środa, 28 września 2016



Poczet drzew mazowieckich
Wiąz, drzewo nieznane 


Już jako dziecko lubiłem kolekcjonować jesienne liście. Na rodzinnych spacerach zbieraliśmy liście namiętnie, często urządzając konkursy kto więcej różnych liści różnych gatunków drzew zbierze. Bawiliśmy się rodzinnie kto więcej różnych liści w czasie spaceru zbierze. Do najbardziej cenionych należał liść wiązu. 
    Jak wygląda liść dębowy wie każdy. Z odróżnieniem liścia lipowego od dębowego nie wszyscy dają sobie radę. Większość z nas ma problem z rozpoznaniem wielu gatunków drzew, na przykład jaworu i jesionu, a z wiązem to już klops kompletny. A przecież liście wiąz ma bardzo charakterystyczne, niepodobne do żadnych innych.
 Wiązów się nie widuje często, a jeśli to raczej w parkach, niż w lasach. Bywają po wsiach. Znajoma warszawianka, rodem z mazowieckiej wsi nad Pilicą, powiada, że u niej na wsi „pełno było więzów”; tak się albowiem na wsi zazwyczaj mówi, nie „wiązów”, a „więzów” właśnie.  
Wiąz jest zwany także limakiem i spotykany głównie w lasach łęgowych i w wilgotnych lasach mieszanych. Stare wiązy mają niesamowity system korzeniowy, łatwo wichurom nie dają się powalić. Niekiedy korzenie wiązowe przypominają drzewa z wilgotnych lasów tropikalnych, najładniejsze fotografowałem na warszawskich Bielanach (oba zdjęcia poniżej, o różnych porach roku zdjęte).

 


Najpopularniejszy u nas wiąz szypułkowy nosi łacińską nazwę Ulmus laevis. Ulmus znaczy „wiąz” właśnie, a laevis należy tłumaczyć jako „gładki, nagi, śliski” i jest to być może nawiązanie do liści, które z wierzchu są gładkie lub  nieznacznie szorstkie.

Sytuacja wiązów jest dzisiaj dramatyczna, nie tylko na Mazowszu i nie tylko w Europie. Gatunek ten lubi wilgoć, a osuszenie odpowiadających im siedlisk stało się zapewne główną przyczyną chorób wiązów (grafioza) i w konsekwencji do zaniknięcia gatunku. A szkoda, bowiem drzewa te dobrze znoszą zanieczyszczenie powietrza. Wiązów już prawie nie widać. Zwartych drzewostanów wiązowych nie spotyka się zupełnie.      
 Z trzech polskich gatunków wiązów najpowszechniejsze są wiązy szypułkowe, acz i one są również nieczęste. Na Mazowszu można je podziwiać w niżej położonych partiach Lasku Bielańskiego. Warszawskie Bielany są swego rodzaju ojczyzną mazowieckich wiązów, bo prócz tych w lesie, jeszcze kilkanaście wiązów, będących pomnikami przyrody, rośnie obok budynków AWF w Warszawie.  
Najwspanialszy z wiązów mazowieckich rośnie z dala od Bielan, we wsi Osuchów koło Mszczonowa. W osuchowskim parku pałacowym jest sporo ogromniastych i zabytkowych drzew, wśród nich potężnych dębów kilka, a jeden z nich ma aż siedem metrów obwodu na wysokości piersi, ale dębów podobnych olbrzymowi z Osuchowa jest na Mazowszu trochę, natomiast prawdziwym ewenementem jest mający sześć metrów obwodu wiąz szypułkowy, na dodatek ma ma wspaniałą koronę. Widziałem go czterdzieści lat temu, dwór był wtedy w ruinie, wiąz prezentował się imponująco. Chciałem go niedawno odwiedzić, ale jest za płotem, za którym wznosi się ładnie dzisiaj odnowiony pałac. Ale za płot wejść nie można ot tak sobie, zaproponowano mi napisanie podania, w ustawowym terminie będzie rozpatrzone. O tyle to zabawne, że instytucja pod nazwą ZUS, która tam teraz gospodaruje, jest finansowana ze społecznych pieniędzy, także i moich, a więc jestem w jakiejś części właścicielem tego drzewa, no i jako współwłaściciel powinienem chyba mieć prawo spojrzenia na moje narodowe dobro przyrodnicze bez pisania w tym celu podania.  


