sobota, 18 czerwca 2016


Magia czerskiego zamku


Widok na czerski zamek od strony jeziora czerskiego. Stamtąd jest najładniejszy. Fot.L.Herz



Dla każdego krajoznawcy są wielką skarbnicą ruiny zamku książąt mazowieckich w Czersku. I ja z tej skarbnicy nieraz czerpałem  obficie. Nie znać Czerska to błąd. Nie powracać, jest grzechem. W Czersku bywać trzeba. Więc znów tam powędrowałem, przyszedł czas, aby odnowić znajomość.  
      U początków swojego istnienia, gdy jeszcze Polska nie odzyskała niepodległości, Polskie Towarzystwo Krajoznawcze w roku 1907 zorganizowało cztery wycieczki w okolice Warszawy. Wybór celów wycieczkowych tych podmiejskich wycieczek był wtedy prosty: Puszcza Kampinoska, Żelazowa Wola i Czersk oraz Stary Otwock. W wydanej w roku 1926 broszurze „Wycieczka do Czerska”, napisanej przez współzałożyciela Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, Aleksandra Janowskiego, pisał  autor o Czersku, iż „w historii ukazuje się jako najważniejszy punkt księstwa Mazowieckiego. Wtedy, gdy na terenie dzisiejszej Warszawy szumiała jeszcze nieprzebyta puszcza, tu już stał zamek książęcy. Był też Czersk siedzibą Archidjakona, posiadał kapitułę kanoników, słowem trzymał prym pomiędzy miastami Mazowsza. Ale Wisła zmieniła swoje koryto, zamek został bez obrony, a książęta Mazowieccy przenieśli swą siedzibę do Warszawy. Miasto upadało, a już 400 lat temu pisano: „niegdyś najwspanialsze na Mazowszu miasto, obecnie nędzna mieścina”.
    W  roku 1926 do ruin tego zamku jechało się koleją wąskotorową z Warszawy. Pociążek z Warszawy dojeżdżał do Góry Kalwarii, dalej trzeba było iść pieszo. Dzisiaj na czerskim rynku w weekendy tłum samochodów, są i wycieczkowe autokary, autobusem też można dojechać, ale nie na samo miejsce. Wciąż najlepiej dochodzić od Góry Kalwarii i prawie godzinę zabiera ta wędrówka. Ja pojechałem dalej, z wareckiego autobusu wysiadłem w Coniewie, tam zarzuciłem swój wędrowny węzełek na plecy i wszedłem w plener czerskiej okolicy. Z Coniewa przez Podgórę i Królewski Las zaszedłem nad Wisłę, a później przez Brzumin i Ostrówik powędrowałem
dalej
    Do czerskich ruin zamkowych nie powinno się dojeżdżać samochodem, chociaż można i to niemalże do samych stóp gotyckich wieżyc zamkowych.  Pieszo należy tam docierać. Wędrówka jest wtedy pielgrzymką. Tak już jest, i jest to dobrze, iże tak właśnie. Do miejsc ważnych w historii, do zapisanych przez człowieka znaków w krajobrazie, powinno się pielgrzymować. I w czasie tej pielgrzymki widzieć, jak z każdym naszym krokiem cel się przybliża, ogromnieje. Można się wtedy najpełniej cieszyć na zbliżające się spotkanie. Dojrzewać do niego. 


