środa, 11 sierpnia 2021



barwy mazowieckiego lata

 

 Kraina nadwiślańskich Olędrów w Wiączeminie

Na początku sierpnia zawołał mnie do siebie skansen osadnictwa nadwiślańskiego w mazowieckiej krainie Olendrów. Pojechałem więc ku niemu w dolinę Wisły w okolicach Płocka. Jak inne doliny wielkich rzek, tak i ta dolina wiślana od wieków była zasiedlana przez ludzi. Chociaż dość częste powodzie szkód wyrządzały mnóstwo i  to bardzo dotkliwych, przecież jednak nie zdarzały się co roku, a prócz tego przynosiły ze sobą żyzne namuły, użyźniające pola, dzięki czemu plony na tych polach były obfitsze. Sięgnęli więc Polacy po po pomoc z zagranicy. Od XV wieku na polecenie królewskie poczęto sprowadzać kolonistów. Byli to ludzie, którzy ze swoich stron rodzinnych przynosili nad polską Wisłę umiejętność gospodarowania na terenach zagrożonych przez powodzie. Pierwsi przybyli Holendrzy, którzy osiedli na  Żuławach Gdańskich, później osiedlali się w dolinie Wisły w górę jej biegu, po Mazowsze włącznie.


   
I tak, już od późnego średniowiecza przez kilka wieków żyli tu wspólnie Polacy i osadnicy,  sprowadzeni tutaj z Niderlandów, z Flandrii i Fryzji, potem także z Niemiec, z czasem tych ostatnich było najwięcej. Najczęściej byli to ewangelicy, często wyznania menonickiego, przez tutejszych
zwani byli Holendrami lub bardziej swojsko – Olędrami, czasem Olendrami.  Z czasem termin „olęder” przestał być określeniem etniczno-kulturowo-religijnym, a miał odniesienie do tych mieszkańców, którzy korzystali z określonych przywilejów prawnych dotyczących osadnictwa na prawie holenderskim.
    Olędrzy potrafili poradzić sobie z nadrzecznymi terenami zalewowymi i przekuć w atut to, co mogło się wydawać klęską. Wylewając rzeka niosła ze sobą żyzne namuły, które użyźniały pola, łąki i sady, a olędrzy znali sposoby na opanowanie tego żywiołu.
      By uniknąć skutków powodziowej fali, swoje zagrody stawiali na usypanych przez się pagórkach i na nich gromadzili też siano w stogach. Najwięcej wsi "olęderskich" powstawało w dolinach dużych rzek, lecz również i w głębi Mazowsza, tam gdzie bywały mokradła, na przykład na obszarze historycznej Puszczy Jaktorowskiej, tej samej w której padł ostatni z żyjących turów na tym naszym świecie. Kolonistów sprowadzali królowie i dzierżawcy królewszczyzn, ale również właściciele prywatnych dóbr. Powstawały wioski, kolonie zakładane na prawie niemieckim i polskim. Ich mieszkańcy charakteryzowali się zupełnie odmienną kulturą, zwyczajami, wierzeniami, językiem, tradycją gospodarowania.
       Koloniści tworzyli doskonale zorganizowane wspólnoty i znamienna była dla nich zbiorowa solidarność "przejawiająca się w realizacji zobowiązań zaciąganych wobec właściciela czy też posesora gruntu, na którym ich osadzono" -  pisał jeden z pierwszych dyrektorów Kampinoskiego Parku Narodowego, zajmujący się ich osadnictwem dr Kazimierz Heymanowski. Działał samorząd, sołtysi i radni z wyboru gromady. Wpierw koloniści zajmowali się karczunkiem lasu, później pozyskany obszar zamieniali w trwały użytek rolny.

   



     Cały obszar należący do kolonisty, zarówno pole, jak łąki i sad, był dzielony na prostokąty, zamykane ściśle opłotkami. Opłotki przepuszczały wody powodziowe, ale hamowały osadzanie się namułów, niesionych przez wody. Były bardzo mocne, nie mogły mieć żadnych przerw, które umożliwiałyby wtargnięcie wód i zniesienie, zmycie cennych mad. Bramy wjazdowe, również plecione z wikliny, musiały być szczelnie zamykane i stanowić zwartą całość z płotem. Jeszcze nie tak dawno oglądałem ich domy, tu i tam zachowane. Już prawie się ich nie spotyka. Przed trzydziestu laty było trochę.  Fotografowałem je na Powiślu w gminie iłowskiej i koło Secymina na skraju Puszczy Kampinoskiej, nawet wcale nie tak dawno, zaledwie ćwierć wieku temu.  Kto wie, czy współcześni mogliby je zobaczyć jeszcze gdziekolwiek, gdyby nie ten skansen.

    Walory kulturowe i krajobrazowe – piszą twórcy skansenu – są wartością, którą należy chronić. Staną się one wizytówką małej ojczyzny oraz szansą na promocję regionu i jego rozwój. W świątyńce czytam dobrze pomyślaną informację o tym, kim byli owi olędrzy, jak żyli, jak się budowali. Są zdjęcia osadników. Charakterystyczne twarze. Godne. Dostojne. To nie są twarze polskich rolników. I te ubrania! Sposób w jaki siedzą przed obiektywem. Te pozy, znane nam z obrazów niderlandzkich mistrzów malarstwa! 

