznego doradcy króla Jana III Sobieskiego. Święty ten, pochodzący z Hiszpanii, prawie całe życie pracował jako robotnik rolny, w pracy miał wizje i mówiono, iż pomagali mu w niej aniołowie. Święty na obrazie ma twarz, sylwetkę i ubiór polskiego chłopa, w tle polski pejzaż rolniczy, ten obraz sama radość. Byłem, podziwiałem. Ale nie teraz. Nie mam więc jego  zdjęcia  i nie znalazłem reprodukcji w publicznej domenie, pewnie więc będę musiał tam raz jeszcze przyjechać i za zgodą proboszcza Oracza zdjąć z tej ściany przy pomocy swojego obiektywu.

A więc, nie mogąc wejść do środka (co niestety zdarza się  niemal we wszystkich polskich kościołach, nie tylko na głębokiej prowincj), pozostaje turyście to, co widzi na zewnątrz świątyni. Czekał jednak na mnie smukły obelisk o klasycystycznej urodzie. Więc  o tym obelisku będzie teraz opowieść. A tak naprawdę to o tym, którego ten nagrobny obelisk nam przypomina. Nietuzinkowy to był człowiek!

 


Na nagrobku Antonio Crutty obelisk ten postawiono. W Lewiczynie na mazowieckiej ziemi spoczął albowiem ten w Wenecji urodzony Albańczyk z pochodzenia,  były  kanclerz dostojnej Serenissimy  na Cyprze i tłumacz języków wschodnich w kancelarii króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.  Skąd i jakim sposobem tutaj akurat się znalazł? W Warszawie po to, aby polskiej Rzeczpospolitej służyć swoimi umiejętnościami, niezbędnymi w kontaktach Polski z krajami Orientu. A na swoje lata stare osiadł tutaj, przyjęła go tutaj jego córka, została małżonką właściciela miejscowego majątku.   Na starość zamieszkał więc Albańczyk z Wenecji na mazowieckiej ziemi w przyjemnym pejzażu Lewiczyna. 

Na nagrobku nazwisko Crutta podane jest w polskiej wersji językowej: Krutta. Nie on jeden został na tym obelisku uwieczniony. Również jego  córka Eliza z Kruttów  Bedlińska, generałowa, którą ojciec przeżył o lat czternaście. Oraz jej mąż, Wojciech Piotr Bedliński, generał – adiutant Komisji Wojskowej Koronnej i radca województwa mazowieckiego, zmarły dziesięć lat po swoim teściu. To dzięki nim ten Albańczyk znalazł się w Lewiczynie. W pięknej okolicy dożywał swoich dni! Zmarł tutaj w roku 1812. Przeżył lat 85. Na tamte czasy to naprawdę wiele.  

Pamiętam jakie wrażenie na mnie ta wiadomość uczyniła, gdym pierwszy raz o nim się dowiedział odwiedzając Lewiczyn  przed pięćdziesięciu laty. Zastanawiałem się wtedy, jak też wyglądał ów  Crutta.  Zobaczyłem go na eksponowanej na Zamku Królewskim w w Warszawie wystawie skarbów sztuki tureckiej. Na namalowanym (we Francji?) przez Jean-Francois Duchateau portret Antoniego Crutty. 

 
Na portretowym wizerunku Crutta nie ma nic z Albańczyka, nic z Wenecjanina. Polak on, jak trzeba, na schwał. Wąsaty szlachciura, w ubiorze jednak nie do końca sarmackim, Orientem on pachnie.  Zobaczyłem też portret jego żony. By la Włoszką, miała urodę dojrzałej, czarnowłosej Greczynki. Dała się sportretować w typowo polskim, babskim stroju, typowa szlachcianka, jakaś pani miecznikowa ze "Strasznego dworu" pana Moniuszki.

Crutta znał imponującą ilość języków, w tym ormiański, turecki, tatarski, perski i arabski. Biegle posługiwał się łaciną i greką, francuskim i włoskim. Choć Albańczyk, o albańskim wzmianki nigdzie nie znalazłem.   A nawet we wszechwiedzącej Wikipedii nie znalazłem informacji, że mówił także językiem polskim. Ale przecież chyba jednak tak. Bo i po jakiemu miał rozmawiać ze swoim zięciem? On? Taki poliglota?  I zapewne nie bez jego zgody na nagrobku włoskie nazwisko Crutta napisano już w polskiej wersji językowej – Krutta.  

