czwartek, 30 kwietnia 2015

Miasteczko Warka 

Miasteczka bywają bardzo malownicze. We Włoszech, Francji, w Austrii, Szwajcarii... A jakie są miasteczka mazowieckie? Niedawno odwiedziłem jedno z nich, Warkę nad Pilicą. Dawno mnie tam nie było. Zapamiętałem ją jako miasteczko nieco zapyziałe. W czasach, w których tam bywałem, miasto jeszcze nie doszło do siebie po niemal totalnym zniszczeniu w czasie walk na przyczółku warecko-magnuszewskim w czasie ostatniej zimy drugiej wojny światowej. Teraz zobaczyłem zupełnie inną Warkę.


Hetman Czarniecki na wareckim rynku. Fot.L.Herz

Rynek jest dzisiaj urządzony nadzwyczaj elegancko. Posągowy hetman Czarniecki na koniu rusza ku północy, tam dokąd uciekli Szwedzi, w roku 1656 przezeń rozgromieni tutaj nad Pilicą. Jego armia pod Warką forsowała rzekę w bród, na kartach trzeciego tomu "Potopu" Henryk Sienkiewicz z rozmachem to opisywał jak rasowy reportażysta: ...."ława mężów i koni runęła w falę, aż woda wyskoczyła z szalonym rozpędem na brzegi... Zapełnili tak rzekę, że tłum łbów końskich i ludzkich utworzył jakoby most, po którym mógłbyś przejść suchą nogą na drugi brzeg."

Każde miasto ma swoją historię. Warka również. Prawa miejskie otrzymała w roku 1321. W wiekach XV i XVI była jednym z ważniejszych grodów mazowieckich, pracowało w niej ponad 200 rzemieślników. Rzeką spławiano towary do Warszawy, a dalej do Gdańska. Pilica poruszała szereg młynów wodnych. Wedle lustracji z 1564 roku było w Warce 369 domostw, w których zamieszkiwało zapewne ok. 2000 mieszkańców. Miało miasto bruki i łaźnie. Ojcowie miasta szczycili się dobrze wyposażoną szubienicą. Gdy pewnego razu  rajcowie Garwolina wysłali do Warki poselstwo, by wypożyczyć ów niezbędny statek w celu wykonania egzekucji na jakimś niebezpiecznym złoczyńcy, wójt warecki z ławnikami dał im urzędowo taką odpowiedź: „Zważywszy, żeśmy szubienicę sprawili dla nas i dla naszych dzieci, nie uważamy za możliwe żądanego statku garwoliniakom pożyczać". 
Kościół farny św.Mikołaja w swoich najstarszych częściach pochodzi z pocz.XVII w. Fot.L.Herz
 Było kiedyś w Warce osiem kościołów. Dzisiaj są dwa. Jeden o charakterze gotyckim, drugi o barokowym, architektura obu nie jest warta większej uwagi, bo wielkimi dziełami nie są. Bardziej się je pamięta dzięki ludziom, którzy w ich podziemiach spoczęli.  W kościele farnym jest jakoby pochowany siłacz Stanisław Ciołek. Pisał o nim Jan Długosz, iż jako mały chłopiec już po jednym rówieśniku na dłoniach trzymał, a jako dorosły sam jeden wciągnął dzwon na wieżę kościoła mariackiego w Krakowie, czemu nie zdołało podołać 40 ludzi. W podziemiach kościoła franciszkanów według tradycji spoczywają książęta mazowieccy: Trojden I, Ziemowit II i Danuta Anna, córka księcia litewskiego Kiejstuta oraz siostra Witołda, a żona Janusza I.

W Warce umierał Piotr Wysocki,  nieszczęsny bohater powstania listopadowego. W nocy z 29 na 30 listopada 1830 r. stał na czele grupy podchorążych, która atakiem na warszawski Belweder powstanie zapoczątkowała. Ranny dostał się  do carskiej niewoli. Wyrok śmierci zmieniono mu na katorgę w kopalniach Syberii. Po 29 latach powrócił do swojego miasteczka. Pomnik mu wystawiono w Warce, w samym środku miasteczka, na skwerze obok którego zatrzymują się autobusy warszawskie, w nieco ponad godzinę można nimi dojechać do stacji metra.

Na błoniach nadpilickich umierał Władysław Kononowicz. Major w armii rosyjskiej, pułkownik wojsk powstania styczniowego, dowodził oddziałem złożonym z mieszkańców okolicznych wiosek, bił Rosjan ile sił, ujęty przez rosyjski korpus ekspedycyjny, wraz z towarzyszami został rozstrzelany 4 czerwca w roku 1863, w przypadającą w tym dniu uroczystość Bożego Ciała. Na egzekucję rozkazem carskiego generała spędzono mieszkańców Warki i okolicznych wsi.