     Po II wojnie światowej musieli opuścić swoje sioła. Przy kościele w niedalekim stamtąd Zycku Polskim jest o nich informacja na tablicy, że powrócili do swojej ojczyzny. Ergo, wynieśli się, byli zbędni. No cóż... Chociaż przybyli tutaj na zaproszenie właścicieli tych ziem, aby umiejętności swoje spożytkować do zagospodarowania tych żyznych, lecz trudnych do uprawy ziem, w ciągłej walce z powodziowymi falami, w większości byli przecież  Niemcami, rodakami Hitlera, więc musieli opuścić nadbużańską ziemię i swoje gospodarstwa.   
        Na opuszczone siedliska chętni Polacy znaleźli się niemal natychmiast. Nawet nazwy  zmieniano na właściwe. Położona na skraju Puszczy Kampinoskiej wioska Dziekanów Niemiecki została Dziekanowem Leśnym, a Więczeminowi dodano przymiotnik: Polski. Domy po kolonistach zostały zajęte, większość potem wyburzono i na ich miejsce na terpach  stanęły nowe, pobudowano wały przeciwpowodziowe nad rzeką, przestały być potrzebne wiklinowe płotki. Któż zresztą chciałby je pleść. Niewiele pozostało śladów po kolonistach. Te pagórki. Resztki płotków. Czasem jakaś zagroda. Czasem także niektóre nazwy. Są Holendry koło Wiskitek i inne Holendry w okolicach Serocka nad Narwią. Na powiślu kampinoskim też były Holendry, któż jednak, prócz archiwistów i historyków pamięta.
    W wiączemińskim kościółku jest niewielka, ale treściwa ekspozycja, zapoznająca zwiedzających z życiem kolonistów olęderskich. Gospodarze skansenu między pomieszczonymi tam zdjęciami, ilustrującymi życie nadwiślańskich kolonistów, taką tam opowieść umieścili. Bardzo jest pouczająca i skłaniająca do refleksji.
    „Powszechne losy niemieckich osadników na Mazowszu, podobnie jak w innych częściach naszego kraju to masowa emigracja (głównie do Niemiec, USA i Kanady), kończąca epokę kultury olenderskiej. Zostali nieliczni z różnych względów – rodzinnych, materialnych, ale i patriotycznych, czuli się Polakami. Z tych, co zostali do dnia dzisiejszego, relacje o świecie, którego już nie ma, składa trójka żyjących potomków osadników niemieckich. Pozostali ewangelikami, a o ich pochodzeniu świadczą niemiecko brzmiące nazwiska, czasem panieńskie. W czasie badań prowadzonych przez Muzeum Mazowieckie w Płocku udało się dotrzeć również do mieszkającego w Kolonii Niemca znad Wisły, który po drugiej wojnie światowej znalazł się na terytorium RFN.
    Kiedy kończyła się druga wojna światowa, Helmut Neitsch miał 9 lat, a jego młodsi bracia, Heinrich – 8, Karl Otto – 7. W 1942 roku osierociła ich matka. Pogrzeb odbył się w rodzinnym Wiączeminie. Helmut pamięta jeszcze trąby, na których grabo na ostatnie pożegnani, pamięta też gdzie została pochowana, choć na jej ojciec nie zdążył postawić pomnika. Jego ojciec w 1944 roku wcielony został do Wehrmachtu i już nie wrócił, zginął gdzieś w Belgii na froncie.
    Niedługo po wyzwoleniu chłopcy trafili jako służący do trzech różnych  polskich gospodarzy. Ich głównym zajęciem stało się pasanie krów. Nie wiedzieli o sobie przez 5 czy 6 lat. Dopiero przypadkowe zmówienie się ich gospodarzy na targu w Płocku doprowadziło do późniejszego spotkania. Helmut pomagał w odrabianiu lekcji mniej zdolnemu synowi swojego gospodarza, ale sam nie mógł uczęszczać do szkoły, jako „Niemczok” nie miał takiego prawa. Mowy polskiej nauczył się na służbie. Zapomniał wówczas rodzimej niemieckiej. Przypomniał ją sobie dopiero nawiązując kontakty z rodziną, która po 1945 roku wyjechała do Niemiec i Kanady. Na początku lat 60. wrócił do Wiączemina, by służyć w gospodarstwie byłego rosyjskiego oficera, ale nie pracował tu długo, bo powojenny Wiączemin nienawidził Niemców. Swoją żonę poznał już w spółdzielni w Sannikach. Zelma Neitsch z domu Cilke przez 19 lat doiła tu krowy. Po wojnie nie wyjechała, bo jak stwierdziła, chciała zostać.”


    Po olęnderskich kolonistach zostały u nas szpalery głowiastych wierzb. Niedawno siostrzenica, na stałe mieszkająca teraz we flamandzkiej Gandawie, przysłała mi zdjęcie takich wierzb z tamtej okolicy. No tak, oczywiście – uświadomiłem sobie. Nasze nadwiślańskie rzeźby są kulturowymi dziećmi tamtych. Stamtąd przecież przybyły.         

     Przyjechałem do Wiączemina w dzień powszedni, był początek sierpnia, letnie upały zdawały się już odejść w przeszłość, wyraźnie schłodniało powietrze i było czym oddychać, chociaż do mojego smartfona przyszedł alert od biura bezpieczeństwa, zapowiadano obfite opady deszczu i silny wiatr. Dzień później deszcz spadł rzeczywiście bardzo obfity, nie miał nic z ulewy, ale konsekwentne, nieustanne, wielogodzinne padanie dało się ludziom we znaki. W Wiączeminie zaszedłem na cmentarz kolonistów. Ładnie o niego zadbali gospodarze skansenu. Jest dobrym miejscem na zadumę o skomplikowanych losach tych, którzy na nim chowali swoich najbliższych, ale i o skomplikowanych losach tej nadwiślańskiej ziemi. I jest także zabytkiem, takich jak te grobów, mazowszanie na Mazowszu swoim nie stawiali. 



