czwartek, 28 maja 2015

Zamek w Ciechanowie


     Zamek w Ciechanowie przedstawia się bardzo romantycznie. Potężny, z czerwonej cegły zbudowany, z masywnymi wieżami, wygląda tak, jak powinien wyglądać zamek książęcy. W czasach z czasów uczniowskich ruiny zamkowe bardzo na mnie działały. Dzięki szkolnym wycieczkom zobaczyłem ruiny pienińskiego zamku w Czorsztynie i zamku w Bodzentynie u stóp Łysogór, ale zamek w Ciechanowie pierwszy raz zobaczyłem będąc od tego zamku z daleka,  w czasie lektury „Krzyżaków”. 
      Sugestywny obraz tego zamku, przekazany mi przez  Henryka Sienkiewicza, był w ogóle moim pierwszym spotkaniem z Mazowszem. Już jako dorosły człowiek mogłem zobaczyć ciechanowski zamek własnymi oczami. Przyjechałem do miasta nad Łydynią i napatrzeć się nie mogłem na ogrom tego zamku. A gdy - wychowany na lekturze powieści Sienkiewicza -  stanąłem  na zamkowym dziedzińcu, wyraźnie słyszałem  oddech walczących i świst toporów. To na nim bohater sienkiewiczowskiej powieści, Zbyszko z Bogdańca toczył zacięty pojedynek  z Krzyżakiem Rytgierem.
     Dzień był zimny, wilgotny, ale jasny – pisał Sienkiewicz - powietrze roiło się od kawek, które zamieszkiwały dachy i szczyty baszt, a które spłoszone niezwykłym ruchem, kołowały z wielkim łopotaniem skrzydeł nad zamkiem. Mimo chłodu ludzie potnieli ze wzruszenia, a gdy ozwała się pierwsza trąba oznajmująca wejście zapaśników, wszystkie serca poczęły bić jak młoty. Oni zaś weszli z przeciwnych stron szranków i zatrzymali się na krańcach, każdy z patrzących utaił wówczas dech w piersiach
     Po raz pierwszy stając na tym podworcu ciechanowskiego zamku nie wiedziałem jeszcze, że tego zamku wówczas jeszcze nie było. O tym się dowiedziałem później. Ten zamek jest drugim murowanym zamkiem w Ciechanowie. Pierwszy stał na Farskiej Górze, wznoszącej się pośrodku miasta. Tego pierwszego Sienkiewicz nie oglądał, ale ten drugi odwiedzał. Postawiono go na nizinie pośród trzęsawisk i bagien rzeki Łydynia. Niewiele w Polsce tak sytuowanych zamków murowanych.      
     Dzisiaj, gdy trzęsawisk już brakło i pozostała jeno uregulowana, zmieniona w kanał rzeczka Łydynia, a nieco dalej od zamkowych murów szeroko rozlany staw, wciąż  zamek czyni niemałe wrażenie, chociaż jest tylko ruiną. Bardzo szacowną. Jedną z najpierwszych, jakie z cegły na Mazowszu postawiono. Wznosił te ceglane mury znany nam z imienia murator Niklos około roku 1429, w czasie  panowania księcia mazowieckiego Janusza I. Powstał prostokąt murów  oflankowany dwoma basztami. Wschodnia służyła jako więzienie, zachodnią zwano arsenałem lub wieżą rokową, gdyż w niej odbywały się rozprawy sadowe, czyli "roki".
    Ciechanowski zamek, po inkorporacji Mazowsza do Korony w roku 1526, został nadany królowej Bonie. Gdy Włoszka opuściła Polskę, powracając do rodzinnego Bari na italskim południu, zamek począł niszczeć, aż dzieła dokonali Szwedzi w czasie najazdu w roku 1657. Malowniczość ruiny została odkryta w dobie romantyzmu i odtąd stała się celem pielgrzymek i miejscem natchnienia poetów i pisarzy. Zygmunt Krasiński w czasie pobytu z dala od ojczyzny odbywał w wyobraźni pątniczą drogę do tych ruin: "Ciechanowskie wieże piękniej wznoszą się w moim wspomnieniu niż Mont-Blanc, która do nieba dotyka”. Pielgrzymowali ku tym ruinom Maria Konopnicka, Bolesław Prus, Stefan Żeromski.
    Bardzo romantyczna to ruina zamkowa. Legend tyczących tego miejsca jest bardzo wiele. W wieku XIX jedną z nich  zanotował Wincenty Gawarecki. Mówi ona legenda, iż w zwaliskach ciechanowskiego zamku mieszkańcy grodu przyległego mogą widzieć psa wielkiego, czarnego,  a ów brytan, stróż czujny,  strzeże w zaklętych lochach zamkowych skarbów. Nie jest szkodliwy, rzuca tylko postrach na zbliżających się do tych miejsc...

piątek, 22 maja 2015

Skarby mazowieckiej przyrody:
Niezwykła Modrzewina koło Grójca
Wiekowe modrzewie w Modrzewinie. Fot.L.Herz

