sobota, 19 września 2020


Nadrzewne kapliczki z magicznej Bartnicy   

Moja pierwsza wycieczka przez Puszczę Bolimowską prowadziła tamtędy. To była długa, wytężająca, całodzienna  wycieczka. Później, w latach następnych, gdy coraz mocniej zacząłem  wsiąkać w krajoznawstwo, dowiedziałem się, że ta droga, nosząca nazwę Drogi Łowickiej,  jest historycznym traktem, przez wieki wiodącym od Łowicza przez Puszczę Bolimowską  ku Rawie Mazowieckiej. W czasach książąt mazowieckich i długo jeszcze potem był to trakt bardzo ważny, o znaczeniu dorównującym dzisiejszym głównym szosom. 
Podróżowali Drogą Łowicką wojewodowie, książęta, królowie i prymasi. Tym traktem szła  zapewne małopolska armia Władysława Jagiełły pod przewodem samego króla, zdążającego ku polom Grunwaldu. Najczęściej jednak podróżowała szlachta, przeważnie do grodu na roki sądowe "bo nie było prawie szlachcica, który by nie chadzał do prawa, nie potrzebował oblatować jakiegoś przywileju, munimentu, intercyzy; aktykować czegoś ku wiecznej rzeczy pamięci, obdukować, manifestować się lub protestować" (Władysław Łoziński, 1907 r.). Tędy wreszcie, jeszcze w 2 połowie XVIII w. ciągnęli sprzedawcy i kupcy na słynny łowicki jarmark koński "na świętego Mateusza". W ostatnich latach drogę zmodernizowano i poszerzono, przystosowując do ciężkich pojazdów, które obecnie są używane do transportu dłużyc, wyciętych w lesie. 
      W czasach swojej młodości wcale często z plecakiem wędrowałem tą drogą. Wędrówkę zaczynałem w Nieborowie, czasem jeszcze wcześniej, na stacyjce kolejowej w Mysłakowie koło Łowicza, zanim zanurzyłem się w lesie, zwiedzałem Arkadię i Nieborów. Wędrówkę kończyłem na przystanku kolejowym Rawka koło Skierniewic, Rawka wtedy nie była jeszcze skierniewicką dzielnicą.  W latach mojej młodości, a przypadły one na lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, tak się wtedy chodziło. 
    Od strony Nieborowa las był ogrodzony, to była pozostałość jeszcze z czasów radziwiłłowskich, a ogrodzenie zapobiegało wychodzeniu leśnej zwierzyny na uprawne pola. Do lasu wchodziłem przez bramę. Bylem akurat świadkiem, jak furmanka wjeżdżała do lasu. Chłop otworzył bramę i potem, jak już tam wjechał, zamknął za sobą.Tak było, chociaż trudno w to dzisiaj uwierzyć. W tamtych czasach takie ogrodzenia z bramami także i w innych większych kompleksach leśnych. Takie były wtedy zwyczaje. Przedwojenne one były...
    Za bramą zaczynała się leśna droga. Szło się nią i szło, trwało to i trwało, wokół rósł las, nic, tylko las. Z Mysłakowa do Rawki ł szmat drogi, ponad 27 km jednym ciągiem, skrócić trasy się nie dało. W sumie jednak to był szlak dość nudnawy,  las po obu stronach drogi, żadnych polan, bez przerwy sosnowe bory, porastające równinne, sandrowe piaszczyska. Jedno tylko miejsce się wyróżniało. Wyróżnia się nadal, byłem tam dość niedawno. To skrzyżowanie Drogi Łowickiej z poprzecznym duktem, w którego otoczeniu rośnie sporo dębów. Najładniejsze dwa rosną przy samym skrzyżowaniu, jeden z nich jest pomnikiem przyrody. Na dębach umieszczono kapliczki nadrzewne, a okolica zwana jest Bartnicą i zdaje się wskazywać na to, że kiedyś znajdował się tutaj bór bartny.
   