    Pamiętam ze swoich młodych lat, jak wędrując po Beskidzie Niskim i Bieszczadach, zatrzymywałem się ze wzruszeniem przy łemkowskich cmentarzykach, zarastających trawą i chabaziami, zapomnianych śladach nieobecnych już mieszkańcach tamtych karpackich dolin. W Polsce Ludowej, z woli wielkiego sąsiada zamienionej w jednolicie etniczne państwo, te bieszczadzkie i beskidzkie cmentarze poruszały nas swoją innością, wołały do nas, aby nam  coś powiedzieć... Opowieść o mazowieckich Olędrach jako pierwsze zaczęły mi opowiadać zapuszczone cmentarzyki ewangelickie, luterańskie i mennonickie, rozsiane w Puszczy Kampinoskiej i jej okolicach. 
 

     Wiączemiński kościółek nie jest zabytkiem architektury, nad którym chciałoby się roztkliwiać w zachwyceniu, bo tak naprawdę artystycznych walorów nie ma żadnych. Wiekowy on też nie za bardzo.  Ale to on właśnie jest obiektem najważniejszym. Otoczony morzem dojrzewającego zboża o przedżniwnej porze z oddalenia wygląda nadzwyczajnie. Kościół ewangelicko–augsburski z czerwonej cegły w Wiączeminie Polskim został wzniesiony na wyróżniającym się w okolicy wzgórzu w dolinie Wisły koło Płocka. Jerzy Szolginia, badach osadnictwa holenderskiego na Mazowszu i autorytet w tej materii największy, twierdzi że to wzgórze zostało usypane, a więc że to jest terp. Inni mówią, że raczej to pagórek naturalny.  Przychylam się do zdania autorytetu.   Kościółek powstał w roku 1935, jest rówieśny  piszącemu te słowa staremu bloggerowi. To właśnie ten niewielki kościółek stał się źródłem inspiracji dla idei powstania skansenu – przeczytałem na stronie internetowej Skansenu.
    Nie spiesząc się chodziliśmy z przyjacielem po skansenie, oglądaliśmy rzecz z zewnątrz i od wewnątrz, oprowadzani przez panie, opiekujące się tym obiektem, posadowionym pośród tej części Mazowsza, która nie jest zbyt często odwiedzana przez mieszkańców Warszawy. Dziwić się trudno, od stolicy do Wiączemina jest sto kilometrów, bez samochodu dojechać się nie daje, żadnej w pobliżu komunikacji publicznej. Oczywista, że skansen jest zawsze tylko skansenem, że jest muzeum architektury na świeżym powietrzu, a nie żadną prawdziwą wsią. Ale przecież, chociaż tak tylko, w taki sposób, ale przecież dzięki takim skansenom można oglądać domostwa tych, którzy już na naszej ziemi nie mieszkają, a których bytowanie odcisnęło znaczące ślady w jej krajobrazie. 



      Jest kilka chałup olęderskich w wiączemińskim skansenie, o których chciałoby się więcej napisać. Najbardziej charakterystycznym jest  tzw. langhoff,  przeniesiony z miejscowości Kępa Karolińska. To bardzo interesujący i zdecydowanie niepolski w formie i kształcie. Pod jednym dachem znajduje się część mieszkalna i pod tym samym dachem mieszkały domowe zwierzęta i znajdowała się pod nim stodoła. Takie same domy widziałem w skansenie w holenderskim Arnhem. W czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów odwiedzający nas przybysze z zachodniej Europy często podkpiwali z Polaków, którzy są tak niepraktyczni – mówili – że budują specjalne domy dla krów i świń. W domu holenderskim zwierzęta domowe mieszkają z gospodarzami pod jednym dachem. To bardzo praktyczne rozwiązanie. Zimą nie trzeba wychodzić na zewnątrz, a sąsiadujące z pomieszczeniami dla zwierząt izby mieszkalne powodują, że ciepło idące od zwierząt  ogrzewa też pomieszczenia dla ludzi.
      Domy olęderskie miały też wiele innych rozwiązań, dostosowane do warunków koegzystencji z terenem zalewowym, np. szerokie schody prowadziły na obszerny strych, by w sytuacji zalania pierwszej kondygnacji, można było wprowadzić tam również zwierzęta. Łączone w jeden ciąg budynki pełniły zarazem funkcje mieszkalne i gospodarcze (z oborą, stajnią, kurnikiem i stodołą, która występowała też niezależnie). Bliskość poszczególnych pomieszczeń ułatwiała komunikację i na co dzień, i w razie powodzi, która nie była traktowana jak nieszczęście, ponieważ niosła ze sobą żyzne mady. 