Dopiero co tam byłem i wiem, co piszę: kto tego rezerwatu nie zna, ten kiep. Pośród największych skarbów mazowieckiej przyrody należy umieścić rezerwat „Modrzewina”. Znajduje się na południowym Mazowszu, tuż obok Małej Wsi i Dużego Belska nieopodal Grójca. Jest jednym z najświetniejszych w całej Polsce. W tym rezerwatowym lesie znajduje się naturalne skupisko modrzewia polskiego. A najstarsze drzewa dorastają tutaj wieku 230 lat, dosięgając 40 metrów wysokości i są to najwyższe drzewa, jakie można zobaczyć w naszej części kraju. W głębi tego wspaniałego lasu panuje mrok, jak w gotyckiej katedrze, rozświetlany promieniami słońca wpadającymi pomiędzy koronami drzew. Modrzewie są tutaj tak potężne, iż niemal nikną przy nich towarzyszące im dęby i sosny.

Modrzew na naszej ziemi był przed nami już wtedy, gdy o nas się nie śniło, w czasach plejstocenu. Można sądzić – przypuszcza prof. Romuald Olaczek – że ten modrzewiowy drzewostan koło Grójca, nawet jeśli powstał z siewu lub sadzenia po zrębach zupełnych w pierwszej połowie wieku XIX, pochodzi z nasion drzew miejscowych, żyjących na tym obszarze wraz z ludźmi od tysięcy lat. Modrzew jest jedynym polskim drzewem szpilkowym, tracącym na zimę swoje igły. Może żyć nawet i pół tysiąca lat, lecz po 150 roku życia przestaje rosnąć wzwyż. Ponad trzysta lat miał najstarszy tutejszy modrzew, zwany Wojewodą. Nie żyje on już od roku 1945, od lat leży na ziemi pień tego modrzewia, już zdążył się niemal całkiem rozpaść. Wojewoda nie umarł śmiercią naturalną, został podobno podpalony przez polujących Rosjan. umierał w męczarniach.

W całej Polsce modrzewiowe lasy są rarytasami. Trudno się dziwić, na drewno modrzewiowe był zawsze popyt. Przez całe wieki budowano z modrzewi kościoły i dwory, a ze względu na trwałość, spowodowaną dużą zawartością żywicy, również stykające się z wodą elementy młynów i tartaków. W medycynie ludowej jego żywicę stosowano do gojenia ran, pochodzących z odmrożeń, a potem wyrabiano z niej terpentynę. Także i ten las dawno byłby wyniszczony, gdyby nie był ozdobą majątku. Znajduje się tuż obok pałacu, dla jego właścicieli był to las domowy, do którego jechano konno lub powozem na wycieczkę, w którym polowano.

O zachowanie tego lasu zabiegano już od początków XIX wieku. O jego rezerwatową ochronę w roku 1925 wystąpił prof. Roman Kobendza, znakomity nasz botanik, znany przede wszystkim jako inicjator powołania parku narodowego w Puszczy Kampinoskiej. Pierwszy rezerwat, jeszcze na gruntach prywatnych, powstał za zgodą właścicieli w 1927 roku na powierzchni 7.44 ha. Ten fragment, położony pośrodku całego kompleksu, jest dzisiaj najwspanialszym, imponującym sanktuarium przyrody. Objęty ochroną ścisłą pozostawiony jest gospodarowaniu samej przyrodzie. Tam widać prawdziwą puszczę modrzewiową i jest to las, u stóp którego powinno się z szacunku dla niego przyklęknąć. Nie można być obojętnym wobec potęgi tych wspaniałych drzew. Bardzo mali przy nich jesteśmy... Jakież dostojeństwo, powaga, godność!

Zadziwiła Modrzewina nawet hitlerowców: w czasie drugiej wojny światowej udało się las przed wycięciem uratować i nawet 67 hektarów uznać za powierzchnię chronioną, bo okupant uznał tutejsze modrzewie za znaczące dla Rzeszy. Podobny los spotkał jeszcze jeden mazowiecki rezerwat, przez hitlerowców wzięty pod ochronę, a był nim sosnowy starodrzew w Narcie w Puszczy Kampinoskiej. Dopiero jednak w roku 1959 została Modrzewina prawnie chronionym rezerwatem. Obecnie ochroną objęto powierzchnię 332,15 ha.

Aleja lipowa, prowadząca w głąb rezerwatu.
Po pniach starych modrzewi kora zsuwa się do ziemi. Do kresu życia drzewu coraz bliżej.
Leżące truchło starego Wojewody,  aż trudno się domyśleć, iż był potężniejszy niż drzewo stojące ponad nim.
Matecznik pośrodku rezerwatu, prawdziwa, dzika puszcza.           