W Lewiczynie na ziemi grójeckiej signor Antonio Crutta z Wenecji zmienił się w imć Antoniego Krutta. Nad epitafijnym napisem widnieje precyzyjnie rzeźbiony jego herb własny i herb „Wieniawa” Bedlińskich.  Na wieńczącej obelisk urnie jest wypisana sentencja: „Próżność próżności”. Zastanawiające słowa, nieprawdaż? 

Poddanie się próżności to rodzaj duchowej infantylizacji – czytam na jednej z internetowych stron monastycznych.  – I dalej przypominają autorzy tej strony[ https://cspb.pl/prozna-chwala/  ],  że dzisiaj jednak (w takich bowiem żyjemy czasach) bezkrytycznie goni się za tym, co może nam schlebić, próżność albowiem w praktyce wydaje się być  cnotą, sposobem funkcjonowania w społeczeństwie. Tracąc wyczucie własnego miejsca, chcemy być w centrum. I  –  czyż bowiem nie jest tak, że każdy pamięta tylko o swoim interesie? Że jeśli sami nie zatroszczymy się o swój wizerunek u innych, zginiemy. 

Jeden z najsłynniejszych ojców pustyni, żyjący w IV wieku  Ewagriusz z Pontu zauważał, że „myśl o próżnej chwale jest bardzo subtelna i łatwo powstaje u ludzi prawych. Chce rozgłaszać ich zmagania i ugania się za sławą u ludzi”. A więc: to normalne, że chcemy, by nasze wysiłki były zauważone i docenione. Tak, tak, proszę państwa. Nie liczy się to, co i jak robimy, ale jaki efekt to przyniesie dla naszej pozycji. Świetnie to widać w mediach społecznościowych, gdzie wartość wypowiedzi (postów) – także reklamowa – mierzona jest liczbą polubień. Można na tym nawet zarobić.

Ten mechanizm ma u podstaw opisywana przez Ewagriusza próżność, sprawiająca, że głównym motywem naszego działania jest podobanie się i docenienie przez innych. Jest to bardzo zgubne dla naszych intencji, które przecież są miarą moralnej wartości naszych czynów.
Zacytujmy tu raz jeszcze Ewagriusza: „Powój pnie się wokół drzewa, a kiedy dojdzie do góry, wysusza korzeń. Próżność zaś wzrasta razem z cnotami i nie odstępuje, aż zniszczy ich siłę.” Błędnie ukierunkowana intencja nawet najbardziej szlachetnych czynów odbiera im wartość, choć pozornie może dodawać skrzydeł.

Patrząc na misternie wyrzeźbiony powój, znajdujący się na wieńczącej obelisk urnie, trudno się nie zamyślić. Czy Krutta aby nie znał rozważań tego Ojca Pustymi z tureckiego Pontu? Znał Orient, znał jego języki, znał grekę. Więc, może to nie on za życia  zadecydował jak ma jego nagrobek wyglądać. Jego wnuk, Antoni Bedliński (po dziadku wziął imię) rzeźbił ten obelisk, urnę i powój. Wygląda na to, że dokładnie wedle dziadkowych wskazań. 

Ale: czy te wszystkie rozważania wyjaśniają intencję tej sentencji ? Próżność próżności. Czyja próżność, i próżności czyjej ? Ot, co...
Oto jest pytanie.

…..............................................

 

wtorek, 20 czerwca 2023

Łosie z Izabelina

Pośrodku podwarszawskiego Izabelina, na niewielkiej wydmie wśród sosen, stoi niezwykły Izabeliński Łoś. Jest imponującym rozmiarami bykiem o rozłożystym porożu. To olbrzym o ponad 600-kilogramowej wadze. Stanął na tej wydmie rok temu, 11 czerwca 2022 r. Odlana w brązie rzeźba  jest  dziełem wspaniałego polskiego artysty Józefa Wilkonia. Stoi ten potężny łoś  dokładnie naprzeciw Urzędu Gminy Izabelin i przystanku autobusowego linii 210, 20 minut jazdy od stacji metra w warszawskich Młocinach.