     We wnętrzach budynków powstały stałe ekspozycje prezentujące tradycyjne ich wyposażenie. Skansen bardzo jest dumny z tych wszystkich mebli i przedmiotów codziennego użytku, te wszystkie meble, krzesła,  a na każdym wypisano  rok w którym to krzesło zostało wykonane, te komody, kredensy i szlabany, stoły i ławy, często malowane we wzory roślinne, a także narzędzia ciesielskie i sprzęt gospodarski - maselnice, prasy i kotły do wyrobu powideł buraczanych oraz beczki do przechowywania i transportu suszonych owoców – to wszystko są oryginalne pamiątki po Olendrach pozyskane od mieszkańców dawnych olęderskich osad. Prawdziwym skarbem jest dwustuletni stół z roku 1818, pomalowany na niebiesko. Bo olędrzy przepadali za tym kolorem – objaśniła mnie oprowadzająca po skansenie pani.
     Pierwszy raz pojawiłem się w Więczeminie kilka lat temu, 9 sierpnia 2018 roku. Wtedy skansen ograniczał się  właściwie tylko do kościółka i zapuszczonego wówczas cmentarza. Upłynęły trzy lata, gdy do Wiączemina dotarłem po raz wtóry 5 sierpnia 2021 roku. Zobaczyłem obiekt imponujący. Nieprawdopodobną robotę wykonano przez te kilka lat. Wielkie podziękowanie dla tych, którzy rzucili pomysł utworzenia tego skansenu i do jego powstania doprowadzili. Czapki z głów, proszę państwa. Skansen Osadnictwa Nadwiślańskiego w Wiączeminie Polskim jest niewątpliwie jedną z perełek ziemi mazowieckie.  Że to najprawdziwsza prawda, niech poświadczą zdjęcia, które pomieszczam poniżej.  A to zaledwie część wszystkiego tego, na czym oko tam można oprzeć.


 




























Zdjęcia: Lechosław Herz


wtorek, 20 lipca 2021

Barwy mazowieckiego lata


Pękatka na Całowaniu

W upalny dzień tegorocznego mazowieckiego lata zawędrowałem na miniaturową pustynię pośród słynnego Całowania. Niezwykłe to jest torfowisko i nazwę ma niezwykłą, a o  jego przyrodniczych walorach można nieskończenie, lecz ja nie o tym. Chcę teraz opowiedzieć o niewielkiej wyspie piachu, którą teraz odwiedziłem. Ponad równinną powierzchnię bagien Całowania wyrasta kilka niewysokich wydm, koło niewielkiej wioski o nazwie Pękatka  jest wydma najważniejsza. Obok niej powstały  rybne stawy, są popularnym łowiskiem wędkarskim i zawsze sporo tam ludzi, moczących kije w wodzie. Na piaszczystą wydmę mało kto zachodzi. Może to i dobrze.

Te nieco zapomniane wydmy Pękatki są  wpisanym do rejestru zabytków stanowiskiem archeologicznym  na skalę światową. Archeolodzy odnaleźli tam krzemienne narzędzia, ślady chat, szałasów i jam gospodarczych sprzed około 13 tysięcy lat. Pod koniec epoki lodowcowej przed kilkunastoma tysiącami lat, obozowali na tej wydmie  łowcy reniferów. Lądolód, zalegający wówczas ten fragment ojczystej ziemi, który dzisiaj nazywamy Mazowszem, właśnie począł był ustępować ku północy. Krajobraz Mazowsza tamtych czasów przypominał tundrę, a na pastwiskach tej tundry, wśród traw i krzewów pasły się dzikie renifery. Przez kilka stuleci od połowy X tysiąclecia p.n.e. do schyłku IX tysiąclecia p.n.e., Mazowsze było krainą zamieszkaną okresowo przez koczownicze grupy łowców reniferów. Gdy lądolód począł się wycofywać na północ, klimat się tutaj wyraźnie ocieplił, na północ Europy podążyły również renifery, a w ślad za nimi koczownicze plemiona myśliwych.

W swojej pysznej książeczce „Mazowsze nieznane” Zdzisław Skrok pisał pięknie o tych łowcach reniferów z Całowania. Że istnieją przesłanki, pisał, iż nasi przodkowie tę ziemię z żalem  opuszczali. Oto nad jeziorem Onega odkryto  cmentarzyska tych łowców, przybyłych tam z tych terenów. Że to te same plemiona, zaświadczały odkryte tam przedmioty, identyczne tylko tam i tutaj. Wszystkie ciała zostały złożone w ziemi głowami w jednym kierunku. Nie ku wschodowi, ku północy, lecz w kierunku Mazowsza, krainy szczęśliwej, którą opuścić musieli, a za którą – jak widać – tęsknili. Dla nas dzisiejszych świadomość tego jest niezwykle podniecająca.     

Wydmy Pękatki znajdują się dokładnie o 40 km od centrum mojego miasta, po prostu rzut kamieniem, ale komunikacją publiczną w tamte okolice dojechać niełatwo, do kolei daleko, a autobusów z Warszawy nią ma żadnych. Przyjaciel zaoferował się ze swoim samochodem, ochoczo więc  skorzystałem z jego oferty tegorocznego, upalnego lata.  Więc łaziłem po tych piaskach. I to było to, proszę państwa. Właśnie to! Temperatura powietrza przekroczyła 30 stopni na plusie, czułem się jakbym był w Afryce, ale byłem na Mazowszu, zaledwie 45 km od mojego warszawskiego domu na Sadach Żoliborskich. A przecież, jak oni tu obozowali w tych swoich namiotach ze skór reniferów, wokół rozciągała się tundra, przez większą część roku leżał śnieg, mrozy bywały siarczyste.

Co niemiara nafociłem się tego lipcowego lata na piaskach Pękatki. W gruncie rzeczy każde następne zdjęcie jest podobne do poprzedniego, tylko na pierwszym z tych poniżej, widać zielone morze roślinności na Całowaniu. Na fotografiach pozostałych już są wydmy Pękatki, na każdym trochę sosenek i bardzo dużo piasku, a na niemal każdym kępki szczotlichy sinej, najpowszechniejszej wizytówki muraw napiaskowych.  Lud okoliczny całymi latami przyjeżdżał na te wydmy, aby załadowywać swoje furmanki pozyskiwanym tu piachem. Jak się zdaje – proceder został  już zaniechany. Ludzie zachodzą tu rzadko. Wydmie wychodzi to tylko na korzyść. Niewysoka to wydma, taka trochę tyci tyci, ale przecież jednak jest wyraźnym wzniesieniem i tak sobie myślę, że może nazwa Pękatka z tym ma coś wspólnego.... 