 
O każdej porze roku warto odwiedzać Modrzewinę. Najlepiej przy świeżej, wiosennej wiośnie i jest tam wówczas tak, jak na tych zdjęciach. Kolorową, październikową jesienią, zdaje się tam być najpiękniej, wtedy  barwią się modrzewiowe szpilki i opadają na ziemię, zaścielając ją rudym dywanem. Autobusem dojechać można z Warszawy do Belska Dużego, albo bezpośrednio, albo z przesiadką w Grójcu. Samochodem z Grójca należy wyjechać w kier. Końskich, a w Belsku Dużym koło kościoła skręcić w prawo i dojechać do szlabanu, zamykającego wjazd do lasu; dalej trzeba iść pieszo i nie powinno się opuszczać głównej drogi, z niej urodę rezerwatu ocenić można najlepiej.

poniedziałek, 18 maja 2015

Podwarszawskie cudo

Venecia Palace w podwarszawskich Michałowicach koło Raszyna. Fot.L.Herz

  Sporo ostatnio wędruję po Mazowszu, pracowicie zbieram wrażenia, odwiedzam miejsca w których dawno mnie nie było. Niekiedy udaje się trafić coś jeszcze mi nieznanego. W okolicach Raszyna odwiedziłem nareszcie powstały w Michałowicach koło Raszyna największy architektoniczno-obyczajowy hit okolicy podwarszawskiej, Venecia Palace. Dokładnie tak się nazywa: nie po polsku Wenecja, ani nie po włosku Venezia, tylko po prostu Venecia. Z myślą o organizowaniu wystawnych wesel powstał tam obiekt niezwykły, ekstra super miejsce wyjątkowe, które "łączy wszystkie aspekty wielkomiejskiego stylu życia z luksusem natury" - jak o swoim dziele piszą jego właściciele.

  Pojechałem, zobaczyłem, zostałem oszołomiony. Niebo akurat było niebieskie, chmurki też jak należy bardzo dekoracyjne, a poniżej znajdowało się coś absolutnie przedziwnego, trochę w stylu Ludwika XIII, nieco w stylu Las Vegas. Powitały mnie rzeźby lwów i skrzydlate sfinksy z obfitymi damskimi biustami, za nimi stał prawdziwy i okazały pałac pełen kolumn, balustrad, rzeźb, herbów i panoplii, wnętrza skrzyły się od dostojnych barw, na kapitelach kolumn, udających czarny granit, umieszczono podtrzymujące sufit złote posągi Atlasów. Wszystko swoim przepychem i bezguściem powalało na kolana. Kicz nad kiczami w Michałowicach powstał. Jest w swojej doskonałości doskonale doskonały. 

  Twórcy i właściciele tego domu weselnego idealnie wstrzelili się w zapotrzebowanie ludu: idealne polskie wesele powinno przypominać wystawną hollywoodzką superprodukcję. Albo przynajmniej „Taniec z gwiazdami”. Dekoracja do tego powstała bardzo akuratna.  Prowadzimy biznes i nie dla sztuki się to wszystko robi – przeczytałem w jednym z wywiadów, jakich sporo udzielili właściciele. – Nie jesteśmy tu po to, żeby prowadzić muzeum. Dostarczamy komercję, ale to komercja na wysokim, amerykańskim poziomie. Dziewięć wesel tygodniowo, terminy rezerwowane z dwuletnim wyprzedzeniem, polskie dziewczyny nie chcą się wstydzić przed zagranicznymi kawalerami, Anglikom i Hiszpanom opadają szczęki, że u nas jest nawet bardziej Europa niż u nich.

    O tempora, o mores ! Jakie czasy, takie obyczaje.

Kicz nad kiczami. W doskonałości doskonały.Nic, tylko podziwiać Szczęki opadają.. Fot.L.Herz






piątek, 15 maja 2015


Pośród bagien i moczarów
Prawdziwy turysta przeszkód się nie boi, nawet w padającym deszczu, wśród mazowieckiej dżungli. 

W wysokich górach najbardziej efektowne szlaki turystyczne wiodą skalnym terenem i są zaopatrzone w różne żelazne ułatwienia, drabinki, łańcuchy, klamry. Na nizinach podobną role spełniają bezdroża i szlaki bagienne, te przede wszystkim. W Holandii wędrowałem takimi trasami. Przy wejściu na nie umieszczono tablice z ostrzeżeniem o trudnościach i zalecające wycofanie się ze szlaku, jeśli w pierwszych minutach wędrówki uznamy trasę za zbyt trudną. Również w Polsce przez mokradła i bagna są prowadzone znakowane szlaki, najczęściej pobudowano na nich kładki turystyczne, aby móc wędrować bezpiecznie. Są takie kładki na wielu ścieżkach i szlakach dydaktycznych w różnych polskich lasach, a najbardziej atrakcyjne są w parkach narodowych, w Biebrzańskim, Kampinoskim, Poleskim, Wigierskim. Nie da się ukryć, że prawdziwą przygodę przeżyć można jednak tylko na takich trasach, gdzie kładek nie ma. W Parku Biebrzańskim są takie szlaki. Tak jak szlaki narciarskie w górach, tyczkami z namalowanymi na nich znakami, oznakowane są niektóre szlaki w rejonie nadbiebrzańskich Grzęd.