Otoczony lasami Puszczy Kampinoskiej Izabelin coraz bardziej staje się powoli dzielnicą Warszawy w ostatnich latach. Jest pełen lasu, o utopionej w zieleni niemal wyłącznie jednorodzinnej zabudowie. Zachodzę często w izabelińskie strony. Odwiedzam przyjazne mi dusze w gmachu dyrekcji Parku Kampinoskiego, a potem idę w las. Izabelińskie bory dają się lubić, są tak bardzo oswojone, typowe dla tych podwarszawskich okolic, żadne tam dzikości, niemal same sosny i dużo jałowca i on jest jakby jedynym elementem podszycia.

Od czasu do czasu, nie za często, ale jednak, spotykam tam łosie. Przyzwyczaiły się do ludzkiego sąsiedztwa, spotykałem je zaledwie o dwieście metrów od zabudowań. Spokojnie sobie leżą, skryte w krzewach jałowca. 

    Któregoś dnia bezśnieżnej zimy przed dwoma laty szedłem czarnym szlakiem od dyrekcji KPN ku wsi Sieraków. Gdybym uważniej nie przepatrywał otoczenia, nie zauważyłbym tych uszu. Niemal tuż obok izabelińskich willi pośród jałowców leżał sobie łoś. Nie podchodziłem bliżej, choć pokusa była, bo nie miałem przy sobie aparatu fotograficznego z teleobiektywu i tylko zwykłym smartfonem moglem sfocić te sterczące uszy. Być może była to ta słynna izabelińska łosza, którą tutejsi nazywają Lucyną. Być może była w ciąży, do porody były jeszcze trzy miesiące, po co miałem ją niepokoić. Dla jednego zdjęcia? 

Zapewne w kwietniu lub początkach maja przyszedł na świat piękny  łoszak. Być może to ten, którego razem z matką oglądałem późnym listopadem też z czarnego szlaku i  zaledwie o kilkaset metrów od tego miejsca, w którym fotografowałem uszy jego matki.  Zapewne tę samą łoszę z łoszakiem spotkałem kilka lat temu, Było nas kilkanaścioro, oba zwierzęta dawały się fotografować, prawie nie zwracając na nas uwagi. Obżerały się igliwiem z nielicznych i akurat tam rosnących świerków i podejrzewam, że były dla nich smakołykiem, jak dla nas markowa, szwajcarska czekolada.


 Jaki z tego wniosek? Ano taki, zostawmy l osie w spokoju. Nie ganiajmy za nimi po puszczy. Zwierzę jak człowiek, spokój w swoim domu mieć musi. Łosi niepokoić się nie powinno, a zobaczyć je można nie opuszczając szlaku turystycznego. Opowiadano mi w Izabelinie, że łosie niekiedy można spotkać, jak chodzą asfaltowymi uliczkami osiedla i zażerają się egzotycznymi iglakami, rosnącymi za ogrodzeniami izabelińskich willi. Sfotografowano łoszę z łoszakiem, gdy zwierzęta stały tuż obok gmachu dyrekcji parku kampinoskiego, obok wejścia do gmachu, pod umieszczoną na murze budynku czerwoną tablicą z nazwą Kampinoski Park Narodowy! Fantastyczna sprawa; symbol parku przyszedł do jego dyrekcji.

Łosie zdają się być w Izabelinie codziennością. Chociaż wędrując po okolicy, co czynię zresztą dość systematycznie, nie potykam się o te zwierzęta, ale że są łosie mieszkańcami tej okolicy, przekonują się jednak często. Na początku lutego 2023 roku zobaczyłem minutowy filmik z You-tuba. Coś nieprawdopodobnego. Filmik nakręcony jest przez kamerę, umieszczoną przy przedniej szybie samochodu. Sporo ludzi takie coś montuje w swoich autach. Zapewne na wszelki wypadek, jakby się co zdarzyło, to mają dowód. No i się zdarzyło.