Pomnik Kazimierza Pułaskiego w parku przed rodzinnym pałacem w Winiarach. Fot.L.Herz



         W pałacu w Winiarach na wschodnich krańcach miasteczka, w roku 1747 urodził się Kazimierz Pułaski, bohater narodu polskiego i amerykańskiego. Barski konfederata, obrońca polskiej Częstochowy i amerykańskiego Charlestonu, pod Savannah śmiertelnie raniony angielską kulą kartaczową, zmarł w roku 1779. Pałac architekturę ma marną, ale jest w tym pałacu pałacu świetne muzeum, dwa lata temu zyskało nowy wystrój, wnętrza urządzone stylowo, pełne pamiątek, ekspozycja przypomina wielkich Polaków, związanych ze Stanami Zjednoczonymi. Prócz Pułaskiego, także Tadeusza Kościuszkę i Juliana Ursyna Niemcewicza, Helenę Modrzejewska i Ignacego Paderewskiego. Park wokół pałacu pięknościowy jest nad wyraz. 
    Podobało mi się w tej Warce. Kwitły śliwy, forsycje i magnolie. Miasteczko wyglądało porządnie, dla przybysza wydało się atrakcyjne, kto wie czy teraz nie trwa właśnie najlepszy okres w jego życiu. Należy Warka do tych miasteczek mazowieckich, które w ostatnim czasie uzyskały nową, wcale dostatnią twarz. Rynek otaczają barwnie otynkowane kamienice, na prowadzących do niego uliczkach czekają na klientów zadbane sklepy. Warka nie jest jedynym z wielu takich mazowieckich miasteczek, które dzisiaj proszą się o oklaski. Na pewno nie oślepiają urodą miasteczek prowansalskich, toskańskich lub andaluzyjskich, ale są wcale do rzeczy i wstydzić się ich nie trzeba. Odwiedzam je z przyjemnością. Są położone blisko mojego miasta, w którym żyję, i bliskie są memu sercu, i rośnie mi to serce z dumy, że tak się ta nasza mazowiecka prowincja zmienia.

Dzisiejsza Warka w widoczny sposób żyje spływami po Pilicy. Nad rzeką sterta kajaków czeka na chętnych, miasteczko zawieszone reklamami co najmniej dwóch firm, które tym, się zajmują. Dawno mnie tam nie było. Już nie ma petetekowskiej stanicy, w której kiedyś nocowałem, spłonęła, podobno dobrych kilka lat temu. Na spływ Pilicą się jednak piszę, ładna to albowiem rzeka, akuratna wielce na kajakowe spływanie, rzeka nie za mała, nie za duża, po prostu w sam raz.

W całej Polsce słynie wareckie piwo. Od wieków ono słynie. Nie tylko w Polsce. Na koniec tej opowieści przypomnieć się zatem godzi starą, ale pyszną anegdotę, wedle której podobno szesnastowieczny nuncjusz papieski, w czasie swojej bytności w Polsce tak bardzo rozsmakował się w wareckim piwie, iż w rodzinnej Italii umierając w roku 1596 zawołał "o! santa biera di Varca". Zgromadzeni przy jego łożu śmierci klerycy, sądząc iż chodzi o jakąś świętą, poczęli modlić się chóralnie: Santa Biera di Varca - ora pro nobis", czyli "święta Biero z Warki - módl się za nami".

Istnieje możliwość – twierdzi prof.Stanisław Rospond w swoim słowniku etymologicznym nazw miast i gmin, że nazwa Warki jest nazwą kulturową i pochodzi od warzenia piwa właśnie. Nie ma takiej samej nazwy gdzie indziej w Polsce. Warka jest jedna i jedyna, tutaj tylko, nad Pilicą na południowym Mazowszu.



Pocztówki z miasteczka Warka

Na głównej ulicy.Widok zamyka barok kościoła franciszkańskiego. Fot.L.Herz
XIX-wieczny warecki ratusz projektował Hilary Szpilowski. Fot.L.Herz

Pałac Pułaskich w Winiarach dzisiaj mieści muzeum. Fot.L.Herz

Fragment muzealnych wnętrz; ta sala poświęcona jest Kazimierzowi Pułaskiemu. Fot.L.Herz

Pomnik na miejscu, w którym stał dom Piotra Wysockiego.For.L.Herz

Domek na przedmieściach. I takie domy są w Warce. Fot.L.Herz

Pilica w okolicach Warki. Sama radość. Fot.L.Herz


poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Na raszyńskich stawach

Wyspa Kormoranów na Stawie Falenckim. Fot.L.Herz
 Zupełnie niezwykłym obiektem przyrodniczym są Stawy Raszyńskie obok Raszyna. Koło nich codziennie przejeżdża ponad 60 tysięcy pojazdów i uwzględniając wśród nich autobusy, zapewne wypadną cztery osoby na pojazd, wychodzi więc na to, że codziennie przez Raszyn przejeżdża ludność Gdyni lub połowa mieszkańców Gdańska, z niemowlętami włącznie. Większość mija raszyńskie stawy, ledwo je dostrzegając.
Raszyńskich stawów jest jedenaście, pierwsze z nich powstały już w roku 1784, hodowlę ryb na większą skalę rozpoczął w roku 1839 ówczesny właściciel majątku Jan Spiski, jeden staw nosi jego nazwisko, największe z pozostałych też mają swoje nazwy: Puchalski jest niedaleko wsi Puchały, Raszyński pod Raszynem, Parkowy Dolny i Parkowy Górny graniczą z pałacowym parkiem, a w Falentach jest Staw Falencki na południe od Hrabskiej Drogi, jest to wielkiej urody aleja dojazdowa do pałacu, wysadzona stareńkimi jesionami. W stawach hoduje się ryby, stawy się zarybia, ryby się odławia, jak to w stawach, część zimę spędza w zimochu, ze stawów pozostałych na zimę wodę się spuszcza.