Na biebrzańskich szlakach wielokrotnie spotykałem fotografujących z marszu Duńczyków, Holendrów, Niemców i Francuzów, niekiedy w wieku już solidnie dojrzałym. Wędrowali po dwadzieścia kilometrów przez bagna, w gumiakach na nogach, objuczeni statywami, aparatami, wymiennymi obiektywami. Pytani, czy są zadowoleni, odpowiadali, że tak, że oczywiście, że wspaniale, lecz że są bardzo bardzo trés fatigue... Aby na takim szlaku móc się znaleźć, trzeba jechać daleko, bo aż nad Biebrzę. Co prawda fragmenty tamtejszych bagien leżą również na Mazowszu, ale na jego peryferiach. Niestety, nie ma takich znakowanych tras, wiodących bagiennymi łąkami i lasami podwarszawskiego Mazowsza.

Są turyści, którzy tego rodzaju turystykę ekstremalną uprawiają wybierając się na trasy nieoznakowane, nawet w okolicy podwarszawskiej można takie szlaki odnaleźć. Z gromadą takich zapaleńców spotykam się od czasu do czasu wśród bagiennego lasu, zapraszam ich na tego rodzaju wędrowanie i to najlepiej wczesną wiosną. Wtedy na bagnach wody jest najwięcej i ta dodatkowa trudność bywa dla wędrowców atutem. Niektórzy ze znanych mi bagiennych turystów ma już swoje lata, a nie straszne im żadne przeszkody. Ba! Wręcz się o nie dopominają. „Zaraziłeś mnie bakcylem bagiennym i tak już zostało, leczyć się nie będę” po ostatniej z organizowanych przeze mnie takich wycieczek napisała mi jedna z takich zarażonych, skądinąd już babcia, ale jakże żwawa jest ona ta babcia. Różni są albowiem ludzie na tym świecie. 
W gumiakach na nogach, z kijem w ręku, miłośnicy bagiennych szlaków wkraczają w przepastne olsy. Fot.L.Herz

Ścieżynką pośród szuwarów, byle do przodu. Fot.L.Herz
Wielką jest przyjemnością wędrowanie, jeszcze większą gdy wędruje się tam, gdzie prócz zwierza nie mamy niemal szansy na spotkanie kogokolwiek. Nie trzeba wcale naruszać spokoju rezerwatów, niech przyroda tam bytuje sobie sama ze sobą i niech jej tam będzie dobrze bez naszego w tym udziału. Są jednak i poza rezerwatami takie łąki i takie lasy na Mazowszu, w które warto się zagłębić, aby móc tam uczestniczyć w życiu przyrody. Znam ich trochę i wiem, że wcale nie muszę jechać do dalekich krajów, aby godzinami wędrować wśród wysokich szuwarów i traw, pośród przepastnych olsów. Aby zatracić się wśród przyrody i zapomnieć o dniu codziennym.

Kilka lat temu taką wytężającą i odludną trasą wędrował ze mną przyjaciel. Nie było łatwo. Na plecy założyliśmy plecaki, na szyjach zawisły lornetki, bo spodziewaliśmy się spotkać po drodze dzikiego zwierza i dobrze by było przyjrzeć się bestii w znacznym zbliżeniu. Na nogi wciągnęliśmy wodery, gumowe buty z cholewkami, okrywającymi i łydki, i uda. Zwykłe gumiaki nie starczyłyby, błota i wody na planowanej trasie było aż nadto.

Ruszyliśmy w głąb bagien. Szło się wolno, Kilometr w ciągu godziny. Szło się wolno. Było pięknie. Po godzinie gałąź jakaś nieproszona rozdarła przyjacielowi gumowy but. Zmyślnym sposobem próbował temu zaradzić, niewiele pomogło, woda w bucie mu chlupotała nieprzyjemnie. Martwię się, że wrócisz zaziębiony – powiedziałem. Miałem prawo tak sądzić. Była połowa kwietnia, rankiem bagienne wody ścięte były jeszcze cieniutką warstwą lodu. No to co z tego – odparował mi Andrzej – do domu wrócę zaziębiony, ale szczęśliwy. 
Bagiennym bezdrożem wśród turzyc pośród olsu. Fot.L.Herz

 

wtorek, 12 maja 2015

Mazowsza barwy wiosenne

Majowa zieleń wiosennego grądu w rezerwacie Dąbrowy Łąckie na Pojezierzu Gostynińskim. Fot.L.Herz