 





W Internecie znalazłem opinie różnych internautów o tych wydmach, większości komentarzy: wydma jak wydma, nie ma szału,  po prostu dużo piasku. Można i tak,  i ja tak bym na to popatrzył, moje  zdjęcia opinię tamtego zwiedzacza całkowicie potwierdzają, te wydmy to po prostu otoczona morzem zieleni kupa piachu.  Ale ja nie dla tej malowniczej kupy piasku tam przyszedłem. Oczami wyobraźni dotknąć chciałem czasu, który minął przed zaledwie dwunastu tysiącami lat. Wtedy były tutaj te same piaski, co dzisiaj. Z tych piasków archeolodzy wykopywali różne artefakty, dzieła rąk owych łowców reniferów, przez nich używane do codziennego życia, do polowania. To było wcale nie tak dawno, w historii świata tyle co nic, a klimat tak bardzo się zmienił. Najgorsze, że zmienia się nadal. Te potworne upały, które nam towarzyszą kolejny rok z rzędu, w tym roku jakby jeszcze dokuczliwsze. To już nie jest nasze zwykłe, polskie lato. To już zaczyna wyglądać naprawdę groźnie... 

Powolutku zmieniamy się w tropione przez klimat zwierzęta, nie wiadomo kiedy akurat cios zostanie wymierzony tam, gdzie akurat się znajdujemy. W tym czasie, gdy fotografowałem piaski na Pękatce, przyroda zabierała się akurat do wymierzenia ciosu w niemiecką Nadrenię, a przecież mogła mieć kaprys, aby spaść na nas tutaj, gdzieś obok, może akurat na tę małą Pękatkę, a może na pobliskie miasteczka, na Karczew lub Górę Kalwarię?    


niedziela, 11 lipca 2021

 

barwy mazowieckiego lata

pejzaż żniwny 

To mi się zdarzyło w połowie lipca przed kilku laty. Wybrałem się wtedy na północne Mazowsze, ale całkiem blisko Warszawy, niemal tuż tuż za Modlin. Na północ od Pomiechówka  są koło Goławic ruiny fortu, jednego z wielu w zewnętrznym pierścieniu fortów okalających twierdzę modlińską. Gdy w początkach XX wieku zaczęli go budować Rosjanie, w powietrzu pachniało już światową wojną, a oni budowali te swoje już nieprzydatne w nowoczesnej wojnie budowle forteczne. Nie spełnił fort oczekiwań, chociaż w wojnach brał jednak czynny udział, ale nie tak jak go pomyślano. Po II wojnie światowej różne miano w stosunku do niego pomysły, szczęściem zaniechane, teraz jest ten fort  malowniczą ruiną, chętnie wykorzystywaną przez zbieraczy militarnych wrażeń. Jest niewątpliwie atrakcją krajoznawczą i interesującym punktem widokowym. 


Pośród żniwnych łanów na polach wsi Goławice Pierwsze w gminie Pomiechówek, w otoczeniu tego fortu znalazłem nareszcie  krajobraz, jakiego szukałem daremnie od lat.  Pogoda była piękna, letnia i słoneczna, a niebo niebieskie i chmury były na nim pozawieszane jak należy, białe, pyzate cumulusy. Na horyzoncie białe wiatropędnie, a przed nimi pejzaż, jak marzenie. Złotem pomalowane zostały pola zbożowe. Fotografowałem je jak oszalały, klatka za klatką, spiesznie notowałem ten krajobraz, w tym miejscu, w tych barwach, teraz właśnie, wiedziałem przecież, że łapię chwilę, jaka może mi się już nie zdarzyć. Bo wszystko czekało na mnie, na to moje fotografowanie. Od kilkunastu lat na mnie czekał ten pejzaż pod Goławicami. Byłem pośród niego w stosownej porze, w stosownym miejscu. Takie chwile nie są darem codziennym, one są łaską.


 

 








Teofila Lenartowicza nie darmo nazywano lirnikiem, dziś z lirenką by się do świata nie przebił, przez literackich krytyków mocno jest dzisiaj obśmiewany. Szedłem sobie wśród pól zbożem malowanych koło Goławic i tak sobie Lenartowiczem myślałem, że „…jak z ciepłą wiosną / Pszenice porosną, / A zboże kłosieje, / A wiater powieje, / To zda się w tym zbożu, Że płyniesz po morzu”. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, proste to strofy, jak i ten okrzyk pana Teofila: „Mazowieckie zboże, Ach, Bożeż mój, Boże!” I jeszcze to: „A każdziuchne pole / Równe jak po stole”. Ot, stwierdzenie, prościutkie, niby nic, a poezja najczystsza. 

    Zastanawia mnie: dlaczego takimi pejzażami zachwycać się umieli tylko poeci z drugiej, albo i trzeciej linii polskiego panteonu wielkich nazwisk naszej literatury. Tacy, jak Władysław Bełza: „Jakże się oko nasze zachwyca, / Jakże się pieści łanów obszarem! / Tu jęczmień, żyto, a tam pszenica, / Złociste kłosy gną pod ciężarem. / O! dobry Boże! dziękiż Ci, dzięki!”