Istotą istnienia raszyńskich stawów jest hodowla ryb, ptaki są tylko dodatkiem, jednak z biegiem lat dodatek ten przestał już grać role epizodyczne i to z powodu ptaków, które na tych stawach bytują, w roku 1978 utworzony został rezerwat przyrody i dla podziwiania tych ptaków, a nie karpi, została urządzona nad stawami ścieżka turystyczna z pobudowanymi na niej ambonami obserwacyjnymi, pozwalającymi znakomicie na obserwację ptasiego towarzystwa, pływającego i fruwającego w rezerwacie.

Ptaki czują się tutaj wyśmienicie, niektóre gatunki rozmnożyły się nadzwyczajnie, niektórych jest już zbyt wiele i bardzo zagrażają hodowli ryb, straty w rybostanie są poważne i to jest problem, nad którym deliberują przyrodnicy: co zrobić, aby i wilk był syty, i owce całe. Spotkać tam można ptasie rarytasy, na widok których każdy rasowy ptakolub i ptakolubka drżą z podniecenia. Dostałem właśnie zdjęcia, jakie tam w ostatnią kwietniową sobotę roku bieżącego zaprzyjaźniona birdwatcherka uczyniła.

Są na tych zdjęciach niezwykłości wielkie. Jest zdjęcie pary dzikich gęsi, te gęgawy fotograficznie zostały zdjęte kolo Raszyna w końcu kwietnia i są już ze swoimi małymi gąsiątkami, które dopiero co przyszły na świat. Pod koniec kwietnia! Kiedy się jeszcze wiosna nie rozpoczęła na dobre. I do tego przy granicach dwumilionowej aglomeracji miejskiej. A na drugim zdjęciu jest para kormoranów na gnieździe, niesłychana sprawa. Słynny fotografik przyrody, Włodzimierz Puchalski, aby fotografować dzikie gęsi i kormorany jeździć musiał na Mazury. O kormoranach na Mazurach śpiewano piosenki. Wciąż są symbolem mazurskich jezior. Z nimi kojarzymy sylwetkę dużego czarnego ptaka, jak z szeroko otwartymi skrzydłami, które suszy po podwodnym polowaniu, siedzi na jakimś konarze, lub wbitym w wodę palu. Dlaczego ni stąd, ni zowąd ilość kormoranów na świecie się zwiększyła, a one pojawiły się u nas, nawet w Warszawie? Powyrabiało się w tym świecie przyrody, oj, powyrabiało! 

Gęsia rodzinka czyli gęgawy z dziećmi na spacerze. Fot.U.Kaczyńska
Mazowieckie kormorany na gnieździe koło Falent. Fot.U.Kaczyńska

sobota, 25 kwietnia 2015

Zawilce, zawilce...
Kobierzec zawilców gajowych w mazowieckim lesie. Fot.L.Herz

Jednym z najpiękniejszych zjawisk w pejzażu pierwiośnia są zawilce. Lubią rosnąć gromadnie, albowiem są nadzwyczaj rodzinne. Należą do najbardziej charakterystycznych roślin lasów liściastych. Występują najczęściej na glebie lekko kwaśnej, na siedliskach świeżych, wilgotnych i nawet podmokłych. Biało kwitnący zawilec gajowy jest jednym z najbardziej charakterystycznych i najczęstszych roślin lasów liściastych. Kwitnie wtedy, gdy drzewa mają nagie konary i dno lasu nie jest jeszcze zacienione. Zawilce gajowe mają bliskiego krewnego, którym jest zawilec żółty. Ten zawilec ma też inaczej usytuowane liście przykwiatowe; znajdują się w okółku na łodydze i niemal „siedzą”, podczas gdy liście zawilca gajowego mają długie na 1-3 cm ogonki. Zawilce zamykają się o zmroku, także w dnie pochmurne. Bardzo trafną jest ich polska nazwa, bo tuląc się, najzwyczajniej w świecie się zwijają. Pięknieją w czasie dni słonecznych.
Wybierając się do lasu trzeba jednak pamiętać, że na początku maja może być już po wszystkim. Staram się co roku być tam, gdzie rosną najchętniej. Mam je blisko domu, w granicach Warszawy zawilce rosną w grądzie Lasu Bielańskiego, nie tylko gajowe, tam rośnie też wyjątkowo wiele zawilców żółtych. Znam kilka osób, które pomykają oglądać kwietne dywany zawilców w uroczysku Żurawiowe w Kampinoskim Parku Narodowym, najładniejsze są przy żółtym szlaku na południe od mostu na kanale Łasica. Ze swoich mazowieckich wędrówek zapamiętałem zawilcowe dywany w południowej części uroczyska Ulasek w Bolimowskim Parku Krajobrazowym oraz z okolic Wielgolasu w Puszczy Białej. I jeszcze w Lesie Skulskim na północ od stawów w Grzegorzewicach oraz w rezerwacie Rudka koło Mrozów, gdzie znajduje się królestwo zawilców wyjątkowe. Ale i  w bliskim sąsiedztwie Warszawy można się z zawilcami spotkać,  kwitną praktycznie wszędzie tam, gdzie rosną nieco wilgotne lasy liściaste.