Kraina sadów w okolicy Czerska. Fot.L.Herz

      Na tarasie zalewowym  w dolinie Wisły koło Czerska znajduje się imponujące zagłębie ogrodnicze, wydaje się, że tam są wyłącznie sady, nic ponadto. Ciągną się kilometrami, są wspaniałe. Szedłem tedy wśród tych sadów,  na drzewach dojrzewały właśnie czereśnie i wiśnie. Towarzyszyły mi w tej wędrówce strzały, to tu, to tam, co jakiś czas słychać było strzały; to strzelały takie zmyślne urządzenia automatyczne, specjalne, na propan-butan, 850 złotych sztuka, ich zadaniem jest hałasem odganiać ptaki, mające ochotę na owoce. Podobno ptaki już wiedzą, że to żadne niebezpieczeństwo i nic sobie z tego strzelania nie robią.
    Już po powrocie do domu znalazłem w internecie portal sadowniczy, w nim trafiłem akurat na tekst o tych okolicach, co to ja w nich dopiero co byłem. Sadownicy uzbroili się w odstraszacze – przeczytałem. Z prawej sad, z lewej sad, co kilkanaście sekund grzmot. Wybuchy od rana do wieczora, od końca maja do połowy lipca. – Normalna rzecz na wsi – tłumaczy  w Podgórze starszy pan z sąsiedniego Królewskiego Lasu. – Ale te odgłosy niektórych drażnią. A bo niektórzy są nadwrażliwi – kwituje mężczyzna.  Tu wszyscy strzelają.  Ja z tych kilkuset drzew żyję. Nie mam wyjścia, muszę strzelać. Te chmary ptaków wszystko zjedzą. Niech wracają tam, gdzie ich miejsce: do lasu. A hałas? – Taka jest wieś. Krowa ryczy, kogut pieje, trzeba się przyzwyczaić.


Wisła w sąsiedztwie Czerska, koło Brzumina. Fot.L.Herz



    W połowie swojej czerwcowej wycieczki zaszedłem nad Wisłę, tam gdzie w sąsiedztwie Brzumina zbiega ku wodzie betonowa droga. Nad Wisłą co kilka kilometrów są takie drogi, wchodzą prosto do rzeki, na drugim brzegu jest podobna, to drogi strategiczne, w razie czego zbuduje się tu pontonowy most i wojsko przejdzie po nim rzekę. Teraz byłem sam,  wojna od naszej ojczyzny na szczęście znajdowała się daleko,  ale strzały było słychać. – Co to za strzały? Czyżby się zaczęło nowe powstanie warszawskie? –  usłyszałem od strony wody. Rzeką płynął kajak, w nim samotny mężczyzna, dobra sześćdziesiątka na karku, kajak załadowany po brzegi, na burcie znana mi nazwa jednego z najpiękniejszych miast nadwiślańskich: Grudziądz. Człowiek płynął Wisłą z Goczałkowic, tam mieszka, jest na emeryturze, w Grudziądzu ma rodzinę, stamtąd pochodzi, postanowił odwiedzić swoje rodzinne miasto, dlaczegoż by nie uczynić tego samotnie spływając kajakiem królową rzek polskich?  Zazdrościłem mu.
    Niebo błękitne, chmury na nim puchate, białe, zieleń zielona ogromnie, pięknie jest, chce się żyć. Chociaż strzelają na potęgę w tej rolniczej okolicy. Jeśli czegoś mi brak, to zdjęcia tego wiślanego kajakowicza, jak zawsze bowiem, wtedy gdy trzeba, tak i teraz, nie sięgnąłem po aparat fotograficzny. Po prostu nie mam żyłki fotoreportera, niestety. Więc musicie mi uwierzyć na słowo, że był taki pan, dzielny samotny mężczyzna na emeryturze, że siedział w kajaku i płynął do swojego Grudziądza. 
    A moja rodzina mieszkała w Grudziądzu, zawołałem za odpływającym. Odkrzyknął mi pytaniem: a w którym osiedlu? Panie – krzyknąłem ku oddalającemu się z prądem – wtedy, gdy oni tam mieszkali, nie było jeszcze żadnych osiedli w polskich miastach, tylko zwykłe kamienice przy normalnych ulicach. To było tuż po wojnie, tej pierwszej, tuz po odzyskaniu niepodległości. Stamtąd mój ojciec wraz z bratem i rodzicami przenieśli się na południe Polski. Grudziądz pozostał już tylko rodzinną legendą. Z całej rodziny tylko ja o nim pamiętam. Wkrótce i już nikt nie będzie o tym naszym grudziądzkim mieszkaniu pamiętał. A mój tata został pochowany na cmentarzu w Nowym Sączu. I nie ma już jego grobu, bo tak się ułożyło. I nie wiadomo, gdzie była dokładnie jego mogiła.