    Polska jest położona na wielkim europejskim niżu. Ktoś kiedyś napisał, że polska równina to pejzaż niestały, zamglony, bez wyrazistych rysów, bez ostro zaznaczonych granic, otwarty na hulające po tej równinie wiatry ze wschodu i zachodu. To pejzaż, który wiele wysiłku wymaga, a niekiedy i rozpaczy, aby nie dać się zdmuchnąć przeciągom... A jednak ta pozornie tylko monotonna ziemia była w historii kąskiem łakomym i mieszkańcom pośród niej Polakom przyszło z sąsiadami  toczyć nieustanne boje w jej obronie.

    Henryk Sienkiewicz opisał był w "Potopie" Polskę widzianą oczami szwedzkich żołnierzy, wkraczających na naszą ziemię: "wzrok ich odkrył krainę wesołą, uśmiechniętą, połyskującą żółtawymi łanami zbóż wszelakich, miejscami usianą dąbrowami, miejscami zieloną od łąk. Tu i ówdzie z kęp drzew, za dąbrowami, hen! daleko, podnosiły się dymy ku niebu; na potrawach widniały pasące się trzody. Tam. gdzie na łąkach przeświecała woda rozlana szeroko, chodziły spokojnie bociany. Jakaś cisza i słodycz rozlana była wszędzie po tej ziemi mlekiem i miodem płynącej. I zdawała się roztaczać coraz szerzej i otwierać ramiona"...

    Tak opisuje się ziemię, którą się bezbrzeżnie kocha. Taką przekazał nam Sienkiewicz.  I taką opiewała Maria Konopnicka:
"Hej, pola wy, pola! Hej, łany, wy łany! oto stoję przed wami, jak przed skarbnicą przeszłości i przyszłości naszej, jak przed arką pełną żywego ducha narodu. Czy na was spojrzę w zaraniu wiosny wśród huku pękających lodów, wśród szumu rzek naszych, do dna mórz lecących; czyli żniw czasu stanę na waszych niwach i roztoczach zbożami złotych..." 



   Może to i śmieszne, może rzeczywiście démodée, bardzo, ale to bardzo niedzisiejsze, ale ja rzeczywiście miałem ochotę klękać przed tym złocistym krajobrazem. Pytał Wiktor Zin: czy znacie dotyk dojrzałych kłosów zboża pęczniejącego chlebem?  Zanurzyć dłonie w zbożu, zapatrzeć się w łany złota, posłuchać świerszczy, poczuć muśnięcie …    


    Nie da się ukryć, mam w sobie wdrukowany polski krajobraz, opisywany przez naszych pisarzy i poetów. Chociaż wiele  różnych epok i mód przemieliło moje  odczuwanie zewnętrznego świata, wciąż oczekuję pejzażu z tamtych lektur, z Lenartowicza i Konopnickiej, Sienkiewicza i Żeromskiego. Po tamten pejzaż nieustannie się wybieram  w głąb polskiego krajobrazu. Zapewne coś z tego tkwi we mnie, z tego sposobu odczuwania krajobrazu. I to znalazłem tego lipcowego dnia pod Golawicami, wśród mazowieckiego krajobrazu. Chociaż teraz nie spotkałem już żeńców z sierpami i kosami, ba! nawet nie trafiłem na współczesne, żniwiarskie maszyny, na różne kombajny o nazwie Bizon, o których śpiewane były piosenki. Aż dziw. Ten krajobraz pod Goławicami jakby wiedział, że właśnie on, właśnie taki, jaki mi się ukazał, był moim wytęsknionym marzeniem. 

    Na niebieskim niebie swoją historię opowiadały chmury bardzo malownicze, były jak te ze słynnego obrazu Józefa Brandta z oraczem. A wokół trwała cisza. Zupełna cisza. Cisza letniego południa pośród zbożowych pół. Okazuje się, że wciąż można spotkać takie pejzaże i to tak bardzo blisko wielkiego miasta... Droga była piaszczysta, pośród dojrzałego zboża o barwie złota, zakręcała łagodnie ku niewielkim wzniesieniom na horyzoncie,  ustawiono na nich białe maszty wiatraków, Stanisław Lem przydał takim nazwę  wiatropędni. 


   Trzaskałem zdjęcie za zdjęciem. Zdarzyła się rzecz prawie zupełnie niespotykana, tego dnia trafiłem we właściwe miejsce przy właściwej i wprost idealnej pogodzie. Zazwyczaj po powrocie do domu siadam przed komputerem, wprowadzam wykonane dopiero co zdjęcia do jego pamięci i zabieram  do obróbki fotografii. Teraz to wszystko okazało się być zbędnym.  


    Sięgnąłem potem po jedną ze swoich książek ulubionych. Ze wszystkich tekstów, wierszy, opisów, najbardziej mi serce głaskały i duszę poruszały właśnie słowa tego znakomitego rysownika i gawędziarza. Książkę Wiktora Zina, zatytułowaną „Piękno nie dostrzegane”, wydały Arkady w roku 1970, zaraz potem ją nabyłem,  a ja dopiero co zaczynałem zaprzyjaźniać się z mazowiecką ziemią nizinną i coraz mocniej przemawiać poczęły do mnie detale otaczającego mnie krajobrazu. Zin w tej nauce bardzo mi dopomógł. Co jakiś czas po tę książkę sięgam.   Są w niej takie oto zdania.    

    „Kiedyś, gdy będziecie pośród żniwnych łanów, zwróćcie, proszę, uwagę na koloryt pejzażu: gorący, płomienny i złoty. Zboże oczekujące żniwiarzy ma kolor trudny do określenia, można porównać je do starego złota, które błyśnie czasem w zakurzonym, starym ołtarzu, ujawniając czerwony podkład, na którym zostało położone. Ścierniska są też złote, ale już inaczej. Mienią się i wibrują błękitami nieuchwytnych cieni i refleksów nieba, które w czasie żniw jest rozgrzane, niekiedy herbaciane, jakby zestrojone z kolorytem ziemi.”