Auto jedzie od Lasek w kierunku Izabelina. Dojeżdża do jedynego w Izabelinie ronda o nazwie „Rondo łosia”. A na rondzie dwa najprawdziwsze, żywe łosie, jeden z nich to młodziak. Drugi to zapewne matka. Zwierzęta zażerają się posadzoną tam kosodrzewiną i zupełnie, ale to zupełnie nie przejmują się tym, co się dzieje. Auta ruchem okrężnym okrążają rondo, swoimi telefonami fotografują zwierzęta. Jakiś facet zaparkował tam, gdzie nie można, zostawił auto i podbiegł do łosi. I tak sobie myślę: zupełnie możliwe, że to Lucyna, która od lat swoje młode wprowadza do wielkiego świata i teraz z kolejnym przyszła po swoje. Ona zawsze lubiła iglaki. Sosną nie gardziła, ale na tym rondzie e posadzono niezwykły dla niej rarytas: nisko płożącą się tatrzańską kosodrzewinę.  

  Dwa łosie na Rondzie Łosia w Izabelinie

..............................................


niedziela, 18 czerwca 2023

 Król Jagiełło pod Samicami.

Ta droga (ze zdjęcia powyżej) prowadzi od wsi Samice ku pozostałościom drewnianego młyna wodnego nad Rawką.  Wieś, której zarysy także widać na tym zdjęciu,  ciągnie się zachodnim obrzeżem doliny Rawki. A tuż za rzeką, na jej drugim brzegu, za plecami fotografującego. zaczynają się lasy Puszczy Bolimowskiej. Niemal  tuż  za rzeką jest wzgórze z krzyżem, prawdopodobne miejsce pochówku żołnierzy z I wojny. Sporo historycznych wydarzeń miało tu miejsce. A jest to, tak naprawdę, poza najbliższymi sąsiadami, mało kto wie o tych Samicach nad Rawką. Nawet ci najbardziej zapamiętali odkrywcy miejsc znanych mało albo nieznanych zupełnie.

Od 5 maja w roku 1410 r. trwała wędrówka króla Władysława Jagiełły z Krakowa pod Czerwińsk, gdzie  z przybyłymi z Jagiełłą wojskami małopolskimi  połączyły się oddziały litewskie, mazowieckie i wielkopolskie, aby wspólnie wyruszyć na spotkanie z Krzyżakami pod  Grunwaldem. 

Król Jagiełło z pomnika we wsi Jedlnia Kościelna pośrodku królewskiej Puszczy Kozienickiej 

W nocy z 26 na 27 czerwca, jeden z obozów na trasie tej wędrówki wypadł nad Rawką pod Samicami.  Jak pisał Jan Długosz, „We czwartek król polski Władysław rusza po śniadaniu z Wolborza z oddziałami i zastępami swoich wojsk. Pierwszy postój urządził w Lubochni, w piątek w Wysokienicach, w sobotę przybył do arcybiskupiej kopalni rudy żelaznej i do wielkiego stawu rybnego zwanego Sejmice".

 Z ową kopalnią rudy darniowej niewątpliwie ma związek nazwa wsi Ruda, na której terenie istnieje dziś przystanek PKP Skierniewice-Rawka. Zaś Sejmice to dzisiejsze Samice. "Tam piorun zabił kilka koni i jednego człowieka, a drugiego pozostawił pół żywego. Misę w namiocie rycerza Dobiesława z Oleśnicy pełną gotowanych ryb zniszczył doszczętnie w obecności wielkiej liczby spożywających posiłek przy stole, nikomu jednak z biesiadujących nic złego nie zrobił". 

Można się domyślać jakie wrażenie uczyniło to na kilkunastotysięcznym wojsku Jagiełłowym, skoro Długosz - piszący wiele lat później, wszak urodził się w 1415 r. - tyle miejsca poświęcił Samicom. W gruncie rzeczy zupełnie niczym od innych nie wyróżniającej się wiosce pośrodku nizinnej Polski. Zapewne, tak sobie myślę, na tych polach, które widzicie na tym zdjęciu, stanęły tabory królewskie. 

A w tej samej rzece, którą  w tym blogu umieściłem poniżej tego tekstu, a więc w tej wodzie Rawki, poili swoje konie i siebie ci wszyscy, którzy z królem wtedy wędrowali. Chociaż monarsze i towarzyszącym mu znaczniejszym rycerzom i dostojnikom zapewne wodę do ich namiotów przynoszono z pobliskich wiejskich studni. Na pewno wyglądało to wszystko inaczej, to zrozumiałe, było to wszak bardzo dawno, niemal dokładnie przed siedmiuset dwoma laty. Ale przecież to były te same pola i ta sama rzeka. I tak sobie dumam; niby nic ciekawego fotografowałem, ot, po prostu zwykłe pola, brukowana polnym kamieniem droga, granatowa woda rzeki pośród bujnej zieleni. Niby nic. A przecież... No właśnie.   