Rozpustna zieleń bagiennego olsu w rezerwacie Sokół nad Pilicą. Fot.L.Herz

Paprocie budzą się do życia. Fot.M.Kaniewska

    Tegoroczna wiosna bardzo się ociągała z przyjściem na Mazowsze, ale jak już nadeszła, to z fasonem i na całego. Nie wiadomo nawet kiedy to się stało, a jak się stało, to już wszystko wokół nas kipiało od zieleni. Świeżuchna to  zieleń i sympatyczna. Taką wszyscy lubimy najbardziej. A pośród tej zieleni kwiecie najprzeróżniejsze, głównie białe i żółte, albowiem błękity, czerwienie i fiolety nadchodzą zawsze nieco później, bo to  taki teatr barw, który przyroda odgrywa przed nami, co roku mniej więcej taki sam, z niewielkimi tylko wariantami, a my – chociaż dobrze wiemy, jaki będzie akt następny – na występy Pani Przyrody czekamy wciąż z taką samą, dziecinną niemal niecierpliwością.    
   Wiele ma przyroda do zaoferowania naszemu Mazowszu. Inny kostium ubiera w sosnowym borze, a inny w lesie liściastym, inny na wilgotnych łąkach, a inny na mokradłach, jeszcze inny w sadach owocowych, a inny w podmiejskim parku. Gdy nadchodzi wiosna wyruszam na jej spotkanie, kompletując te wszystkie obrazy, tak przecież odmienne.  
   Zieleń majowa bywa upajającą, jej świeżość ujmuje. Fantastycznie prezentują się bagienne lasy mazowieckie o tej porze roku. Cóż za intensywność zieleni! W mazowieckich borach sosnowych duże ich połacie zajmuje siedliskowy ich typ, zwany borem świeżym, lub borem czernicowym. Dno takiego bory wyściełają krzewinki borówki czernicy, popularnie zwanej czarną jagodą. Owocować zacną latem, teraz pysznią się świeżą zielenią. 
Świeżą zielenią się zielenią krzwinki borówki czernicy w podwarszawskim borze świeżym. Fot.L.Herz

Coraz rzadziej spotykana w naturze ozdoba mazowieckich borów, wielce urodziwa sasanka. Fot.L.Herz

Konwalia majowa, kwiat zakochanych. 
Grafomani chętnie wiersze o niej piszą. Z poetami ma różnie. Fot.L.Herz

   Był czas, gdy dość powszechnie rosły w borach sasanki. W Puszczy Augustowskiej, ale to już poza Mazowszem, na bindugach nad jeziorami rosły ogromne kobierce sasanek. Kładłem się między nimi i przyglądałem długimi minutami. Ta chroniona roślina o niezwykłej urodzie, kwitnie czasem już od końca marca, niekiedy aż do początków maja. 
   Autor tych słów od ponad trzydziestu lat wędrując szlakami Puszczy Białej i pamięta bardzo bogate stanowiska sasanek, których dzisiaj już nie ma. Zostały zniszczone przez prace leśne, przez wyręby i zaorywanie gruntu pod nowe sadzonki, przez zrywanie kwiatów dla przyjemności ich zrywania. Zrywanie sasanek nie ma zresztą sensu, bowiem kwiaty szybko więdną i oko cieszą tylko w naturalnym środowisku. Dzisiaj sasanka jest gatunkiem zagrożonym mocno wyginięciem. Nie ratuje jej nawet to, iż jest rośliną trującą. Dla ochrony siedlisk sasankowych obszarami specjalnej troski są znajdujące się w granicach europejskich obszarów chronionych „Kurpiowskie Bory Sasankowe” w mazowieckiej Puszczy Zielonej.
   Któż nie kocha konwalii! Konwalię majową w starożytności uważano za krewną lilii. W pogańskich czasach była kwiatem bogini jutrzenki i wiosny. Na jej cześć urządzano zabawy, a jej kwiaty noszono jako oznakę szczęścia i miłości. We Francji dzień pierwszego maja był jej świętem. Na Mazowszu konwalia ma się dobrze, chociaż nadal jest nielegalnie zrywana i to w dużych ilościach, głównie na handel. W Kampinoskim Parku Narodowym hurtowi zbieracze konwalii są prawdziwą zmorą dla straży leśnej. 
   Z kaczeńcami w tym roku było marnie. Nie co roku tak jest. Wody było mało, a kaczeńce za nią przepadają. Zima była niemal bezśnieżna i wiosna bez dużych opadów, a to swoje zrobiło. Są lata, gdy na płaskich, jak stół, torfowiskach niskich na płaskich, jak stół, torfowiskach niskich w okolicach kampinoskiej Granicy kaczeńce zakwitają dywanowo. Nazwa tej pięknej rośliny pochodzi od staropolskiego wyrazu >kał<, oznaczającego miejsce błotniste. Pochodzi też odeń nazwa ptaka kaczki i  kampinoskiego uroczysk Kaczubały i Kaliszki, a także wielkopolskiego miasta Kalisz.