Na Mazowszu wiązy rosną najczęściej w parkach podworskich: w Młochowie jest bardzo piękny, w Pęcicach rośnie najtęższy i on ma  niemal pięć metrów obwodu w pierśnicy, a w Jabłonnie jeden z kilku tam rosnących  nosi nazwę "Pepi" i zapewne pamięta czas, gdy  książę Józef Poniatowski w pałacu tamtejszym rezydował. Nie ma już wiązów we wsi Wiązowna, a przecież od nich najpewniej wioska ta wzięła swoją nazwę.

O kilku wiązach dowiedziałem się z internetu. Rzadko rosnący na Mazowszu gatunek wiązu, bardzo wiekowy wiąz górski rośnie nad wpadającą do niej rzeczką Ryksą na Ziemi Płockiej, przy w miejscu zwanym Rychliki, tam gdzie znajdują się pozostałości starego wodnego młyna i częściowo zburzona śluza, z której maleńka Ryksa wciąż każdej wiosny nabiera rozpędu.        
Natomiast we wsi Kaski niedaleko Szymanowa rosną dwa wiązy,  na internetowej stronie wioski pięknie je opisano: "patrząc na nasze wiązy warto pamiętać, że drzewa, szczególnie te ogromne i wiekowe, mają niezwykłą moc. Mogą pobudzić lub uspokoić, ułatwić medytację i złagodzić stresy. Wiąz to drzewo pojednania. Nauczy cię wybaczania i życzliwie nastawi do ludzi i świata. W jego cieniu odnajdziesz zrozumienie i tolerancję dla drugiego człowieka. Pozwoli ci inaczej spojrzeć na tych, których dotąd uważałeś za swoich wrogów. Podziwiaj ich piękno, pij napary z kory i liści lub po prostu przytul się do nich - naprawdę warto. Pamiętaj o tym przy najbliższej okazji, kiedy odwiedzisz naszą okolicę.”

Jeszcze tych drzew nie widziałem, na pewno zobaczyć pojadę, wspaniale ich miejscowi na swoich internetowych stronach rekomendują. Może u stóp tych wiązów się spotkamy? kto wie? 
 






niedziela, 18 września 2016


Kaplica z Tarnowa nad Wisłą
      Przed wielu laty wędrowałem nadwiślańską okolicą w sąsiedztwie Wilgi. Z gromadą przyjaciół szliśmy pieszo ku Maciejowicom, aby odwiedzić miejsce ostatniej bitwy Tadeusza Kościuszki. Byliśmy młodzi, okolica nam się podobała i chociaż to tylko kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, wszystko tam pachniało egzotyką. W Tarnowie nad Wisłą wypadł nam wtedy nocleg. Gospodarze pozwolili spać w stodole, w sąsieku nocą biegały po nas myszy, ranek był jesienny, mglisty chłód szedł od Wisły, myliśmy się na podwórku, polewając wodą z wiadra, wydobywanego ze studni kołowrotem.  Takie to było wtedy nasze turystyczne wędrowanie. A i stodoły były wtenczas po wsiach mazowieckich. To było moje pierwsze spotkanie z tym nadwiślańskim Tarnowem. 
    Nazwa Tarnowa pochodzi od prasłowiańskiego słowa tarn, oznaczającego cierń. Od tego prasłowiańskiego ciernia pochodzi też nazwa ciernistej tarniny. Znajdowała się tu siedziba mazowieckiej rodziny Tarnowskich. W wieku XVI Andrzej Olt Tarnowski  był podstolim, a następnie podczaszym ziemi czerskiej. Stał we wsi kościół modrzewiowy nad Wisłą, rzeka zmieniła bieg, kościół rozebrano, parafię przeniesiono do niedalekiej Samogoszczy. W  Tarnowie, w roku 2010 na kilkumetrowej wysokości klifie nad rzeką, pobudowana została kaplica i jest ona znakomitym przykładem skromnej i dobrej architektury minimalistycznej. W kraju, gdzie co druga nowa budowla sakralna jest przykładem wielkiego bezguścia, a co trzecia przykładem  pretensjonalności, kaplica ta jest zjawiskiem niezwykłym. Czapki z głów, proszę państwa !


Kaplica powstała jako votum mieszkającego w okolicy anonimowego  fundatora. 
Jest niewielka, zbudowana całkowicie 
z drewna 
i jedynym źródłem światła jest całkowicie przeszklona szczytowa tylna ściana. Z wnętrza przez tę ścianę widać Wisłę, z rzek europejskich najpiękniejszą.