Fotografie autora. Zdjęte telefonem komórkowym 17 lipca 2019 r. między g.12, a 13.
  


 

 

 

 

czwartek, 1 lipca 2021

barwy mazowieckiego lata


nad Wisłą obok Ciszycy 

    Nadeszło lato. Gorące, mazowieckie lato. A jak lato, to nad Wisłę. Tam szukać barw mazowieckiego lata. Na przykład  do Ciszycy. Tam są piaszczyste ławice w rezerwacie „Wyspy Świderskie” i sławą cieszę się zasłużoną. Opisywać je słowem "malownicze", prymitywnym jest wulgaryzmem dla opisania tego świata -  piszą na internetowej stronie fundacji Ja-Wisła. A inny internauta pisze, że to jest miejsce, które bardziej przypomina karaibskie plaże, niż wiślane widoki, do których jesteśmy przyzwyczajeni. W internecie odnalazłem też blog o nazwie „Kraina wędrujących wsp” i tam dopiero przeczytałem laudację, była jak  hymn ku czci. Że tam podziwiać można różnej wielkości łachy, kępy i wyspy, że piaszczyste mielizny niczym pustynne omamy pijanego flisaka, że walory przyrodnicze takiej rzeki, to absolutny skarb.    
    Cóż ja mogę dodać od siebie?

    Nadeszło lato. Poszedłem  ku rzece i tym piaszczystym ławicom. Pieszo poszedłem, bo jak się pieszo wędruje,  to więcej się widzi, bo tak należy, bo to jest trochę tak jak w życiu być powinno, że zanim przystąpi się do głównego dania, trzeba wchłonąć coś dla zaostrzenia apetyt. Albo tak, jak to jest w przypadku aktu miłosnego, bo jak powszechnie wiadomo zanim nastąpi spełnienie, musi być jakaś gra wstępna. Wyszedłem  od Konstancina przez Obory, zrazu asfaltem wśród starych dębów i lip, a potem drogą prosto na wschód, szedłem pośród pól uprawnych (kukurydza pod Oborami, za Habździnem trochę łąki, a potem słoneczniki, cebula biała i czerwona, a i  kapusta i koper koło Ciszycy). 

 










    Szedłem przez podwarszawskie Urzecze i to  była dobra wędrówka, niespieszna, tak jak wędrować się powinno, spokojnie, relaksowo i uważnie po otoczeniu patrząc. Jak to latem bywa, na przydrożach szalała nawłoć, zwana też polską mimoza, złotą dziewicą lub złotą rózgą, rosły  tam również   pantofelki Matki Boskiej, przez botaników zwane lnicą pospolitą, koło Ciszycy pola słoneczników się ścieliły jak dla Van Gogha w Prowansji, nieco dalej kapusta dojrzewała na polach i wierzby rosochate rosły  przy drogach. Znakomity fotografik Edward Hartwig uznał wierzbę za najbardziej polskie drzewo i nie jest w tym przekonaniu odosobniony. Sto lat przed nim poeta Teofil Lenartowicz nazywał ją „piasków Mazowsza jedyną ozdobą”. Goplana Juliusza Słowackiego zamieniła w wierzbę swojego niespełnionego amanta, Grabca. Lud polski umieścił w wierzbach pomieszkanie czartów wiejskich, najsławniejszy z nich to Rokita.O takim to krajobrazie pisał Jarosław Iwaszkiewicz. "Myślę, że nie doceniamy mazowieckiego pejzażu. Przyznać trzeba, że jest on mało efektowny. Ale tai w sobie te drobne niuanse, te delikatne odcienie kształtów i barw, które się dopiero widzi i ocenia, kiedy się z tym pejzażem zżyje tak głęboko, jak tylko może się zżyć stały mieszkaniec tych okolic."      
    Oskar Kolberg w swoim dziele przypominał, że tę okolicę w dolinie Wisły lud zwał dawniej Urzeczem z powodu położenia „u rzyki”. Dzisiaj koryto Wisły jest oddalone od położonego wyżej Konstancina o kilka kilometrów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, nim obwałowano rzekę, wody powodziowe niemal co roku zalewały tę dolinę. Przynosiły ze sobą żyzne mady. Teraz człowiek zrezygnował z pomocy rzeki. Cena, jaką płaci za bezpieczeństwo swoich sadyb i za uniknięcie grozy powodzi, nie jest mała: wzrost plonów, miast środkami naturalnymi, wspomagany jest środkami chemicznymi.
    Tadeusz Konwicki we „Wschodach i zachodach księżyca” pisał, że jeszcze w pierwszych latach po wojnie całe to dno Prawisły to był jakiś prawie afrykański rezerwat odwiecznej, błotnej, dzikiej przyrody, raj ogromnej ilości gatunków ptasich, które tu rodziły się i umierały. Można się było położyć śród dzikich szczawiów wielkich, jak włoskie tuje i słuchać ciszy, to znaczy słuchać głośnej ciszy, na którą składały się grania świerszczy i różnych żuczków, szelesty jaszczurek albo zaskrońców, buczenia trzmieli i dzikich os, klekotania bocianów...
    Niebo trwało pogodne, puchate chmury były urodne, miał rację panicz Soplica, że u nas dość głowę podnieść: ileż to widoków! Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków, że te białe chmurki, jak stada dzikich gęsi lub łabędzi.  
 