W Bartnicy wśród Puszczy Bolimowskiej
     
 
    To miejsce przy Drodze Łowickiej w Bartnicy jest miejscem przedziwnym, magicznym. Nadrzewne kapliczki tego rodzaju są w Polsce dość powszechne. W niektórych regionach, np. w Karpatach, szczególnie na Podhalu, przybierają wyrafinowaną niekiedy formę artystyczną. Zawsze są wyrazem religijności wiejskiej. Często są wyrazem wdzięczności za otrzymane łaski, jako wota dziękczynne za uzdrowienie, ocalenie, szczęśliwe narodziny. Jednocześnie mają zapewnić dalsze łaski i opiekę. Najczęściej, tak jak i tutaj zapewne, strzegą tych, którym wypadła droga przez las, a w lesie – jak wiadomo – czai się moc niebezpieczeństw.
        Opowiadają, że w tym miejscu straszy Zły. Dlatego więc na drzewach umieszcza się kapliczki i wianki. Kapliczek musi być pięć, a wieńców siedem, razem dwanaście, i dopiero wtedy Zły do człowieka przystępu mieć tutaj nie będzie. Dlaczego akurat dwanaście i dlaczego kapliczek pięć, a wianków siedem, tego informatorzy powiedzieć autorowi nie umieli. Warto więc powiedzieć, iż te wszystkie liczby mają nie tylko ukrytą symbolikę, lecz mają czasem znaczenie również magiczne. Dwunastka z dawien dawna, zarówno wśród pogan, także Żydów i chrześcijan, była liczbą szczególnie cenioną. Dwunastka może posłużyć za wieloraką miarę, ponieważ stanowi pewien środek między wiele, a mało. Siódemka w Starym Testamencie jest liczbą świętą, ponieważ Bóg po stworzeniu świata odpoczął właśnie dnia siódmego. Tajemnicze wizje Apokalipsy mówią o siedmiu pieczęciach, siedmiu grzmotach, siedmiu trąbach, plagach, jest siedem cnót i siedem grzechów głównych, siedem demonów wypędzał Jezus z Magdaleny I o symbolice liczby pięć wiele można powiedzieć. Werdług pitagorejczyków liczba pięć oznacza wesele, zaślubiny. Św. Augustyn odnosił liczbę pięć do zmysłów człowieka, pięć panien mądrych to te, które powstrzymują się od uciech zmysłowych. Ale, rozważania rozważaniami, czy ci co owych pięć kapliczek w Bartnicy wieszali, wiedzieli coś o pitagorejczykach i kim oni byli? Albo chociaż o Św.Augustynie? Więc, a może, kto wie? zapewne wszystko to spekulacje i tyle...
W czasie swojego pobytu w Nieborowie Puszczę Bolimowską odwiedził znakomity polski pisarz, niezrównany artysta reportażu Ryszard Kapuściński (1932-2007). Zanotował w „Lapidarium II”: „O świcie (słońce, wreszcie słońce!) poszedłem do Puszczy Bolimowskiej. Idąc z pałacu, najpierw mija się pochylone, ciężkie od rosy łany zboża, potem jakieś podmokłe, wysrebrzone łąki, wreszcie jest las, od razu wysoki, stary, dawno tu zasiedziały, władczy. Przeszedłem obok gajówki Siwice, minąłem gajówkę Polesie, przesieki, rowy, aż w końcu dotarłem do środka puszczy. Rosły tu dwa wiekowe, rozłożyste dęby, do jednego przymocowana była kapliczka. Pod obrazem stały w słoikach dwa pęczki konwalii - plastikowych. Spotkałem chłopa z sąsiedniej wioski - Borowiny. Urodził się w tych lasach i tu przeżył życie: ma 67 lat. (...) Powiedział mi, że miejsce, w którym stoimy, nazywa się Sarnia Linia i że stała tu [w tych lasach; przypis LH] kiedyś leśniczówka Kaczew (bo niedaleko były bagna, a na nich roje kaczek). Teraz „poszła melioracja", ale i tak niedawno widział dwa łosie. Wielkie.
Poprawia coś przy swoim rowerze i mówi: „Czasem jak se jadę tą drogą, takie mnie myśli nachodzą, że to się w głowie nie mieści". Ale jakie są to myśli, czego dotyczą, a przede wszystkim dlaczego nie mieszczą się w jego głowie - tego już nie powiedział.” .

    Przy opracowywaniu tej opowieści korzystałem m.in. z następujących pozycji literatury: Baranowski Bohdan – W kręgu upiorów i wilkołaków, Wyd.Łódzkie 1981; Forstner Dorothea – Świat symboliki chrześcijańskiej, Pax 1990; Kapuściński Ryszard – Lapidarium II, Czytelnik 1995; Kopaliński Władysław – Słownik symboli, Wiedza powszechna 1990. Wykorzystałem w tej opowieści fragmenty mojego przewodnika "Bolimowski Park Krajobrazowy", wyd.Rewasz, 2011; w niewielkiej na szczęście części, ale jednak trochę się zdezaktualizował. 



niedziela, 6 września 2020

Krajoznawcze archiwalia autorskie

Najdłuższy drewniany most Europy.