W Tarnowie udało się stworzyć niezwykłe miejsce, sprzyjające duchowemu kontaktowi z Tym, który jest. Surowa prostota tej kaplica zdaje się przypominać czasy pierwszych chrześcijan i bywa szokiem dla dzisiejszych katolików, przyzwyczajonych do przeładowanych na ogół wnętrz swoich świątyń. We wnętrzu kaplicy jest tylko ikona Matki Boskiej, zwrócona w kierunku nadwiślańskiego widoku. I tak jest dobrze, bo gdzież ma patrzeć Królowa Polski, jak nie na królewską polską rzekę, jak nie na kraj, powierzony Jej opiece?
   Zbudowano tę kaplicę według projektu pracowni architektonicznej Marty i Lecha Rowińskich. Proboszczowi z Samogoszczy, w którego parafii znajduje się Tarnów,  kaplica się  nie podoba, mówi, że nie ma tam obrazu Boga, jest tylko ten widok na nadwiślańską pustkę. W konkursie architektonicznym tygodnika "Polityka" w roku 2012 kaplica tarnowska znalazła się w finale. To kościół, który przepuszcza przez siebie świat stworzony przez Boga i jest to w polskiej rzeczywistości naprawdę coś - komentowali swój wybór głosujący na kaplicę.  Dominikański miesięcznik "W drodze" dał zdjęcie tej kaplicy na okładkę swojego październikowego numeru w roku 2012. Krążą zdjęcia kaplicy po internecie. O kaplicy z Tarnowa wie cały świat.   Bardzo chciałem i ja ją zobaczyć. Zjawiłem się tam o poranku, w słonecznej, jesiennej pogodzie. Urodziwa Wisła płynęła obok. To było to.
Wisła koło Tarnowa w pobliżu Wilgi. Fot.L.Herz

środa, 7 września 2016





Fidest  


Byłem niedawno w tej niewielkiej wiosce, położonej  na południe od Wyszkowa, z trzech stron obramowanej przez lasy, będące pozostałościami historycznej Puszczy Kamienieckiej.Wybieram się tam znowu.  Fidest należy do tych licznych wiosek na Mazowszu, w których nie ma niczego do obejrzenia. Takie wioski są zazwyczaj pomijane przez tych, którzy szukają miejsc znanych, pełnych tłumów odwiedzającej je publiczności. Dlaczego więc o tej wiosce piszę? Czemu ją wciąż i wciąż odwiedzam? Co w niej jest, że tak bardzo mnie ku sobie ten Fidest ciągnie? To jest wciąż polska, mazowiecka wioska, ale ta wieś nie żyje już z rolnictwa. Pola i łąki nie są uprawiane, zdziczały ogromnie i trzeba przyznać, że wygląda to niezwyczajnie ładnie, krajobraz okolicy stał się albowiem fascynująco piękny. A w lasach uroczyska Fidest żyją łosie, żurawie, czarne bociany, bobry tam bywają, planuje się nawet rezerwat. Tam są bardzo ładne, rozległe sosnowe bory i bagienne olsy, dla przyrodnika bardziej interesujące są olsy, dla grzybiarzy bory, każdy znajdzie tu coś dla siebie. Krajoznawca również.
Sosnowe bory, pozostałość dawnej Puszczy Kamienieckiej koło Fidestu. Fot.L.Herz
Dziczejące łąki wokół wsi. Jeszcze nie tak dawno były uprawiane. Fot.L.Herz

Nie jest znane pochodzenie nazwy wsi i pobliskiego uroczyska leśnego. Skąd się wzięła ta dziwna nazwa — Fidest? Można przypuszczać, iż jest to gwarowa forma prawniczego określenia: fideikomis, fideicommisium. Ten termin znany był już w prawie rzymskim. Było to rozporządzenie spadkodawcy, zobowiązujące spadkobiercę do dalszego przekazania majątku w stanie nie uszczuplonym, według ustalonego porządku dziedziczenia. Fideikomisem była ordynacja rodowa lub majorat. W zachodniej Europie przejęto tę formę z prawodawstwa starożytnego Rzymu w wieku XVII, do Polski przybyła przez Francję w wieku XIX. Łaciński wyraz „fides" odpowiada polskiemu: „wiara".