Kaczeńce alias knieć błotna. Jak i kaczka uwielbia wodę. Naturę albowiem ma ona taką. Fot.L.Herz

Urodziwa wełnianka, roślina bezodpływowych torfowisk. Fot.L.Herz
Łąki uroczyska Pulwy w majowej szacie. Fot.L.Herz
   Na torfowiskach wysokich Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, tam tego typu torfowisk najwięcej, bieleją w maju wełnianki. Być może od mgieł, jesienią ścielących się nad tymi torfowiskami, albo i od tych bielejących na nich wełnianek pochodzą ludowe nazwy tego rodzaju mokradeł, przez wełnianki ulubionych. Lud nazywa je bielami, bielawami, bielinami i wiele wiosek też taką nazwę nosi, nie tylko na Mazowszu. Ale to, co u wełnianek wydaje się kwiatami, to nie są kwiaty, to co widzimy, to owocostany okryte charakterystycznymi białymi włoskami. Stanowią one aparat lotny nasion i pozwalają na przenoszenie ich przez wiatr na znaczne odległości.
   Jedna z największych krajobrazowych osobliwości mazowieckich nazywa się - Pulwy. Czy byłeś tam, miły czytelniku? Widziałeś? Jeśli nie – podążaj ku tym ogromnym łąkom, rozciągającym się w dolinie Narwi na północ od Wyszkowa.  Przez wieki były tam bagna. Powstały przed kilku tysiącami lat, prawdopodobnie na dnie dawnego jeziora, będącego starorzeczem Pra-Narwi. Przez wiele lat do nazwy Pulwy, często i niesłusznie  dodawane jest słowo: bagno. Tymczasem jest to nazwa kurpiowska, a "pulwy" albo "polewy" właśnie "bagno" oznaczają. Najładniej jest tam wtedy, gdy wiosna już na dobre zagości na Mazowszu. Pośród krzewów w końcu maja kląskają dziesiątki słowików. Łąki przykrywa kobierzec złocących się w słońcu jaskrów, jest ogromny, kilometrami ciągnie się i ciągnie, okiem nie ogarniesz, bo ziemia tu płaska w sposób niemal doskonały.
    W pierwszej połowie maja na  żyznych glebach  Równina Warszawskiej na południe od Warszawy, w regionie grójeckim i wareckim, zakwitają drzewa owocowe w tamtejszych sadach. Drzewa są wtedy obsypane białoróżowym kwieciem, a wśród zieleni traw u ich stóp złocą się dywany mniszków. Trwa to krótko, zazwyczaj niewiele ponad tydzień i trzeba się bardzo spieszyć, aby ten cudowny obraz obejrzeć, a do tego przy słonecznej pogodzie. Nie co roku udaje się zdążyć, aby to widowisko zobaczyć i przeżyć. 
Grójeckie sady owocowe, czyli sama radość na południowym Mazowszu. Fot.L.Herz

Gałązka kwitnącej jabłoni. Jabłoń rosła już w raju. Mazowsze jest jabłoniową potęgą. 
W jabłkach Polska jest mocarstwem. Fot.L.Herz

   Nigdy jeszcze nie udało mi się w jednym roku zobaczyć tego wszystkiego, co oferuje nam wiosna w początkach maja. Wór obfitości nie do ogarnięcia przynosi ze sobą Pani Wiosna w początkach miesiąca maja. Bardzo nam albowiem maj życie umaja....