Baszta więzienna, wschodnia wieża czerskiego zamku. A za nią Mazowsze w całej krasie. Fot.L.Herz
Ilekroć odwiedzam czerski zamek, w pierwszym rzędzie drapię się na szczyt baszty wschodniej. I zawsze radość mi towarzyszy w oglądaniu tego wszystkiego, co wokół się rozpościera. Widok jest stamtąd przepyszny. Na północy dachy kościołów i domów w Górze Kalwarii, na wschodzie zieleń drzew zasłaniająca Wisłę, oddaloną o 2.5 km od zamku; przed wiekami płynęła u jego stóp, a fakt że się odsunęła spowodował upadek Czerska i przeniesienie siedziby książąt mazowieckich na dogodniejsze miejsce w Jazdowie na terenie Warszawy. 35 km południu widać elektrownię kozienicką. Warszawskiego pałacu kultury nie dostrzegłem. A chciałem, wypatrywałem, czterdzieści lat w nim pracowałem, więc powinienem go przecież zobaczyć.
     Całe Mazowsze Czerskie jeszcze nieco więcej niż sto lat temu było zwartym i wyróżniającym się spośród innych regionem etnograficznym, chętnie odwiedzanym przez uczonych badaczy i literatów, tutaj poszukujących materiałów naukowych i twórczego natchnienia. Był wśród nich także Roman Zmorski, jeden z duchowych przywódców literackiej cyganerii warszawskiej z połowy XIX wieku, poeta rozkochany w Mazowszu i w mazowieckim ludzie. To jego pióra jest jeden z najpiękniejszych romantycznych wierszy o czerskim zamczysku:

      Po czarnych szczelinach, darłem się ku górze
        Zobaczył to wicher — co gdzieś tam bałwany
        Mgły gonił w polu — i przybiegł zdyszany,
        I zawył mi w ucho: Gdzież    pniesz    się   to?   gdzież?
        Od wieku nie dotknął nikt skroni tych wież!

    Romantyczna ruina czerskiego zamku jest czymś znacznie więcej, niż tylko ruiną. Tu naprawdę wiele się działo. W głębokim lochu wschodniej baszty więzione były również znaczne osobistości. Konrad Mazowiecki, który wiódł zaciętą walkę o senioralną dzielnicę krakowską i o tron królewski z księciem wrocławskim Henrykiem Brodatym, w walce tej nie przebierał w środkach. W roku 1229 porwał Henryka Brodatego i wtrącił do czerskiej wieży. Uwolnił go dopiero po interwencji przybyłej ze Śląska żony Henryka. księżnej Jadwigi (później ogłoszonej świętą). Wkrótce potem Konrad zamknął w lochu kilkuletniego wówczas swojego bratanka księcia Bolesława, syna zamordowanego w Gąsawie Leszka Białego. Wraz z Bolesławem więził jego matkę Grzymisławę. Św Bolesław, zwany później Wstydliwym, ożenił się w 1239 roku w węgierską królewną Kingą (której imię związane jest m.in. z kopalnią soli w Wieliczce, później ogłoszoną błogosławioną) i on władał dzielnicą senioralną.


Te mury sporo pamiętają. Wielcy ludzie tą bramą wkraczali do zamku. Także jako więźniowie. Fot.L.Herz

    Czerski zamek, w przeciwieństwie do wielu innych zamczysk, nie ma swoich duchów. Może dlatego, że historia z nim związana, jest dostatecznie okrutna. Wiele natomiast opowieści i legend jest związanych z Mazowszem Czerskim. Pracowicie je zbierali w XIX w. m.in. Oskar Kolberg oraz Kornel Kozłowski. U nich właśnie wyczytałem, iż wędrując drogami wokół Czerska, często można było usłyszeć dziwne odgłosy. Mimo, że rzecz się dzieje w suchym terenie, słychać jakby się coś chlapało w błocie. Należało się wtedy bardzo strzec, dotyczyło to zwłaszcza młodych dziewcząt: odgłosy te mogły bowiem oznaczać, iż kasztelanic jest w pobliżu, a mocno on był chętny młode dziewice w bagienną toń wciągać. Niekiedy zaś na mokradłach okolicy pojawiały się tajemnicze światełka, migocące w pogodne noce. Istniał z tym przesąd, mocno tkwiący przez wiele lat, że to miernicy, błąkający się po trzęsawiskach. Przesąd ten bowiem sprowadzał się do wiary, „że jeometra, który za życia nierzetelnie wymierzał pola, skazany jest po śmierci na błąkanie się po tychże samych polach, a wtedy oczy mu się świecą jak latarnie".    