Uregulowana i w kanał wpuszczona rzeczka Fidest wśród bagiennych olsów Fidestu. Fot.L.Herz
      Tak, jak i wioska, Fidest nazywa się przepływająca tędy struga. Płynie od uroczyska Rudna Góra, tam przerzyna się przez pasmo wydm i jest to wcale ładny zakątek okolicy. Od wielu lat struga jest już uregulowanym kanałem. Dodajmy tutaj, że w niedalekim sąsiedztwie jest uregulowana dzisiaj rzeczka o równie dziwnej nazwie: Fiszor. To jedyne polskie rzeki, których nazwa zaczyna się na literę F. Zdaje się, że i jedyne na świecie. A skąd nazwa - Fiszor? Dalipan, nie wiem. Można tylko przypuszczać, że jest to echo niemieckiego słowa Fisch, oznaczającego rybę. Nie wydaje się, aby w tym kanaliku żyły jakieś ryby. Chociaż... kto je tam wie.
     Przez wioskę przechodzi szeroka droga Traktu Napoleońskiego, piaszczysta i błotnista, wiodąca od przeprawy na Bugu w Kamieńczyku w kierunku Warszawy. Kiedyś tędy ruch był na całego. Jechały wiejskie furmanki i pańskie karety. Kupcy tym traktem jechali i polscy królowie jeździli, może więc i sam cesarz, gdy najeżdżał na Rosję, albo z niej jak niepyszny tym traktem uciekał? 

Leśny trakt koło Fidestu. Tutaj mówią: Gościniec Napoleoński. Fot.L.Herz
      Sto trzydzieści lat temu, w czasie powstania styczniowego, w te strony przybył z Siedleckiego, oddział ponad dwustu powstańców. Dowodził nim naczelnik powiatu siedleckiego Józef Matliński, pseudonim „Jan Sokół”. Działał zrazu nad Bugiem koło wsi Sterdyń, ale zmuszony był uchodzić stamtąd przed wojskami carskimi, aby przez Ugoszcz i Łochów dotrzeć w lasy, rozciągające się wokół dolnego Liwca, za linią kolejową. Zaalarmowało to Rosjan, stacjonujących w Jadowie i Łochowie. 6 marca 1863 r. rosyjska kompania z Łochowa weszła w lasy. Obok wsi Gwizdały zaatakował ją Matliński. Po wyrównanej walce oddział polski wycofał się w głąb lasów, w stronę Jerzysk. Tu nastąpiło starcie z silnym patrolem Kozaków. Matliński znów uszedł.   
   Był mądrym dowódcą. Unikał walki w otwartym polu. Prowadził wojnę partyzancką. Szarpał. Słał grupy dywersyjne, które rozkręcały szyny kolejowe, niszczyły linie telegramu. Wreszcie jednak Rosjanie powstańców wreszcie dopadli, stało się to 12 marca w rejonie Fidestu. 700 żołnierzy i 20 kozaków. Niespodziewane uderzenie spowodowało zrazu duże zamieszanie polskich szeregach, oddział jednak atak odparł i pod osłoną strzelców wycofał się. Poległych pochowano na cmentarzu w pobliskim Kamieńczyku. Matliński dobrze znał te okolice, dzierżawił majątek Świnotop nad Liwcem, on jest po sąsiedzku z nadbużańskim Kamieńczykiem, ale i ze śródleśnym Fidestem również. 
W Kamieńczyku jest mogiła powstańców walczących pod Fidestem. Fot.L.Herz
     Inni Polacy, w walce z innym okupantem, osiemdziesiąt lat później prowadzili walkę tymi samymi metodami. Gubernator hitlerowski skarżył się, że „od końca kwietnia nie upłynie dzień ani noc, aby nie wydarzyły się akty napadów, mordów albo sabotaży. Chodzi przy tym nie o pojedyncze akcje, ale o coraz bardziej systematyczne poważne napady sił podziemnych na życie i własność Niemców". Starosta z Ostrowi Mazowieckiej podawał, że w kwietniu i maju roku 1943, działalność partyzancka „wzrastała z tygodnia na tydzień, a w ostatnim tygodniu maja osiągnęła punkt szczytowy". Hitlerowski odwet był straszliwy. Tylko w okolicy Fidestu, w ciągu dwóch dni rozstrzelano pół tysiąca osób. Część w Fideście, część w Rybienku, wyciągniętych z przejeżdżających pociągów osobowych.
     Wiele lat wcześniej, w roku 1877 we wsi Fidest urodziła się Julianna Karp, córka Adama Karpa i Anieli z Gizewiczów. To była szlachta podlaska ci Karpowie. W ciągu trzech wieków sprawowali ważne funkcje urzędowe i kościelne w Rzeczypospolitej. Wśród nich byli także fundatorzy kościołów katolickich na ziemi podlasko-mazowieckiej i posłowie Ziemi Bielskiej. Rodzice Julianny utrzymywali się z pracy na roli. W roku 1899 Julianna Karp wyszła za mąż. Jej wybranym był starszy od niej o rok Stanisław, syn Piotra Wyszyńskiego ze wsi Gać, położonej o kilka kilometrów od Fidestu, za lasem. Jeszcze ćwierć wieku temu była to wieś całkiem zagubiona wśród lasków, piasków i mokradeł. Zupełnie tam trafić się nie dało. Stanisław był pierwszym z siedmiorga rodzeństwa. Czego, jak czego, ale na polskiej wsi dzieci nigdy nie brakowało. W Gaci Stanisław spędził dzieciństwo i młodość, a że od dzieciństwa zdradzał zdolności muzyczne, postanowił zostać organistą. Pierwsze lekcje pobierał u swego parafialnego organisty w Kamieńczyku, chodził pieszo ze swojej wsi, oddalonej o sześć kilometrów. Swego dopiął, organistą został, w jego trzeciej z kolei parafii, w której pracował, w Zuzeli nad Bugiem, w roku 1901 przyszedł na świat jego syn, Stefan, późniejszy prymas Polski. I tak, poprzez Juliannę Karp, dzięki jej synowi, maleńka i nikomu nieznana miejscowość o zupełnie niezrozumiałej nazwie, została wprzęgnięta w historię Polski.
Julianna z Fidestu  i Stanisław z Gaci Wyszyńscy z dziećmi. Stefan to jest  ten najmniejszy..
     