......................................................


sobota, 17 czerwca 2023

U ujścia Raszynki do Utraty


Blisko Pruszkowa, na południe od wypasionych willi w osiedlu Malichy. jest miejsce w którym Raszynka uchodzi do Utraty. To podmiejska okolica, i  terra incognita dla większości z uprawiających turystykę warszawiaków.  O Utracie wie niemal każdy Polak, zna jej nazwę, jest związana z Fryderykiem Chopinem. Stamtąd, gdzie Raszynka do Utraty uchodzi, jeszcze daleko do chopinowskiej Żelazowej Woli. Zanim tam dopłynie będzie jeszcze Pruszków na obu jej brzegach i kilka innych miejscowości, które powodują, że Utrata jest jedną z najbardziej zanieczyszczonych rzek w województwie mazowieckim. O Raszynce wie się mniej, o rozbudowanym nad nią Raszynem więcej, a tak w ogóle to w przeszłości sporo się tej  okolicy działo. 

Falęcka Grobla na Stawach Raszyńskich, na niej miało miejsce decydujące starcie sławnej bitwy w 1809 roku


Okolice te były  teatrem jednej z najważniejszych bitew, jakie zostały stoczone na ziemiach polskich. To pole bitwy raszyńskiej, gdzie „Woyska Narodowe oparły się mężnie ogromney Nieprzyjaciół Potędze”. 19 kwietnia 1809 roku  w okolicy starły się wojska ks. Józefa Poniatowskiego w sile 12 tysięcy żołnierzy z dwukrotnie liczniejszą armią austriacką Ferdynanda d'Este. W ścianach raszyńskich zabytków są wmurowane kule armatnie z czasu bitwy. Raszyn wciąż jeszcze tą bitwą żyje. Wciąż trwają szańce artyleryjskie wojsk polskich, w samym centrum osiedla.

Pamiętam czas, dawno to było, ponad sześćdziesiąt lat temu, przyjeżdżało się na łąki nad Raszynką, aby przyglądać się tokowiskom batalionów bojowników. Na przelotach ku swoim miejscom lęgowym zatrzymywały się na kilka dni nad Raszynką, zbierały siły przed dalszą podróżą, a barwne samce, każdy w innej szacie godowej, walczyły ze sobą zawzięcie, jak to one mają w zwyczaju. Całymi szykami, batalionami, jak to ptaki te mają w zwyczaju... 

Absolutna przeszłość. Bataliony bojowniki powoli też już stają w Polsce przeszłością. Podobno nie nawet nie zatrzymują sie u nas na lęgi. Nawet na słynnych biebrzańskich bagnach.

e t
Rezerwat Stawy Raszyńskie

Dzięki Raszynce powstały raszyńskie stawy. stawy hodowlane,  stawów jest jedenaście, pierwsze z nich powstały już w roku 1784. W stawach hoduje się ryby, istotą istnienia raszyńskich stawów jest hodowla ryb, ptaki są tylko dodatkiem, jednak z biegiem lat dodatek ten przestał już grać role epizodyczne i to z powodu  ptaków, które na tych stawach bytują, w roku 1978 utworzony został rezerwat przyrody i dla podziwiania tych ptaków, a nie karpi, została urządzona nad stawami ścieżka turystyczna z pobudowanymi na niej ambonami obserwacyjnymi, pozwalającymi znakomicie na obserwację ptasiego towarzystwa, pływającego i fruwającego w rezerwacie.  na co popatrzeć, rozkoszne to widoki. Ptasia arystokracja tam bytuje, jest nawet Wyspa Kormoranów, jak na Mazurach. 

Wyspa Kormoranów na Stawach Raszyńskich

Nie wiecie, co posiadacie, drodzy warszawiacy. Sporo egzotyki da się odnaleźć o kilka kroków od swojego domu. Sporo niespodzianek kryje się tu jeszcze przed nami. Zadziwiający bywa świat wokół nas. Może niekoniecznie trzeba daleko wyjeżdżać? 