środa, 22 kwietnia 2015

Pana Wojciecha Urmanowskiego dzieło życia w Kuligowie nad Bugiem

Pan Wojciech Urmanowski w swoim skansenie w Kuligowie. Fot. L.Herz
  
Pośrodku położonej nad Bugiem wsi Kuligów w radzymińskim powiecie, na niewielkim skrawku ziemi, stłoczone jakby ponad miarę, stoją  drewniane budynki, większość kryta słomianymi strzechami, wśród nich dworek drobnoszlachecki i wiejska chata, obora, stodoła i spichlerz, wozownia i przydrożna kuźnia, a wewnątrz budynków i obok nich. setki przedmiotów, poodnajdywanych po wsiach, kupowanych i uzyskiwanych za darmo, bo to przecież już całkiem nikomu niepotrzebne te wszystkie stare garnki i drewniane łóżka, bo kto to będzie ich teraz używał i po co komu te zydle, na których nikt już nie usiądzie i te cepy, do niczego już niepotrzebne, i ten rozlatujący się żelazny rower listonosza z pobliskiego miasteczka, zupełnie nie nadający się już do jazdy, i ta dziurawa łódź, którą tyle razy wypływało się na Bug, aby zarzucić w nim sieci o świcie, wtedy gdy mgły ścielą się nad rzeką i czas na ryby jest najlepszy...  W skansenie w Kuligowie nad Bugiem jest tego tak wiele, że ogarnąć tego nie sposób.
        Ten skansen powstał za sprawą  jednego człowieka. Nazywa się Wojciech Urmanowski. Jest mężczyzną o silnej budowie, jak na syna kowala przystało, zdrowy już nie jest, bo ma swoje lata, siwy zarost przysłania mu cień słomkowego kapelusza, spod którego dobrze mu z oczu patrzy. Pan Wojciech wszystko to, co w Kuligowie się znajduje, sam zebrał i przywiózł. Czeka go jeszcze moc roboty, bo trzeba to jeszcze utrzymać, zabrać się do naprawy, do konserwacji, roboty czeka tyle, że pod człowiekiem łydki same się trzęsą ze strachu, gdy myśli się o czekającym ogromie pracy. Skąd się to wzięło u niego, skąd się wzięła ta pasja, skąd ten pomysł na ten skansen, na to całe imponujące kolekcjonerstwo? 
        Ja urodziłem się i wychowałem w Jadowie – opowiada -  na granicy Mazowsza i Podlasia, tam wpływy tych dwóch regionów mieszały się i przenikały, gdzie obok siebie w zgodzie mieszkali katolicy, prawosławni, ewangelicy i żydzi, gdzie na jarmark przyjeżdżał zarówno rodowity Mazowszanin, jak i śpiewnie mówiący Podlasiak. Ten pejzaż kulturowy, te drewniane chaty kryte naturalnym materiałem, ręcznie wykonane narzędzia, język, jakim kiedyś mówiono, jak i pejzaż przyrodniczy – płaski, monotonny krajobraz nieszczególnie bogaty w kolory, wciąż przechowuję w swojej pamięci.  Ale ten świat z wolna odchodzi.
Wnętrze jednej z chałup w kuligowskim skansenie. Fot. L.Herz


Polska wieś nieuchronnie się zmienia, a tradycja zanika. Ludzie chcą żyć wygodniej, szybciej i wydajniej pracować, używać trwalszych i bardziej produktywnych narzędzi. To i znikają drewniane chaty i  słomiane pokrycia dachów można zobaczyć jedynie w opuszczonych domostwach, a zachowany przydomowy warsztat rzemieślniczy to prawdziwy unikat. No więc, podjąłem się gromadzenia i dokumentacji dawnej architektury wiejskiej i szlacheckiej, jaka powstawała na Mazowszu i Podlasiu. Mam świadomość – mówi pan Wojciech -  że są to ostatnie chwile, aby opisać, udokumentować i utrwalić w pamięci te nieliczne zachowane elementy dawnego budownictwa i rzemiosła...
Wielką było dla mnie radością spotkanie z twórcą kuligowskiego skansenu i jego dziełem. Pana Wojciecha, jego skansen i całą okoliczną okolicę opisałem ze szczegółami w swojej nowej książce, którą właśnie przygotowałem do druku. Nadałem tej książce tytuł: „Niezwykła prowincja. Podróże po Mazowszu”. Bo i rzeczywiście niezwykłe rzeczy ukrywa przed nami mazowiecka prowincja, warto je odwiedzać w swoich podróżach.
Do Kuligowa samochodem lub rowerem łatwo można trafić, do skansenu w tej nadbużańskiej wiosce zapraszają rozstawione przy szosach drogowskazy, m.in. przy sosie wiodącej od Nieporętu przez Białobrzegi i Załubice na jeziorem Zegrzyńskim.

wtorek, 21 kwietnia 2015

O podwarszawskim Urzeczu w dolinie Wisły

Wierzby na  Urzeczu. Fot.L.Herz



     
     