czwartek, 7 maja 2015

Kraina bocianów nad Bugiem



Kraina bocianów nad Bugiem. Fot.H.T.Tomaszewscy


Nadzwyczajnie mazowiecki jest krajobraz doliny Bugu koło Sadownego i Broku. Często tam bywam. Jakoś tak się złożyło, że ta część mazowieckiej ziemi stała się mi bliska i już nie mogę się bez niej obyć. W czasie, gdy ciągną klucze gęsi o przedwiośniu. Gdy bielą się i złocą kwieciem nadbużańskie łąki. Wtedy najchętniej. I jeszcze o zachodzie słońca w każdej porze roku. Spływa wtedy na dolinę Bugu cichość wielka. Zasypia nawet ptactwo. Szczekają tylko wiejskie psy. Rżą konie. Krowy domagają się wieczornego udoju. Bug płynie cicho.
  Naczelną rolę gra tutaj przyroda: Puszcza Kamieniecka i Puszcza Biała, oraz płynący pomiędzy nimi Bug, który obie puszcze tylko pozornie rozdziela, tak naprawdę bowiem łączy je w jedną, wspaniałą całość. Nic dziwnego, że cała ta okolica została objęta ochroną w sieci europejskich obszarów ochronnych w systemie Natura-2000. Południowy brzeg rzeki jest w granicach Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego.
Tutaj szczególnie dobitnie zobaczyć można ile barw i odcieni pejzaże mazowieckie w sobie kryją. Jak to się stało, iż to wszystko tutaj trwa jeszcze i chociaż nie są to już pierwotne leśne knieje i trzęsawiska, nadal to wszystko umie do siebie przyciągać swoją niezwykłością? Od obrazu tej ziemi - dobrze go poznawszy - nie sposób się uwolnić. Ten fragment mazowieckiej prowincji jest pełen dorodnych lasów, urzekającej urody nadrzecznych łąk i zajmująco położonych wiosek. Jest to ziemia, której każda piędź zaświadcza o wieloletniej tradycji ludzkiego tutaj bytowania w symbiozie z naturą.
Dolina Bugu w tej okolicy jest krainą bocianów. Na północnym Brzegu jest blisko setka gniazd, najwięcej w Budach Nowych i Starych, w Tuchlinie i Udrzynie. Na brzegu południowym w jednej tylko gminie Sadowne gniazd jest aż 250 gniazd; w Płatkownicy 37, w Zalesiu 28, Sadolesiu 21, Morzyczynie 20, Rażnach gniazd jest 18, w Kołodziążu 17 i w Brzuzie 13.
Na łąkach nadbużańskich są ulubione żerowiska bocianie. Bocian to prawdziwy przyjaciel domu, powracający corocznie z rozkosznych krain wiecznego lata pod chmurne i chłodne niebo polskie, to symbol przymierza i opieki ludzkiej nad światem przyrody – pisał Zygmunt Gloger, wielki znawca wszystkiego, co polskie. Ale nie ma już strzech słomianych, na których bociany wiły swoje gniazda. Na współczesnych pokryciach dachowych same z siebie boćki gniazd zbudować nie dadzą rady, więc się ptakom pomaga i tę ludzka pomoc dla swoich ptasich przyjaciół tutaj widać.
Od jakiegoś czasu prowadzony jest w Polsce program ochrony gniazd bociana białego i terenów podmokłych. W ramach tego programu Zarząd NPK prowadzi monitoring, który polega m.in. na zakładaniu platform metalowych na słupach energetycznych dla gniazd zagrożonych, oraz platform drewnianych na drzewach bądź dachach budynków pod zagrożone gniazda. Również w szkołach jest realizowany od jakiegoś czasu program edukacyjny o nazwie "Bocian".
Warto tutaj przypomnieć, że bocianie małżeństwa zawierane są tylko na okres lęgowy. Później ptaki zapewne się rozstają, a ornitolodzy są przekonani, że tym, co parę łączy, jest właśnie gniazdo. Być może więc jest tak, że w dalekim Egipcie lub Afryce Południowej, dokąd ptaki udają się w czasie polskiej zimy, małżonkowie zupełnie się nie poznają. Najlepiej obserwować gniazda wtedy, gdy młode są już podrośnięte, lecz jeszcze nie lotne i gdy próbują wzbić się w powietrze, co najczęściej ma miejsce w na przełomie czerwca i lipca. Oglądanie pierwszego lotu młodego bociana jest widokiem prawdziwie rozkosznym. W pierwszych dniach sierpnia bociany poczynają gromadzić się w stada i zaczynają się wtedy „sejmiki bocianie”. Lud polski powiada, że wtedy stare bociany przed odlotem egzaminują swoją młodzież.

Okolica jest przedstawiona na mapie „Puszcza Biała i Kamienicka”, wydanej przez Compass w skali 1:50 000. Przewodnik pod takim tytułem, wydany przez oficynę Rewasz jest wyczerpany i od lat nie do kupienia. O tej okolicy pisałem też w swojej książce „Klangor i fanfary”, której także już nie ma w sprzedaży.
Dojechać tu najlepiej samochodem, ok.100 km z Warszawy. Do Sadownego z ul.Wileńskiej w Warszawie odjeżdżają autobusy firmy Dar-bus, a do Broku autobusy innej prywatnej linii startują przed dw.wschodnim w Warszawie, od strony ul.Lubelskiej.
Dla wędrówek po tym terenie dobrą bazą jest miasteczko Brok (noclegi, restauracje). Piesze wycieczki po tej okolicy są jak najbardziej wskazane, wydaje się jednak, że rower do wędrowania jest tutaj bardziej stosownym; powstała już nawet ścieżka rowerowa szlakiem bocianich gniazd.