Ten drewniany most na Wiśle  stał koło Wyszogrodu. Rozebrano go w 1999 roku. Ja heszcze jeździłem po nim samochodem. Ta jazda była niemałym przeżyciem. To był najdłuższy europejski most drewniany, miał aż 1285 metrów długości, wybudowali go polscy i radzieccy jeńcy wojenni w 1944 roku  z drewna pochodzącego z Puszczy Kampinoskiej. O ten drewniany most rok w rok bohaterska walkę z napierająca krą toczyli wojskowi saperzy.     
     To zdjęcie mostu sfotografowałem pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku z wierzchołka Góry Zamkowej w Wyszogrodzie. Zamku już też nie. Rozebrali go Prusacy pod koniec XVIII wieku.W roku 1313 zmarł w tym zamku książę płocki Bolesław. Murowany zamek postawiono dopiero za panowania Kazimierza Wielkiego. Był siedzibą starostów królewskich. Wierczchołek Góry Zamkowej teraz jest świetnym punktem widokowym.     
       Za mostem widać na zdjęciu drzewa na Konfederatce, ogromnej wiślanej kępie. To długa na trzy kilometry wyspa, na którą obecnie dostać się można tylko łodzią, ale jeśli się na to zdobyć, może to być  romantyczna krajoznawcza wyprawa. Kilkadziesiąt lat temu były na tej kępie wiejskie siedliska, pozostały zdziczałe resztki sadów, na lato zawozi się tam krowy i tylko dla udoju do nich przypływa.
       Nazwa tej kępy jest związana z wyczynem syna kozackiego hetmana, Józefa Sawy-Calińskiego, marszałka wyszogrodzkiego konfederacji barskiej, jednej z najbarwniejszych postaci polskiego romantyzmu. Bohater "Pamiątek Soplicy" Henryka Rzewuskiego i "Snu srebrnego Salomei" Juliusza Słowackiego. W roku 1768 roku czele zorganizowanego przez siebie dwutysięcznego oddziału stoczył na Mazowszu kilka udanych potyczek, a nim został ujęty i stracony,  śmiałym fortelem zdobył  obsadzony przez carskie wojsko Wyszogród. 
         O tej przystani u stóp Góry Zamkowej też by należało coś powiedzieć. Ale pozostawię tę opowieść na inną okazję. Kto ma ochotę wiedzieć to już teraz, zapraszam do lektury mojej książki "Podróże po Mazowszu" (wyd.Iskry,2016), tam jest cały rozdział o Wyszogrodzie i wyszogrodzkiej Wiśle.
 
 
      Składnica drewna w Piaskach Królewskich.



W zachodniej części Puszczy Kampinoskiej znajdują się Piaski Królewskie. Dzisiaj  jest to niewielka śródleśna polana, na niej miejsce turystycznego wypoczynku, mały parking i węzeł kilku znakowanych szlaków turystycznych; wszystkie miałem zaszczyt zaprojektować. Sześćdziesiąt lat temu było inaczej. Tę składnicę drewna obok stacji kolei wąskotorowej w Piaskach Królewskich zdjąłem w latach sześćdziesiątych XX wieku. Już istniał park narodowy, wytyczono jego granice, park miał swojego dyrektora,  ale nie miał jeszcze zatwierdzonych planów ochrony i wciąż jeszcze realizowano istniejące, nadal obowiązujące plany pozyskiwania drewna. W Piaskach Królewskich wciąż istniała ogromna składnica drewna, stamtąd wywożonego wąskotorówką do Sochaczewa, gdzie było przeładowywane na wagony normalnotorowych pociągów towarowych.
       Budowę kolejki leśnej w Puszczy rozpoczęły w puszczy okupacyjne  wojska pruskie w latach 1916-17. Kolejka ta miała ułatwić transport masowo wycinanego starodrzewu, w Niemczech bowiem było potrzebne drewno, a to najlepiej było zdobywać w krajach okupowanych, aby nie niszczyć własnych lasów. Kampinoskie lasy pokryły się siecią torów. Dochodziły też  do bindugi nad Wisłą, skąd drewno spławiano rzeką. 
       Po odzyskaniu niepodległości w niepodległej Polsce rozwijano budowę kolejek leśnych;  kraj był biedny, a drewno miało swoją cenę. Drewno przestano spławiać rzeką, gdy jesienią 1923 roku ukończona została budowa Powiatowej Kolei Sochaczewskiej. Ona również była wąskotorową i zaczynała się przy stacji kolei normalnotorowej w Sochaczewie, kierując się do Tułowic, gdzie linia rozdzielała się na dwie odnogi, do Wyszogrodu i do Piasków Królewskich. 
        W latach międzywojennych Piaski stały się wielkim węzłem kolejowym i tutaj też znajdował się tartak. Tu przeładowywano drewno, bowiem kolejka leśna i kolej sochaczewska, mimo iż obie wąskotorowe, różniły się jednak rozstawem torów. Wśród puszczy był tutaj trójkąt do obracania parowozów, rampa przeładunkowa i budynek stacyjny, oraz charakterystyczna dla tego rodzaju stacji studnia do naboru wody do parowozów.
      W czasie drugiej wojny światowej Niemcy kontynuowali rabunkowy wyrąb Puszczy, zaczęty przez nich w czasie wojny pierwszej. Wraz z utworzeniem Kampinoskiego Parku Narodowego stacja w Piaskach dość szybko straciła znaczenie. Tartak zlikwidowano, budynki rozebrano. Pasażerskie pociągi kursowały jeszcze przez jakiś czas, ale tylko w dni targowe w Sochaczewie, którymi tradycyjnie były wtorki i piątki.
 