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
W dolinie Wisły na południe od Warszawy znajduje się Urzecze. Niewielu mieszkańców Warszawy wie o tym niewielkim, mazowieckim regionie etnograficznym. O Ziemi Łowickiej się wie. Symbolem polskiego folkloru jest dziewczyna w łowickim stroju z zespołu "Mazowsze". Niemal wszyscy wiemy też co nieco o Kurpiach.  Kurpiowszczyzna silnie oddziaływała na kulturę polską, np. Karol Szymanowski po tematy do swojej muzyki sięgał po równi na Kurpie, jak na Podhale. O Urzeczu i Urzycanach wiedzą chyba tylko Urzycanie. Oraz dr Łukasz Maurycy Stanaszek. On też z Urzycan. Mam właśnie przed sobą jego znakomitą książkę, od niedawna znalazła się w mojej krajoznawczej bibliotece.
     Książka ma tytuł „Nadwiślańskie Urzecze” i podtytuł „podwarszawski mikroregion etnograficzny”, wydana została staraniem Towarzystwa Opieki nad Zabytkami w Czersku oraz Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie w roku 2014. Albumowy format, 364 numerowanych stronic, dziesiątki ilustracji, w przeważającej części są to zdjęcia archiwalne o niewyobrażalnej wartości, bo ukazują świat, jaki odszedł już w przeszłość. Ale - jak się okazuje po lekturze książki – odszedł nie do końca jednak i wciąż jeszcze trwa w świadomości zamieszkujących Urzecze Urzeczan. Chociaż my w pobliskiej Warszawie zupełnie o tym nie wiemy.
     Mikroregion etnograficzny, zwany Urzeczem (gwarowo: Łurzycem), zajmuje taras zalewowy na obu brzegach Wisły pomiędzy Wilanowem na północy, a ujściem Pilicy i Wilgi na południu. W piśmie nazwa Urzecze dla tej części Mazowsza pojawiła się po raz pierwszy w roku 1737. W wieku XVIII ludzi żyjących w dobrach oborskich poniżej skarpy wiślanej nazywano „Urzyckimi”, zaś w stuleciu XIX odrębność podwarszawskiego Urzecza dostrzegała już większość polskich etnografów z Oskarem Kolbergiem na czele. 
        Właśnie u Kolberga pierwszy raz z nazwą Urzecze się spotkałem. W swoim dziele przypominał on, iż okolice położone w dolinie Wisły na południe od Warszawy, lud zwał dawniej Urzeczem lub Łurzycem, a to z powodu położenia „u rzyki”. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, nim obwałowano rzekę, wody powodziowe niemal co roku zalewały tę dolinę. Przynosiły ze sobą żyzne mady. Teraz człowiek zrezygnował z pomocy rzeki. Sadyby więc ma bezpieczne, powodzie im nie grożą, a zamiast przy pomocy żyznych mad, naniesionych przez rzekę, wysokie plony na swoich polach uzyskuje dzięki środkom chemicznym. Też pięknie, ale czy do końca jest dobrym zastąpienie natury chemią? 
        Często w tamtych stronach bywałem ostatnimi laty i trochę zapomniałem, że wędruję przez kolbergowskie Urzecze.  Przypomniał mi o tym dr Łukasz Maurycy Stanaszek. Ten antropolog z warszawskiego muzeum archeologicznego jest tutejszy i o swojej rodzinnej ziemi mówić umie bez końca, a ma o czym, bo człek jest zapaleńcem ogromnym. Wielką przyjemnością i krajoznawczą frajdą jest lektura jego  znakomitej monografii Urzecza. Od  książki oderwać się nie sposób, tak jest fascynująca. Ma tylko jedną wadę: jest za duża, za ciężka, na kolanach utrzymać ją trudno, a chciałoby się ją poczytywać do poduszki, przed snem. Trochę mi brakuje indeksu rzeczowego, brak również spisu fotografii.  Prócz tego jednak książka składa się z samych zalet. Przekopał autor książki akta stanu cywilnego wielu parafii, archiwum akt dawnych i archiwum dóbr wilanowskich i jeszcze kilka innych, przeprowadził mnóstwo  wywiadów, głównie ze starszymi mieszkańcami nadwiślańskich wiosek, wszystkie rozmowy akuratnie nagrywając. Imponujące osiągnął wyniki. 
        Zadziwiające: o kilka kroków od Warszawy, na jej peryferiach, znajduje się etnograficzny skarb, o którym w zasadzie się nie wie. A jest Urzecze obszarem wyróżniającym się od innych pod wieloma względami, kulturowo, etnicznie, historycznie.  Dr Stanaszek to udowadnia w swojej pracy. Pisze o tym, jak na ukształtowanie się odrębnej tożsamości Urzecza przez dziesiątki lat wpływała obecność Wisły. Opisuje to wszystko ze szczegółami, o Urzecokach pisze i o Polesokach, ale i o Zawiślakach, Orylach i  przybyłych z dalekiej Fryzji Olędrach,  znalazło się też miejsce na Żydów z Góry Kalwarii i nawet  na Turków, jakoby osiedlonych po wiktorii wiedeńskiej około Wilanowa. Barwna to mozaika, wzbogacona starymi fotografiami. Na zdjęciach kryte strzechą chałupy, masywne karczmy, drabiniaste wozy, wiślane łodzie pełne ludzi przeprawiających się z brzegu na brzeg, i twarze wiejskie są na tych fotografiach, toporne, mazowieckie. Wypisane jest na nich  to bytowanie na tej ziemi nizinnej, bytowanie w nieustannej potyczce z rzeką i z tym, co przynosiła, zło i dobro, niszczące powodzie i bogate plony.
        Dr Stanaszek jest także głównym sprawcą organizowanego w Gassach nad Wisłą spotkania kultur nadrzecznych na Łurzycu. Tam gdzie od niepamiętnych czasów znajdował się przewóz przez Wisłę, który spajał mieszkańców obydwu brzegów Urzecza, w początkach maja organizowany jest flisacki festiwal, którego zadaniem jest odbudowa orylsko - olęderskiej tożsamości tego regionu, tak niewielkiego, a tak bogatego. Pewnie się tam wybiorę tego roku, aby z Urzyczanami zatańczyć oryla, zwanego szotem, a potem  w polowej kuchni skosztować użyckiej sytochy lub siuforka i na koniec jeszcze obejrzeć regaty na pojezdkowych wiosłach. Nieczęsto się zdarza, by tyle dla swojej ziemi zdziałać umiał jeden człowiek – nawet jeśli jest tak rosły, jak rasowy Urzeczanim być powinien („to wszystko chłop w chłopa silne i ogromne jak dęby”) –  a dr Stanaszek na takiego wygląda.        
        Najbardziej lubię bywać na Urzeczu późnym latem. Wisła jest wtedy najpiękniejsza: z wiślanej wody  wyłaniają się ogromne piaszczyste wyspy, a z puchatymi cumulusami na błękitnym, letnim niebie, Urzeczu najbardziej jest do twarzy. Powiedziałbym, że to niebo całkiem jak we Włoszech, a przecie to nasze niebo, domowe, mazowieckie i urzeczańskie.  Latem na przydrożach Urzecza szaleje nawłoć, zwana też polską mimozą albo złotą dziewicą lub złotą rózgą, rosną  tam również   pantofelki Matki Boskiej, przez botaników zwane lnicą pospolitą, koło Ciszycy pola słoneczników się ścielą jak dla Van Gogha w Prowansji, nieco dalej kapusta dojrzewa na polach i wierzby rosochate rosną przy drogach. O takim to krajobrazie pisał Jarosław Iwaszkiewicz. "Myślę, że nie doceniamy mazowieckiego pejzażu. Przyznać trzeba, że jest on mało efektowny. Ale tai w sobie te drobne niuanse, te delikatne odcienie kształtów i barw, które się dopiero widzi i ocenia, kiedy się z tym pejzażem zżyje tak głęboko, jak tylko może się zżyć stały mieszkaniec tych okolic."