        W oddaleniu od domostw wioski, otoczony rozkosznie uroczymi łąkami, które od lat nie są już uprawiane przez mieszkańców wsi, znajduje się domostwo  pana Leona Gruzda, a obok niewątpliwie największa atrakcja wioski: plenerowy ogród rzeźb, dzieł tego artysty rzeźbiarza, który w Fideście się zakotwiczył. Stoją w tym ogrodzie rzeźby drewniane, które artysta nazywa „fideściakami". Są i rzeźby w kamieniu ciosane, on najbardziej z takim tworzywem lubi się mocować. Sąsiedzi mówią o jego pracy z podziwem: panie, ileż to krzepy musi mieć w sobie ten człowiek, żeby tak ciężko przy tym kamieniu pracować! Gdy osiadł w Fideście, nie miał zrazu łatwego życia, przez kilka pierwszych lat w czasie jego nieobecności niszczono mu, co się tylko dało. Ale z czasem wieś go zaakceptowała, a jak się zorientowała, że on jest sławny, że obcy ludzie do ich Fidestu specjalnie dla niego przyjeżdżają, wtedy został zaakceptowany i Fidest począł być z niego dumny. Ot, życie.


W plenerowym ogrodzie rzeźb p.Leona Guzda wśród rajskiego pejzażu Fidestu. Fot.L.Herz 

     


piątek, 2 września 2016


Petrykozy Wojciecha Siemiona

Dwór w Petrykozach. Fot.L.Herz




    Na Wysoczyźnie Rawskiej, ziemi mszczonowskiej, za pasmem lasu i przetykanych łąkami i polami zagajników, w mozaikowatym pejzażu mazowieckim, znajdują się Petrykozy. Całe lata słynęły stopięćdziesięcioletnim dworem, w którym frasowały się drewniane świątki, pieczołowicie od lat zbierane przez gospodarującego tam, niestety już nie żyjącego Wojciecha Siemiona i gdzie obok dworu  zgromadził on zabytkowe chałupy i drewniane wiatraki z rozpostartymi szeroko skrzydłami. Gdy zachodziłem do Petrykoz, on także szeroko rozkładał ramiona na powitanie. Wyglądał jak dziedzic z dziada pradziada, on, syn wiejskiego nauczyciela z Krzczonowa na Lubelszczyźnie, człowiek o chłopskiej urodzie. Kto wie, czy nie była to najlepsza rola znakomitego aktora, w którą wkładał moc serca. A serce miał ogromne.
Wojciech Siemion w rozmowie z gośćmi w swoim dworze. Fot.L.Herz