           Od dawna już kolejka tędy nie jeździ. Po prostu: nie jest potrzebna! W Kampinoskim Parku Narodowym nie wycina się drzew na skalę przemysłową, jak w nieobjętych ochroną przyrody lasach państwowych. W części parku narodowego, która objęta jest ochroną czynną (a nie ścisłą) nadal wycina się co prawda drzewa, ale przede wszystkim tam, gdzie jest niezbędna przebudowa drzewostanu, albowiem - jak wiadomo - latami sadzono w puszczy przede wszystkim sosny, nawet tam, gdzie rosnąć nie powinny, bo sadzono je na niewłaściwym dla sosen siedlisku.  Niemniej,  zobaczyć wciąż można ułożone w stosik zrąbane drzewa, ale nie należy z tego powodu szat rozdzierać; wszystko jest pod kontrolą.
 
Jak kiedyś się do Puszczy Kampinoskiej jechało:
.......
  Koleją wąskotorową z Sochaczewa
 
Łodzią przez Wisłę z Czerwińska
 
Pekaesem z Marymontu do Leoncina
 
Kolej wąskotorowa z Sochaczewa odegrała pewną rolę w moim turystycznym wędrowaniu po Puszczy Kampinoskiej. Tą kolejką też jechałem na wycieczkę w tamte strony. Moja kolejowa wyprawa w roku 1962 wyglądała tak: wpierw jechałem pociągiem do Sochaczewa, a potem wąskotorówką przez Tułowice do Piasków, oczywiście, że w dzień targowy, tylko wtedy pociągi dojeżdżały do Piasków. Stamtąd szedłem  na nogach przez las w kierunku Leszna, gdzie była pętla autobusowa. Autobusy kursowały po kocich łbach na dworzec PKS przy ul.Żytniej.
        Jeszcze bardziej egzotyczną była pierwsza z moich wycieczek pieszych w północno-zachodniej części puszczy. Z dworca PKS na ul.Żytniej jechałem autobusem do Czerwińska, skąd - po zwiedzeniu zabytkowego opactwa - pan Kazimierz Lewandowski przeprawił mnie łodzią na drugi brzeg Wisły. Był tzw. wytykarzem, bo wytykał latarniami i specjalnymi drągami, wbijanymi w dno rzeki, aktualny korytarz dla statków wiślanych. Nurt na Wiśle jest jak wiadomo bardzo zmienny, pan Lewandowski miał więc co robić. A w przerwach między zajęciami, przewoził turystów. 
       Po przewózce, od Śladowa wędrowałem już pieszo przez Krzywą Górę i Granicę do Kampinosu. Tam jednak przyszedłem za późno, uciekł mi przedwieczorny autobus, a następny był dopiero rano. W Kampinosie musiałem przenocować.
 