 

Łukasz Maurycy Stanaszek.                Nadwiślańskie Urzecze. 
Warszawa-Czersk 2014.    
Książkę wypatrzyłem tylko 
w jednej księgarni internetowej: 
http://ksiazkihistoryczne.pl/

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Kaplica w Łomnie


Mauzoleum grobowe Trębickich w Łomnie, połowa XIX w. Fot.L.Herz

 Łomna znajduje się w sąsiedztwie Palmir, w majątku łomińskim powstała wieś zwana w XIX wieku Palmirą, teraz Palmirami. Neogotycka kaplica grobowa w Łomnie kryje doczesne szczątki tego, co oną Palmirę zakładał. Kaplica stoi pośród gęstwy krzewów, z centrum wsi doprowadza do niej wiodąca ku Wiśle  boczna droga, zaczynająca się przy kościele. Mocno podrujnowana  kaplica budzi smutne refleksje o przemijaniu. Stoi w miejscu nieco odludnym, używanym przez młodzież okoliczną do najróżniejszych celów, zaśmiecanym na wszelkie sposoby i po ilości butelek sądząc, używanym głównie do tego, co lud nasz polski lubi wyjątkowo bardzo. Na wszelakie sposoby jest profanowane otoczenie tej kaplicy, niemal tuż pod okiem proboszcza miejscowego kościoła. Kościół jest ładnie odnowiony, jasny tynk świątyni podkreśla skromną elegancję jej wiejskiego neoklasycyzmu, Henryk Marconi ją projektował.
 Kaplica jest mauzoleum grobowym Antoniego i Zofii Trębickich, gospodarzyli w łomińskim dworze na przełomie XVIII i XIX wieku, to było dobre gospodarzenie. Dworu już nie ma, otaczający go park w niczym nie przypomina dzisiaj dworskiego parku, w dobrym stanie tylko kościół przetrwał z dawnych czasów i ta kaplica, miejsce pochówku gospodarzy , zapomniane, opuszczone.
Antoni Trębicki umarł w roku 1834. Jego żona, Zofia z Rykaczewskich, była córką niepiśmiennego owczarza z dóbr Trębickich. Antoni zrobił był karierę jako poseł ziemi inflanckiej w Sejmie Czteroletnim. Chwalił go publicznie Hugo Kołłątaj: "Nie mogę przemilczeć winnego uwielbienia młodzieńcowi, który pożyteczną dla narodu pracowitością pierwiastki życia swego wsławił." Protegował młodego człowieka król Stanisław August Poniatowski. Być może w zamian za tę protekcję później wymusił na młodym pośle przystąpienie do Konfederacji Targowickiej. Trębicki akces podpisał, jednak opatrzył go tak wielu słowami entuzjazmu dla Konstytucji 3 Maja, iż jego oferty nie przyjęto. Może o to mu właśnie chodziło?
Został sam i wtedy osiadł w Łomnie. Wymagany zastaw dzierżawny zapłacił zań książę Józef Poniatowski. W Łomnie Antoni Trębicki usiłował realizować swoje ideały: "nieład w porządek zmienić dokładny". Mimo upływu lat hasło wcale aktualne, nieprawdaż?  Zasłynął jako wzorowy gospodarz, był pionierem mechanizacji rolnictwa, założył pierwszą fabryczkę narzędzi rolniczych, chciał uczyć chłopów. Lecz to właśnie u niego w majątku wybuchły pierwsze w okolicy bunty chłopskie. Chciał założyć w Łomnie pierwszą w kraju szkołę rolniczą. Powstała na Marymoncie, bez jego jednak udziału.
Tuż po wybuchu powstania listopadowego jego synowie, Kazimierz i Stanisław bronili księcia Konstantego. Stanisław był świetnym oficerem o niepowszednim charakterze i dużej wiedzy. W noc listopadową zabili go podchorążowie. Był lojalistą, co miał zapewne po ojcu, i do powstania nie chciał przystąpić, gdyż tak, jak cała ówczesna starszyzna, potępiał oficjalnie myśl powstania. Tak, jak generałowie Stanisław Potocki i Franciszek Żymirski, Wincenty Krasiński, a wreszcie i późniejszy jego dyktator, do końca jednak powstaniu niechętny gen.Józef Chłopicki. Wydarzenia złamały Antoniego Trębickiego. Wycofał się do Łomny. Gospodarowanie powierzył swoje żonie, która była dzielną i niepospolitą kobietą. Jej mąż zaś gorzkniał coraz bardziej. Zamknął się w małym domu nad Wisłą. Zmarł w samotności.
Mimo początkowych sukcesów, nie układało się życie Antoniemu Trębickiemu. Wiele w tym jego winy, gdyż tak został skonstruowany. Innym być widocznie nie mógł i nie umiał. Po śmierci też spokoju nie zaznaje, ni on, ni jego dzielna żona. We wnętrzu kaplicy znajduje się wierszowane epitafium.
"Cnocie, światłu, rolnictwu oddając wiek długi
W użytku ziomków piękney szukałeś zasługi
Kray ią przyznał i wdzięcznie wspomina
Cóż nad tym grobem wyrzecze rodzina
Ona drogiemu Oycu skromny kamień święci
Wątły dowód nie zgasłey czci żalu pamięci"