Podmiejska zabudowa wchłania okolicę, ale przyroda wciąż się trzyma i to wcale dzielnie. Chociaż to już całkiem inna okolica. A była wiejska, polna i łąkowa. Przeszło pół wieku temu na jej szczątki się jeszcze załapałem. Okolicę tę, taką jaka kiedyś była,  najpiękniej opisał  w „Popiołach” Stefan Żeromski; on miał wyjątkowe ucho na krajobraz, znał swoją ojczystą ziemię jak mało kto, także i tę ziemię nad Raszynką. 

 „Zaraz pod Puchałami zaczynały się torfowiska, w których koń od samego brzegu po tybinki zapadał... Długie rudawiska ciągnęły się stamtąd aż po wieś Tworki i Pruszków. Ogromny park, drzewa dzikie, rozrosłe w las nad stawami Pęcic; ginęły jeszcze w śniadych tumanach. Kiedy niekiedy wynurzały się z nich wielkie zastępy drzew i kryły znowu w tajemnicze półmroki. Tylko aleje starych lip na piaszczystych wzniesieniach, prowadzące w stronę Komorowa, stały już w błękitnym przestworzu.... Nad długimi szyjami i gardzielami torfowia, które warzyło się w cieple wstającego dnia i kurzyło od oparów; śmigały wciąż wesołe pokrzyki i radosne loty czajek.” 

Współcześnie nad Utratą koło Pruszkowa


Szedłem z jej biegiem nad wpuszczoną w kanał chopinowską Utratą, rosły nad nią stare drzewa, woda płynęła wcale czysta i pod Malichami, Tworkami, Pruszkowem szalały nad Utratą bobry, co drugie drzewo siatką zabezpieczono przed ich żarłocznością. A  później były znane nam (szczęściem tylko teoretycznie) Tworki, a za nimi (nadal nad Utratą) Park Potulickich, duma władz Pruszkowa. 

Dróżka nad stawem w Parku Potulickich w Pruszkowie

Zaprzyjaźnieni ptasiarze mi mówią, że rzadko widywane ptaszywo  zalatuje do miasta Pruszków; na pruszkowskich stawach  pojawia się ślepowron i śmiga zimorodek nad pruszkowską, Utratą w parku pośrodku miasta. To zdjęcie użyczyła mi do tego blogu zaprzyjaźniona ptasiarka, która specjalnie do Pruszkowa po tego zimorodka pojechała; dziękuje ci Uluza tę fotografię. Ja tam też byłem nad Utratą w Pruszkowie,  zaraz po tobie, ale ptaka nie zoczyłem. 

Rzadka rzadkość, czyli zimorodek w centrum Pruszkowa

  ...............................................................

Na początku lipca w 2023 roku otrzymałem list. A w nim smutne wiadomości. Okazuje się, że ten post już się dezaktualizuje. Władze Pruszkowa kilka dni temu rozpoczęły jego barbarzyńską, wściekłą i irracjonalną ...rewitalizację.
Historia prowadząca do tego mordu na przyrodzie jest długa i wielu mieszkańców Pruszkowa liczyło, że jakiś cud, jakiś przebłysk wątpliwości u naszych decydentów zatrzyma ten szalony pomysł. Niestety, walec ruszył i o tym, co się dzieje w tym pięknym niegdyś miejscu może Pan przeczytać choćby tu:

https://zpruszkowa.pl/znikaja-naturalne-laki-kwietne-w-miejscu-bujnych-trawnikow-pojawily-sie-dywany-suchej-kory-trwa-rewitalizacja-utraty

Tego walca nic już nie zatrzyma, zimorodki już nie wrócą, na utwardzonych ścieżkach mają się pojawić lampy wysokie na 4,5 m (!!!), do tego jakieś ławeczki, leżaki i inne modne formy tzw. małej architektury (brrr...), ale może znajdzie Pan chwilę i siłę, by wesprzeć nas swoim mądrym słowem, opinią, połajanką w kierunku Prezydenta Pawła Makucha i jego z-cy Konrada Sipiery, którą będziemy mogli im przekazać, by wiedzieli, że nie jesteśmy sami w tej rozpaczy.

...............................................................................................................

piątek, 16 czerwca 2023

 Stara wierzba z Żelazowej Woli.