    Dla swoich gości był gościnny  po polsku. Z dumą oprowadzał po dworze,  objaśniał swoje zbiory szczegółowo i ze znawstwem. Jego objaśnienia były jak mały teatr, przetykany obszernymi cytatami poezji najwyższego lotu. Pamięć miał fenomenalną. Całą swoją karierę oparł na tej pamięci. Całą swoją karierę podporządkował swojej pasji kolekcjonerstwa, nawet to, że przez długie lata sprzedawał się jako sztandarowa postać polskiego komunizmu. Czy mam mu to za złe? Nie do końca. To temat na osobne rozważania, bowiem – jak wiadomo – życie nie składa się tylko z obrazów czarnych i białych. Są barwy pośrednie.
    W dworze zgromadził imponującą kolekcję doskonałych grafik i obrazów, których autorami są pierwszorzędni polscy malarze z górnej półki, m.in. Malczewski, Witkacy, Czapski, Lebenstein, Gielniak. To na parterze. Natomiast w piwnicy stworzył rewelacyjną galerię sztuki ludowej. Nim zaprosił tam gości, pomiędzy ludowymi świątkami ustawiał zapalone świece. Spektakl był urzekający. Wychodziło się stamtąd pod wielkim wrażeniem.
    Ostatnim razem, gdy tam byłem, zapadła już noc, sylwetka dworu rysowała się na tle granatowego nieba, okna jarzyły się światłem, nagie, jeszcze bezlistne drzewa wyciągały konary ku płonącej nad Petrykozami wieczornej gwieździe, nie chciało się odjeżdżać, chciało się zamknąć ten obraz w dłoniach i przycisnąć do serca. To już czas przeszły. Nie żyje już Wojciech Siemion. Nie dożył dnia – na szczęście – w którym dwór spłonął.  Na warszawskich Powązkach  odwiedziłem jego grób. Spoczywa pośród zasłużonych, wokół marmury, granity, wymyślne kompozycje. To prawda, należało mu się tam miejsce, jest pośród dobrego towarzystwa, lecz przecież  jego grobek powinien być maleńki, jeno trawą obsiany, tylko z prostym drewnianym krzyżem u głowy i na pewno gdzieś na wiejskim cmentarzu pośród mazowieckich pól i zagajników, najlepiej w Żelechowie koło Nadarzyna, na tym samym cmentarzu na którym pochowany został Józef Chełmoński. Na pewno obaj mieliby sobie wiele do powiedzenia....
Tyle z dworu zostało w Petrykozach. Smutne i przejmujące szczątki. Fot.L.Herz

    Niewiele zostało z dworu w Petrykozach. Poszczerbione mury, trochę  dachu. Zza drzew podworskiego parku widać drewniany wiatrak. Zamknięta brama ogrodzenia, na niej kłódka, która zdążyła już zardzewieć. Smutny widok, smutne refleksje.  I tak już mamy na podwarszawskim Mazowszu dwa takie miejsca, Siemionowe Petrykozy dołączyły do Zegrzynka Jerzego Szaniawskiego.  
    Ukochanym malarzem Siemiona był Chełmoński. Ukochanym poetą - Norwid. Umiał na pamięć ogromną ilość jego wierszy. Recytował je wspaniale. Opowiadał o nich, komentował. Norwidem żył. Był jego duchowym bratem.

       Wieś i niebo - dwa pojęcia,
       Które ranny brzask umila,
       Były dla mnie, dla dziecięcia,
       Jak dwa skrzydła dla motyla.
       Wsią i niebem żyłem cały,
       O nich skrzydła mi szumiały,
       A kłos złoty biorąc z ziemi,
       I kłos słońca, promień złoty,
      Wierzchołkami złączonemi
      W tajemnicze wiłem sploty,
      I bujałem nieugięty,
      I bujałbym tak na wieki...


    Pod Petrykozami najładniej pachnie późne lato, nigdzie na Mazowszu nie pachnie tak, jak tutaj.  Żaden to park narodowy — choć szkoda — i żaden park krajobrazowy — choć żałować należy. Ot, po prostu, zwyczajne Mazowsze. Mazowsze, jakiego się nie zna.