wtorek, 7 kwietnia 2015

Ruiny książęcego pałacu w Górze nad Narwią

Tylko tyle pozostało z pałacu księcia Stanisława Poniatowskiego w Górze. Fot.L.Herz

Góra znajduje się o kilka kroków od Warszawy, w sąsiedztwie Nowego Dworu Mazowieckiego. Chociaż historyczne wzmianki o Górze sięgają początków wieku piętnastego, jednak historia miejscowości zaczęła się tak naprawdę w wieku osiemnastym.
Po roku 1773 Góra, wraz z  dobrami nowodworskimi, znalazła się w posiadaniu księcia Stanisława Poniatowskiego. Dla ludzi mojego pokolenia pierwsze o nim informacje przekazał Marian Brandys w swojej opowieści historycznej „Nieznany książę Poniatowski”, wydanej w roku 1967. Dzięki tej książce poznałem księcia i jego letnią rezydencję w Górze,
Pałac został wzniesiony w miejscu dla niego wymarzonym. Takich miejsc nie za wiele na podwarszawskim Mazowszu. Powstał około roku 1780, zaprojektowany zapewne przez Stanisława Zawadzkiego. Polichromią wnętrze zdobił Szymon Mańkowski.  Nim historia obeszła się z pałacem tak, jak to często ma w zwyczaju, był on budowlą okazałą. Zaprojektowany na planie prostokąta, pośrodku umieścił architekt reprezentacyjną, ośmioboczną salę balową o wysokości dwóch kondygnacji. Na piętrze były pomieszczenia mieszkalne. Z okien rozpościerał się widok na dolinę narwiańską. Ogromne oszklone drzwi wiodły do ogrodu, który miał charakter parku krajobrazowego w stylu angielskim. Ku pałacowi wiodła aleja dojazdowa, obsadzona lipami. Resztki jej rosną nadal.   
Kim był Stanisław Poniatowski herbu Ciołek, bohater historycznej opowieści Mariana Brandysa?  Żył 79 lat. Urodzony w Warszawie, zmarł we Florencji. W Rzeczpospolitej pełnił wiele funkcji i zajmował wiele stanowisk. Był  podskarbim wielkim litewskim, szefem regimentu gwardii pieszej koronnej, podlaskim starostą, posłem i m.in. marszałkiem sejmu w roku 1780, członkiem Komisji Edukacji Narodowej.
W swoim  nowodworskim majątku chronił innowierców, dawał im pełną swobodę wyznania – izraelitom, menonitom, protestantom. Po prostu wszystkim, nawet ateistom.  Był książę  generałem, ministrem i dyplomatą, uczestniczył w historycznych zjazdach, które zmieniały mapy  świata. Ale kiedy przyszło do ostatecznego rozrachunku uznał, że największym, najpiękniejszym osiągnięciem całego życia było to, że polepszył dolę kilkudziesięciu tysięcy ukraińskich i mazowieckich chłopów.    
Był ulubieńcem Stanisława Augusta. Ten starał się zapewnić mu drogą układów z Katarzyną II następstwo tronu. Konstytucji 3 Maja jednak książę nie pochwalał. Po jej ogłoszeniu majątki swoje na Ukrainie i na Mazowszu sprzedał, wyjechał z kraju, zamieszkał we Włoszech. Tam poznał bitą przez męża szewca Cassandrę Luci. Pomimo braku papieskiego pozwolenia na jej rozwód, wziął ją do swego domu, ona dała mu kilkoro dzieci. Mezaliansu arystokracja polska księciu  nie wybaczyła. Został zapomniany. We Florencji nikt go nie odwiedzał. Wstępowano do mieszkającego tam Michała Kleofasa Ogińskiego. Do księcia Stanisława Poniatowskiego nigdy.
Wszystko dobre, co Górę spotkało, jest już przeszłością. Tylko przez piętnaście lat służył ten pałac księciu Stanisławowi. W roku 1795 właścicielem dóbr i pałacu był już Ludwik Szymon Gutakowski, potem zarządzały nim po kolei jego żony, siostry i brat. Źle się nie działo, wręcz przeciwnie, pałac modernizowano, przerabiano, czy udanie to inna sprawa. Obok  powstawały budowle dworskich przemysłów, gorzelnia i browar, wiatrak i młyn. Przez jakiś czas w XIX w. Górę dzierżawił jeden z pierwszych polskich krajoznawców, Kazimierz Władysław Wójcicki.