środa, 6 maja 2015

Frasobliwy z Anielowa

Frasobliwy z Anielowa. Fot.L.Herz

Zadziwiające rzeczy znajdują się niekiedy na tzw. głębokiej prowincji. W Anielowie w powiecie garwolińskim, schowanej gdzieś z boku niewielkiej wioseczce, przy skrzyżowaniu dróg znajduje się kapliczka przydrożna, a w niej rzeźba Chrystusa Frasobliwego, wykonana z lipowego drewna w charakterystycznym dla baroku typie Chrystusa Króla. W Polsce pierwsze wizerunki Chrystusa Frasobliwego pojawiły się na Śląsku i Pomorzu i niebawem zostały ważnym elementem ludowej sztuki i polskiej pobożności. Za prototyp uważana jest scena z ołtarza w Szydłowcu, z około 1510 roku.
     Zygmunt Gloger w "Encyklopedii staropolskiej" wyjaśniał, iż od słowa niemieckiego fressen – gryźć, utworzyli Polacy wyrazy: frasować, frasobliwy, frasowny czyli stroskany, zmartwiony, bolesny. Chrystusa  zadumanego, siedzącego z głową na dłoni wspartą, zwano „frasobliwym” i przedstawiano często w tej właśnie postaci na figurach przydrożnych.     Znakomity znawca ludowej sztuki,  Józef Grabowski pisał, iż powtarzając w swoistej interpretacji spotykany w kościołach wzór nieludowy, artyści ludowi znaleźli własne rozwiązania formalne i nasilili go spotykanym jedynie u ludowych świątków wyrazem. Powstał więc  twór na wskroś ludowy i tak charakterystyczny, że może być w pełni uważany za symbol polskiej sztuki ludowej. Rzeźby Frasobliwego spotykane są prócz Polski tylko na Litwie, dokąd od nas zawędrowały, a z wygnańcami politycznymi przedostał się Frasobliwy do niektórych okolic Rosji.
    Anielów zapewne wziął nazwę od imienia Aniela. O jaką Anielę mogło chodzić? Czy o żonę, a może córkę dziedzica z majątku Ostrożeń, do którego ta wieś przynależała, gdy ją zakładano? Pierwsze informacje o wsi Anielów pochodzą z lat osiemdziesiątych XIX wieku, figura została wyrzeźbiona ponad trzysta lat wcześniej. Jak to się stało, że tam się znalazła? nie we wsi, lecz na odludziu? czy wtenczas było to odludzie?                     Dopiero po II wojnie światowej odkryto wartość tej figury. Jak wiele innych zabytków sztuki na Mazowszu, tak i ten w czasie ich inwentaryzowania odkryły panie Izabella Galicka i Hanna Sygietyńska. W Anielowie jest dzisiaj kopia rzeźby, oryginał znajduje się w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Jest wielką ozdobą tego muzeum, było nie było jest to najstarsza zachowana w Polsce drewniana kapliczka słupowa. Wyciosana jest w pniu, na frontowej ścianie umieszczono napis będący fragmentem popularnej do dziś pieśni suplikacyjnej: Święty Jezu, święty i mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami oraz datę fundacji: 1 maja 1650 r. 

   Oryginalna rzeźba jest niepolichromowana, wykonana z surowego, spękanego przez lata drewna. Rzeźba w Aniołowie została pomalowana i to zupełnie niecodziennie, na różowo. Dlaczego to zrobiono? Po co i kiedy? Krajoznawca nie jest uczonym historykiem, ani etnografem, czasem musi się ograniczyć tylko do zadawania pytań.
      [Ten tekst jest fragmentem przygotowywanej do druku mojej książki „Niezwykła prowincja”, tam więcej takich cymeliów będzie opisanych. Do Anielowa niełatwo trafić. Jeśli autem to należy ku wschodowi zjechać z szosy nr 17 po niespełna trzech kilometrach na południe od skrzyżowania z szosą nr 807.]

wtorek, 5 maja 2015

O łakomym dzwońcu


Serdeczna znajoma, Maria, przez najbliższych zwana Isią, pisała mi ostatnio o swoich zdrowotnych kłopotach, a ma niemałe. Bardzo współczuję, zwłaszcza, że niewiasta bardzo zawsze mobilna i do wszystkiego i na wszystko ochotna, teraz przez swoje ortopedyczne cierpienia skazana jest na przyzwyczajanie się do zupełnie innego stylu życia. Ale ma swoje radości. Siedzi w swoim ogrodzie w Mrozach, obserwuje przyrodę i o tym pisze w swoich listach, ilustrując je przysyłanymi drogą elektroniczną zdjęciami.

          ”Zielsko tej wiosny rośnie jak szalone, chociaż niewiele było na razie deszczu, pewnie wkrótce wszystko zarośnie już na amen. Ale teraz jest najpiękniej, soczysta zieleń i wiele kolorowych punktów: tulipany, pigwy, srebrniki i moc niezapominajek. Sikorki zostały prawie zupełnie wyparte przez żarłocznych intruzów. Jak się okazało, to dzwońce, no i jeszcze grubodziób, żarłok największy. Sikorka porywa jedno ziarenko, podfruwa wyżej i dzieli je na drobniejsze kawałki, a taki dzwoniec (dzisiaj policzyłam) siedzi w karmniku i ładuje w siebie ponad 60 sztuk! Gdzie się to mieści w jego żołądku?! Zarówno dzwońce, jak grubodziób mimo swoich dorodnych dziobów gardzą wyłuskanym słonecznikiem w całości - każde ziarenko obierają starannie z drobnej błonki, które zręcznie wypluwają. Potem w karmniku zostają same plewy. A ja zamiast pracować, siedzę jak w kinie i gapię się na to widowisko.”
Dzwoniec w całej swojej okazałości. Fot.M.Kaniewska