 


   Rośnie ta wierzba w parku, otaczającym dom urodzenia Fryderyka Chopina  w Żelazowej Woli. Ten park, w obecnym kształcie skomponował  po 1931 r. prof. Franciszek Krzywda-Polkowski. Zgromadzono  w nim rośliny z całego świata, w ten sposób symbolicznie składającego kompozytorowi. Ale jest i ona,  jedno z najbardziej polskich drzew – wierzba. Godnie się starzeje ta dwupienna wierzba krucha  o imponującej urodzie.     

Wierzbo ty moja, którą wiek on stary Mianem przyodział najpiękniejszej wiary - pisał Teofil Lenartowicz. - Pszczoła na ciebie nie zabiega skrzętna I chrząszczyk tylko twych się czepia liści, A ty mi przecież najwięcej pamiętna I ty mi jedna szumisz najojczyściej. Drzewino biedna.”

Wierzba jest jednym z  bardziej pospolitych drzew w Polsce. W Polsce rośnie 28 gatunków wierzb oraz ich liczne mieszańce, na świecie około trzystu. Wierzby kruche rosną przede wszystkim w lasach łęgowych wzdłuż rzek, często tworząc tam wraz z topolami duże skupienia. Występują również wzdłuż dróg, nad stawami. Często są sadzone i na miedzach i przy drogach bywają ogławiane.  W pniach wierzby kruchej nader często tworzą się dziuple, chętnie wykorzystywane przez gniazdujące w nich ptaki. Z ukryć w popękanych pniach korzystają zające, jeże i liczne drobne gryzonie. W próchnie zimują padalce. Na przedwiośniu pyłek z kwiatów wierzbowych jest ważnym pożytkiem pszczelim. Wierzba krucha jest też rośliną leczniczą. Zielarze wykorzystują jej korę. W medycynie ludowej wykorzystywano korę wierzby jako środka ułatwiającego zasypianie i uspokajającego. 

Jarosław Iwaszkiewicz pięknie pisał o Żelazowej Woli i Chopinie, poeta żył jego muzyką. O ziemi mazowieckiej też pisał pięknie. "Myślę, że nie doceniamy mazowieckiego pejzażu.  Przyznać trzeba, że jest on mało efektowny. Ale tai w sobie te drobne niuanse, te delikatne odcienie kształtów i barw, które się dopiero widzi i ocenia, kiedy się z tym pejzażem zżyje tak głęboko, jak tylko może się zżyć stały mieszkaniec tych okolic.

Wierzba, jak i sosna, to dwie siostry naszego pejzażu, jest ważnym jego akcentem. Czymś więcej, niż tylko drzewem. Wierzbie poświęcił odrębny cykl zatytułowany Garść liści wierzbowych  w tomie Mapa pogody. W jednym z wierszy jest taki wers: „Straszno wszystkim kto nie wierzy w wierzby łaskawego ducha”. Dobrze, że ona tu jest, że ta wierzba wciąż żyje i duma w żelazowolskim parku. I ja, patrząc na nią, mogę sobie podumać. Nie tak, jak  poeta, aleć zawsze. Napatrzeć się więc na tę wierzbę nie mogę, na ten cały chopinowski,  towarzyszący jej zakątek mazowiecki. I nie wiem, czy jeszcze ją zobaczę. Niestety, mój pesel nie daje się oszukać, a piasek w mojej klepsydrze nieubłaganie się przesypuje...

...........................................................


czwartek, 8 czerwca 2023



Boże Ciało w Łowiczu

     Cały Łowicz kolorowy - w jednym ze swoich wierszy wołał w zachwycie Jan Lechoń. I miał rację, gdy dalej pisał w tym wierszu tak: Nie gardenie ani lilie, Nie Italie, nie Brazylie, Tylko jaskry, tylko mlecze  Wśród zielonych trawy smug. Ziemia Łowicka jest synonimem Polski. Jak Podhale określa nasz krajobraz górski, tak łowickie polskie niziny. Administracyjnie łowickie leży na terenie województwa łódzkiego, nie mazowieckiego, ale to Mazowsze w każdym calu. A co w Łowiczu najbardziej polskie i mazowieckiego, to dochodzi do głosu w uroczystość Bożego Ciała. Słynie Łowicz z procesji kościelnej w której uczestniczą Księżanki w barwnych strojach ludowych. Może nie tak okazałe, lecz równie interesujące są procesje eucharystyczne w niektórych podłowickich wioskach, w Złakowie Kościelnym i w Lipcach Reymontowskich.