Po roku 1839, aż do  I wojny światowej, gospodarzyli tu prawosławni archireje. Po odzyskaniu niepodległości, w roku 1933  Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego otworzyło w pałacu Państwową Szkołę Rolniczą Żeńską w Willi Górze. Była oblegana przez kobiety, nie tylko z Polski, również z Francji  i Niemiec. W czasie drugiej wojny światowej zaczęło się umieranie. Podczas II wojny światowej szkoła zaprzestała działalności, a sam pałac uległ poważnym uszkodzeniom. Z zabudowań pałacowych zachowała się jedynie oficyna pałacowa – obecnie jest to dom mieszkalny
Po wojnie obiekt zajął Zakład Doświadczalny Polskiej Akademii Nauk. Czego nie dokonała wojna, to on dokończył. Powstały fermy drobiu, obory dla świń i krów, budowano pośród parku bezładnie, stawiano typowo socjalistyczne bloki mieszkalne dla pracowników, na zakolu Narwi powstały ośrodek wczasowy z domkami kempingowymi, w których zażywali powietrza pracownicy Polskiej Akademii Nauk, wszystkiemu towarzyszył chaos architektoniczny, wszystko powstawało tak jakoś bez sensu, cegieł w ruinach pałacu ubywało.
A potem socjalizm upadł i zaczęło być jeszcze straszniej. Brakło gospodarzy, nie najlepszych, ale zawsze jednak gospodarzy. Dzisiejsza Góra to ruiny cywilizacji. Straszą smętne resztki dawnych obór i ferm, bloki i domostwa dawnych pracowników wciąż stoją, wciąż są zamieszkałe, bo i gdzie się ci ludzie maja podziać, chociaż nie ma już dla nich pracy w tej Górze nad dolną Narwią. Wszystko to otoczone pozostałościami dawnego parku i rosną tam jeszcze dęby, zapewne pamiętające przechadzających się u ich stóp gości księcia Stanisława, a byli wśród nich poeci nie lada,  Stanisław Trembecki, Józef Wybicki, Franciszek Karpiński,  Ignacy Krasicki.
Dzisiaj ruiny pałacu sterczą jak samotny nagrobek na zapomnianym cmentarzu, jak określił to trafnie Arkadiusz Szaraniec, teatrolog z wykształcenia, ekolog-ornitolog z zamiłowania, pasjonat i miłośnik tej okolicy, która – jak wspomina - to prawdziwy unikat w skali Europy, tym bardziej niezwykły, że rozciągający się dosłownie tuż tuż za granicami aglomeracji warszawskiej i  może dlatego jest tak mało znana i doceniana. To, co w okolicy jest najładniejsze, znajduje się na północ od pałacowych ruin. Jest tam dawne starorzecze Narwi,  zwane też jeziorem Góra lub Górskim jezioro Drążdżewo, a w jego sąsiedztwie rozciągają się ogromne i bardzo malownicze łąki narwiańskie, ulubione miejsce ornitologicznych obserwacji, prowadzonych przez warszawskich birwatcherów.  Okolica ta opisana jest szerzej w wydanej przez Wydawnictwo Iskry w r. 2012  mojej książce „Opowieści z Mazowsza. Klangor i fanfary”, której fragmentem jest tekst powyższy.

Góra znajduje się w sąsiedztwie Nowego Dworu Mazowieckiego, można do niej dojechać autem, asfalt dochodzi niemal pod sam pałac. Pieszo najlepiej dotrzeć tam z przyst.PKP Janówek: najprościej po ok.2 km asfaltową ulicą zaczynającą się przy kolei, a kończącą pod pałacem, lub  bardziej terenowymi drogami po ok.4 km za zn.zielonymi (szlak wyznakowany niedawno, nie ma go jeszcze na mapach turystycznych).