   To było sto lat temu. Nie ma już bagien w okolicy, na ich miejscu powstały sady, ale jeszcze dzisiaj opowiadają mieszkańcy Czerska różne legendy, na przykład o lochu, znajdującym się pod zamkiem, ciągnącym dwa kilometry do jednej ze wsi sąsiednich. W lochu tym mają być rzekomo ukryte wielkie skarby. „Kilkanaście lat temu" — pisała mieszkanka Czerska, Krystyna Oladowska w 1966 roku. — „ktoś jednak odkrył w miejscu, gdzie dawniej był zwodzony most, okute drzwi. Jaka tajemnica się za nimi kryje — nikt nie potrafi odgadnąć".
Jezioro Czerskie u stóp zamku. Pamięć rzeki, gdy tędy płynęła przed wiekami. Fot.L.Herz.

                           
                        

sobota, 11 czerwca 2016

Nadzwyczajnie zwyczajny krajobraz
czyli tam, gdzie nie ma niczego do zwiedzania... 
        
   Na początku  tegorocznego  czerwca pojechałem zobaczyć Mazowsze, do jakiego nie jeździ się turystycznie. Gdzie w gruncie rzeczy niczego nie ma do zwiedzania. Krajobrazów do oglądania też jakby nie ma. Tam, gdzie się wybrałem, leżą takie sobie zwykłe mazowieckie ziemie, zamknięte w ramionach przez Mławę wiodącej do Gdańska “siódemki” i prowadzącej przez Płock do Torunia “dziesiątki”. I chociaż tam niczego nie ma do oglądania, ja z rozdziawioną gębą jechałem malowniczymi drogami o znakomitym asfalcie, a wokoło dawał się podziwiać „zdenudowany obszar moreny dennej na wysoczyźnie lodowcowej”, krajobraz pyszny w swojej zwyczajności. Piękne są tam ziemie, rolnicze i dostatnie, rolnictwo trwa na tych ziemiach od stuleci, w tej okolicy wszystko świetnie rośnie. Od wieków słynęły te okolice z ogórków, potem przyszła moda na cebulę, ona trwa zresztą nadal i w sezonie na poboczach szos handel cebulami odbywa się w najlepsze. Od kilku dziesięcioleci okolica poczęła żyć z porzeczek i pełna jest porzeczkowych plantacji, nie brakuje też truskawek, akurat trwał na nie sezon, dojrzewały jak opętane. 

    Dróg malowniczych na naszym nizinnym Mazowszu nie brakuje, można nimi jechać i jechać, nie spiesząc się, delektując się otaczającym krajobrazem. Stara to prawda, iż z autostrad i głównych szos nigdy kraju się nie zobaczy. Drogi takie służą szybkiemu przemieszczaniu się. Nie służą poznawaniu. Zrozumieli to obywatele innych nacji, choćby Anglicy, którzy wydają specjalne przewodniki po drogach prowincjonalnych, z którymi w ręku, krok po kroku, kilometr po kilometrze można zwiedzać to, co w Anglii jest najpiękniejsze, angielski countryside. Również Francuzi w najlepszych swoich przewodnikach, wydawanych przez Michelina, nigdy nie proponują jazdy autostradami, zawsze wąskimi szosami i drogami, gdzie ruch niewielki, a krajobraz w otoczeniu najbardziej urodziwy. 
    Jechałem sobie teraz takimi waśnie drogami przez naszą mazowiecką nizinność i wyjść z podziwu nad nią nie mogłem. Pogoda była pocztówkowa, pejzaż fotografowałem zapamiętale. Wiem, że się powtarzam, ale: czyż nie piękne to nasze Mazowsze?