      Był w Kampinosie dom wycieczkowy PTTK

Kampinoski dwór zbudowano w początkach XIX wieku. W czasie powstania styczniowego 1863 r. w nim była siedziba sztabu Zygmunta Padlewskiego i Mieczysława Romanowskiego, przybyłych z Warszawy aby organizować powstańcze oddziały. W czasie II wojny światowej mieściła się w dworze placówka graniczna żandarmerii hitlerowskiej żandarmerii hitlerowskiej; wzdłuż kanału Łasica przebiegała granica pomiędzy tzw. Generalnym Gubernatorstwem, a na północ od kanału znajdującymi się terenami, włączonymi przez nazistów do Rzeszy Niemieckiej. Polscy mieszkańcy wsi musieli nosić specjalne opaski. W parku dworskim rozstrzelano wielu Polaków. 
    W czasach Polsce Ludowej  w kampinoskim dworze znajdował się dom wycieczkowy PTTK, cudownie prowadzony przez pp.Pudłowskich. Tak mi się tam u nich podobało, że wiele razy z ich gościny później korzystałem. Choćby tylko przechodząc obok, przed wyruszeniem na szlak lub z wędrówki wracając, zanim wsiadłem do autobusu powrotnego,  zawsze wstępowałem tam na herbatę i przyjazną rozmowę. 
       W czasach mojej turystycznej młodości nie było żadnych  kursów autobusowych z Kampinosu do Warszawy, bo i dobrej szosy do oddalonego o 9 km Leszna też nie było. Do Warszawy wracało się z Kampinosu kursem  w kierunku Żyrardowa. To była jazda  z przesiadką na pociąg w Teresinie.
        Wycieczki z Warszawy do zachodniej części puszczy były wtedy wymagające. Z komunikacją było słabo. Na północnym obrzeżu puszczy, na kampinoskim Powiślu była tylko jedna szosa, którą dawało się jechać autobusem, wiodła od Kazunia do Leoncina. Z Warszawy poczciwe "ogórki" w tamtą stronę odjeżdżały z dw.PKS Marymont (był na początku  ul.Żeromskiego na Słodowcu). Zrazu kocimi łbami, bo nie było asfaltu, dojeżdżały do Głuska, późniejszymi laty do Leoncina i dopiero wiele lat potem do Starego Polesia i Nowin. Lud polski nie miał prywatnych samochodów, takie bowiem były czasy i komunikacja publiczna była koniecznością. 
    Zapchane bywały autobusy do Leoncina. Na końcowym przystanku czekały zaprzężone w konia furmanki, aby podwieźć przyjezdnych krewniaków do rodzinnych domów w okolicznych wioskach. A jak się chciało wracać po wycieczce, to koniecznie z pierwszych przystanków na trasie. Już na pętli w Leoncinie można było się nie załapać na miejsce siedzące, a w Cybulicach nie wejść do zapchanego pojazdu. Pamiętam szczególniej jedną ze swoich wycieczek, którą kończyłem na przystanku Cybulice Las pośród Boru Kazuńskiego. Liczyłem na autobus ostatni, ale się przeliczyłem, był załadowany, więc nawet się nie zatrzymał na przystanku. Wraz z przyjaciółmi zaczęliśmy wędrówkę szosą, po ośmiu kilometrach głuchą nocą wsiadaliśmy do pociągu w Modlinie. Tak się uczyłem pieszej turystyki. Bo, jak był odpust w Lesznie, to i stamtąd odjechać się nie dawało, jako że ścisk był niemożebny.  
    Ogromnie  żałuję, że tego wszystkiego nie fotografowałem. Pewnie dlatego, że fotografowanie było niezbyt tanie, więc się oszczędzało, a wolne klatki na fotograficznej błonie zostawiało  na zdejmowanie puszczy, a nie obcych ludzi w zapchanym pekaesie. 

Tak to się, proszę państwa,  za czasów mojej młodości dojeżdżało na wędrowanie po Puszczy Kampinoskiej...
...............................................






wtorek, 1 września 2020

Kraina wiecznej szczęśliwości 
dla dobrych ludzi.
Epizod z życia w mazowieckim Nadkolu 
nad Liwcem

Avenue des Champs-Élysées jest dwukilometrowej długości, szeroką i bardzo reprezentacyjną aleją w mieście Paryż nad Sekwaną, gdzie podąża od placu Zgody ku Łukowi Triumfalnemu. Francuskie  Pola Elizejskie, jak  znane u starożytnych Greków mitologiczne Elizjum, dla Paryżan wydają się być przeznaczonym dla dusz dobrych ludzi miejscem wiecznej szczęśliwości i wiecznej wiosny. One też są mitem. Niemal mityczne Pola Elizejskie, jak się okazuje, a przekonałem się o tym naocznie i mam na to dowód w postaci załączonej fotografii, są nie tylko w Paryżu! Znalazły się także ...w Nadkolu nad mazowieckim Liwcem. W
zdecydowanie skromniejszej postaci, ale przecież jednak tam są. 