      „Niech pan przyjedzie do nas na procesję w Boże Ciało - mówiła mi jedna z lipeckich niewiast, gdy byłem tam zeszłą jesienią. - Kolorowe wtedy są Lipce, wszystko się kolorami mieni, niech pan przyjedzie i zobaczy. Koniecznie. Cały nasz zespół w procesji idzie, pięćdziesiąt osób, wszyscy na ludowo.”  Ten wiejski zespół regionalny o nazwie "Wesele Boryny" został założony w roku 1932. Kawał czasu ! Śpiewają i tańczą w nim mieszkańcy Lipiec i okolicznych wsi, ojcowie i ich dzieci, a potem dzieci tych dzieci. Lipecki zespół jest niewątpliwie zjawiskiem niezwykłym i jest poruszająca ta świadomość konieczności nieustannej prezentacji tego samego od lat widowiska, nawiązującego do tradycji i do narodowego dzieła literatury. 
 

 
        W Łowiczu uroczystość w świąteczny dzień Bożego Ciała jest   nadzwyczajna. Słyną swoimi świętami i obrzędami miasta europejskie, w Sewilli jest Santa Semana, Fallas są w Walencji, cud świętego Januarego w Neapolu, kwietne dywany na rynkach swoich miast tworzą Flamandowie... Podziwiałem na ulicach Arles piękne  Arlezjanki w swoich strojach.  Łowicz jest tej samej klasy. Łowiczanki nie gorsze od Arlezjanek. Od Andaluzyjek również. Inne są Księżanki. Nasze są one. Polskie.  
Podniosła uroczystość religijna i wielkie święto księżackiej kultury i tradycji, cały jest Łowicz kolorowy. Fot.L.Herz

       W dzień Bożego Ciała wszystko jest w Łowiczu nieprawdopodobnie polskie i bardzo cudne jest pomieszanie wszystkiego ze wszystkim. Bo to przede wszystkim podniosła uroczystość religijna, gdy procesyjnie miasto obchodzi Pan Jezus w monstrancji. W Łowiczu towarzyszą  mu biskupi w czerwieni, kanonicy w fioletach, kawalerowie maltańscy w bieli długich płaszczy z krzyżami maltańskimi oczywiście, jakiś ambasador w galowym mundurze się trafi poniektórymi laty. Idą w procesji kombatanci ze sztandarami. Orkiestra  gra jak należy, choć kolejarska, a nie strażacka. I bernardynki w swoich habitach idą procesyjnie. I wyrasta nad łowickimi ulicami las feretronów, niesionych w asyście sznurów pięknych niewiast w ludowych strojach, a każda ma na sobie kilogramy wełniaków. Hafty oko oglądających cieszą, a hafty na nich wspaniałe i wstążki przy gorsetach czerwone. Starsze panie chusty mają pięknie na głowie zawiązane. I tę ludowość uzupełniają niektóre niewiasty pierścionkami, po jednym na każdym palcu, a każdy palec ozdobiony pazurami długimi prosto od pazurzystki, czerwienią z onymi wełniakami się uzupełniając. Ot, współczesność... 

Święto wielkie jest w Łowiczu. Fot.L.Herz

       A potem jest jarmark na błoniach nad Bzurą. Chociaż w porównaniu z przeszłymi laty bardzo się wszystko zmieniło,  wciąż jest to ludowe i przaśne, acz  mocno współczesna jest ta przaśność. Setki kramów z plastikową tandetą, lody waciane na patyku, karuzele, nawet młyn diabelski jeszcze bardziej diabelski niż zwyczajnie diabelski. Piszczący ludzie głowami zwisają u zenitu diabelskiej drogi. Obok  jakieś inne czartowskie urządzenia, potrząsające człowiekiem za jedne dziesięć złotych od kwadransa. Moc rozrywek dla dzieci, jakieś przemyślne huśtawki i lonże, różne gabinety śmiechu i strachu. Dla dorosłych było piwa moc i miejsc do piwa picia też niemało. Zawianych rodaków jednak nie widać. Magia tego dnia świątecznego?