Zupełnie jak w Toskanii. Na Mazowszu Płońskim na początku czerwca. Wszystkie fotografie: L.Herz



środa, 1 czerwca 2016


W Inowłodzu nad rzeką Pilicą
 Pilica pod Inowłodzem. Fot.L.Herz
       Początek czerwca to bardzo dobra pora na odwiedziny Inowłodza nad Pilicą. Krajobraz wokół jak należy. Dolina Pilicy przyjazna. Widok na nią królewski, najbardziej spod stóp fotogenicznego romańskiego kościółka z czerwonej cegły. Nie dziw, że tę okolicę ulubili sobie ci, do których należała władza.
    Według oficjalnej propagandy kościółek wystawił w roku 1082 roku  Władysław I Herman. Podobno jako dziękczynne wotum za przyjście na świat następcy. Skąd to wiadomo, tego nie wiadomo. Niektórzy historycy datują powstanie kościółka na okres przed rokiem 1138, a inicjatywę w tej sprawie przepisują Bolesława III Krzywoustego. Jakichkolwiek wzmianek źródłowych dotyczących pierwszych czterystu lat istnienia budowli – brak. Jak jest naprawdę? 
Kościółek w Inowlodzu wzniesiono na wysokim brzegu doliny Pilicy. Fot.L.Herz
     Bez dwóch zdań kościółek jest urodziwy i ładnie usytuowany. Rekonstruowano go w latach trzydziestych XX wieku. Rekonstruktorzy poszli śladami Violette-le-Duca. I bardzo dobrze. Ten dziewiętnastowieczny francuski architekt zasłynął .jako twórca rekonstrukcji doskonałych, jeszcze lepszych od oryginału, a najbardziej znanym jego dziełem są mury jeszcze bardziej średniowiecznego, niż średniowieczne obwarowania miasta Carcassonne na południu Francji.
    Nie są natomiast rekonstrukcją ruiny zamku Kazimierza Wielkiego w Inowłodzu. Są ruinami, jak należy. Ciągną k’sobie. Uruchamiają wyobraźnię. Był to jeden z tych zamków, o których każdy z nas uczył się w szkole, że Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. W internetowych ściągach dla maturzystów można dzisiaj bez trudu znaleźć informacje, że władca nakazał postawić zamków dokładnie pięćdziesiąt i cztery.  Zadaniem zamku w Inowłodzu było pełnienie straży na granicy państwa polskiego. Tak, tak, na granicy państwa polskiego. Na północ od Pilicy trwało wówczas samodzielne państewko książąt mazowieckich. To był wiek czternasty i tak się wtedy sytuacja polityczna układała.  Władysław Jagiełło często zatrzymywał się w zamku inowłodzkim, historycy odnotowali skrupulatnie, że co najmniej sześć razy tutaj przebywał w ciągu swojego 48-letniego panowania.
Ruiny zamku w Inowłodzu. Fot.L.Herz
     W 1657 roku Szwedzi zamek podminowali i wysadzili w powietrze, a potem przez naszych rodaków zamkowe mury zostały potraktowane jak kamieniołom, wywożono budulec na potęgę. Dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku  ruiną poczęto się interesować i w ślad za tym poszła jakaś tam opieka. Całość wciąż jest malownicza. Ostatnimi laty jakby jeszcze bardziej.    
    W Inowłodzu myśli krążą również wokół Tuwima. Po powrocie z Inowłodza rzucam się w domu wygłodniały na „Kwiaty polskie” i dopiero wtedy do mnie dociera, że tak wspaniale później przez Ewę Demarczyk śpiewany do muzyki Zygmunta Koniecznego  Grand Valse brillante tyczył zabawy, która „dzisiaj w Inowłodzu”, a nie w mieście Łodzi.

          „Wczesnym na wsi dniem niedzielnym,
          Gdy kolorowe, krochmalone,
          Krajkami szumiąc wzorzystemi,
          Ścieżką przydrożną idą z sioła
          Kwietne dziewczęta do kościoła:
          Z oczyma niebu odjętemi
          I chabrom inowłodzkiej ziemi;
          Choć wystrojone, idą boso,
          Trzewiki na ramionach niosą”. 



Kwiaty polskie. Fot.L.Herz