 
Liwiec w Nadkolu

O Liwcu można nieskończenie. Rzeka ma kilka twarzy, najbardziej znana znajduje się w okolicach Urli. O letniej porze zaludniają się liczne w całej okolicy letniskowe domki, domy i wille w miejscowościach znajdujących się w dolinie Liwca, w Kamieńczyku, Świniotopi, Halinie, Pustych Łąkach, Nadliwiu, Strachowie i Urlach na zachodnim brzegu rzeki, oraz na brzegu wschodnim w Nadkolu, Koszelance, Gniazdowie, Julinie i Barchowie. Tu i tam pozostały jeszcze domy stałych mieszkańców tych rolniczych niegdyś wiosek,  tyle, że dzisiaj już nikną pośród masy domów letniskowych.

Uliczki we wszystkich osiedlach letniskowych są przeważnie zwykłymi, gruntowymi drogami. Mają swoje nazwy, nie tylko nad Liwcem, także nad Świdrem, Bugiem, Narwią i jeszcze gdzie indziej, jest albowiem tych osiedli wiele w okolicach podwarszawskich. Najczęściej noszą nazwy sympatycznie zwykłe i banalne, np. Wrzosowa, Akacjowa, Sosnowa, chociaż niektóre bywają całkiem oryginalnie, jest np. uliczka Mlekicie w Szuminie. W osiedlu nad zakolem Liwca koło wsi Nadkole, pośród typowo podwarszawskich „daczy”, na ogrodzeniach przy piaszczystych, wyboistych drogach, umieszczono metalowe, emaliowane tabliczki z bardzo dowcipnymi nazwami, wskazującymi na szczególną miłość mieszkańców tego osiedla do Francji: Allée des Jeunes Maries, Champs-Allée  des Elysées de Nadkole albo Rondo a Bientôt. Czyż nie urocze?









Zaciekawiony tym kto jest tego sprawcą, zapytałem o to  zaprzyjaźnioną romanistkę, ta zasięgnęła języka i  odpowiedź  nadesłała taką...

W Nadkolu, idąc szosą od strony Łochowa na początku wsi z lewej strony,  jest stara chata, duża niczym dworek, należąca z dawien dawna do rodziny Piórów.  Bodaj jedyny obiekt w Nadkolu wpisany do rejestru zabytków i opatrzony odpowiednią plakietką. Dziś zaniedbany, ale kiedyś było to zamożne gospodarstwo. Z drugiej strony jest wielkie podwórko i ogromna stodoła szerokości chaty. Stodołę przeszło 30 lat temu kupiła jedna z wielkich rodzin arystokratycznych (Radziwiłłowie? Lubomirscy? Czartoryscy?), aby móc sprowadzać na wspólne wakacje dzieci krewnych mieszkających zagranicą, w większości francuskojęzyczne. Prymitywną stodołę przystosowali do celów mieszkalnych, doprowadzili wodę, zlikwidowali sławojkę. Miejsce bardzo się na rodzinne wakacje nadawało, za stodołą jest sad, a dalej sosnowy borek i prześliczny tam Liwiec. Sąsiednie uliczki dla zabawy nazwali z francuska, na płotach powiesili deski z ich nazwami. Musiało się to spodobać lokalnym decydentom, skoro prymitywne deski zastąpiono, wydaje się, oficjalnymi francuskimi nazwami ulic.

Mazowiecki Liwiec pod Warszawą widocznie ma w sobie coś,  czego nie sposób nazwać, niewątpliwie jego atmosfera jest "klimatyczna", jak teraz mówi się o czymś takim. Podobnego zjawiska jak Liwiec nie znajdzie się nigdzie indziej w Polsce, ba! nigdzie indziej na świecie. To coś musi być wartością ogromną, skoro ciągnie ku sobie i to tak, jak tych francuskojęzycznych polskich emigrantów z arystokratycznych rodzin, którzy chcą, aby ich wnuki właśnie nad Liwcem, a nie w renomowanych kurortach europejskich spędzały wakacje. 


...a może ktoś z Czytelników zechce opowieść tę uzupełnić sobie znanymi szczegółami? Zapraszam.

Liwiec koło Nadkola