 




  
    Jak w dobrym filmie, to co najlepsze czekało na końcu, w akcie trzecim, a w nim wystąpiła w roli głównej królewska Wisła. Po kilku tygodniach słonecznych i upalnych ubyło rzeki w jej korycie i wyłonił się z wody krajobraz nadzwyczajny, a były to wyspy  w granicach rezerwatu „Wyspy Świderskie”, owe piaszczyste łachy, które mnie tu zwabiły, jak pustynie ogromne, a między nimi miast bocznych koryt wiślanych też były piachy, obramowane wierzbowymi krzewami rokiciny i dżunglą łęgów. Po prostu: pełna egzotyka, nie co roku nam dana tuż za granicami Warszawy. 

    Wędrowałem wraz z przyjaciółmi tymi piaszczystymi plażami, wchodziliśmy w jakieś boczne dolinki nad bocznymi korytami, między łozinę i łany lepiężnikowe, a radość z bytowania wśród tej przyrody była niezmierna. Za rok może być inaczej, może nie być upalnego lata i na wyspy dojść się nie da, a może się zdarzyć, że te wyspy znikną, a pojawią się w inne w innym miejscu, bo Wisła jest rzeką żywą, ma fantazję, jak na polską rzekę przystało. Pewnie zresztą za rok tutaj nie przywędrujemy, tyle jeszcze na nas czeka miejsc różnych i urodziwych. Więc, aby się tym widokiem nasycić, na długie minuty zasiedliśmy na koniec gromadą na piachu nad wodą i napatrzeć się na okoliczności przyrody nie mogliśmy. Kajaki płynęły rzeką,  rzeka też płynęła, było zupełnie tak, jak w tej ludowej piosence: Nasza Wisła, modra rzeka niby kwiat, niby kwiat / I płynie se het, daleko, w obcy świat, w obcy świat. / I płynie se het, daleko, aż w morze, aż w morze....
    Towarzysz mojej wędrówki po wycieczce napisał: Masz rację, używając wobec pejzażu, który nam się odsłonił nad rzeką, słowa "egzotyczny". Obrazek z tym białym piachem i niebieską rzeką stoi mi przed oczami na równych prawach, co pejzaże z południowych Indii. Nie nasz błękit, nie nasz piach i nie nasze światło, czysta egzotyka za 3.40 w mikrobusie linii L14.

      Pod koniec czerwca w roku 2021 gruchnęła w Warszawie wiadomość, która poruszyła birwatcherów: nad Wisłą, na piaszczyskach w rezerwacie „Wyspy Świderskie”, widziano najprawdziwszego sępa!   Ten sęp poruszył  polskich ekologów. Zostanie, czy odleci. A może sprowadzi jakiegoś innego do towarzystwa? Zaczęto przypominać, że wzdłuż mazowieckiego odcinka Wisły powinien powstać park narodowy, że myśli się o nim od dawna.  Miałem szczęście – jako działacz ochrony przyrody – latać nad tą mazowiecką ojczyzną helikopterem. Z lotu ptaka widać ten fenomenalny krajobraz Wisły. Gdy człowiek spojrzy na nią z góry, to jeży się przeciwko tym wszystkim pomysłom regulowania tej rzeki i grodzeniu zaporami. To skarb najcenniejszy. Skarb, jakiego inne narody nie mają. I to tuż obok stolicy swojego państwa... 

    To jedyna z wielkich  rzek europejskich, która nie została jeszcze wpuszczona w kanał, której nie obetonowano brzegów. Rzeka, rządząca się swoimi prawami. Prawami natury! 

Wszystkie fotografie: Lechosław Herz




 



poniedziałek, 28 czerwca 2021

Kościółek w Gąsiorowie

   Na północnym Mazowszu lasów niewiele, smugami wzdłuż niewielkich strug i cieków wodnych ciągną się łąki i gdzie spojrzeć widnieją pola uprawne. W tym przyjemnym, wiejskim krajobrazie znajduje się kilka zabytkowych budowli, a każda z nich inaczej umiejscowiony i wyjątkowo korzystnie wpisany w otaczający go pejzaż.  Niewiele tu dworów. Kiedyś było inaczej. Przebywający pod Ciechanowem młody Stefan Żeromski notował w "Dziennikach": Wiosek nie widzisz zupełnie: dwory i dwory...   

     To już przeszłość. W drugiej połowie wieku XX nastąpił kres dworkowej kultury szlacheckiej. W ramach reformy rolnej odebrano właścicielom ich majątki, grunty zostały po części rozparcelowane, niewłaściwie użytkowane budynki dworów popadły w ruinę, a czas który nastąpił po upadku ustroju, narzuconego Polsce przez bolszewików, poza nielicznymi wyjątkami budynków do życia nie przywrócił. Przetrwała niemal wyłącznie architektura sakralna. Kościołów na tej ziemi w bród.   A są pomiędzy nimi tak foremne, jak ten, który wznosi się na rozdrożu na zachód od Pułtuska i bulkowskiego lasu,  miłośnikom fauny znanego z żyjących w nim danieli. 


    Na zachód od Pułtuska, pośród wiejskiego, mazowieckiego pejzażu, przy rozwidleniu dróg, w niewielkiej wiosce Gąsiorowo wznosi się drewniany kościół św. Jana Chrzciciela. Jest jednym z najbardziej fascynujących wiejskich zabytków mazowieckich. Zbudowano go w roku 1792, ale nie pierwsza to budowla sakralna na tym rozdrożu. Pierwsza powstała już przy końcu wieku XIV, później były następne, wszystkie z drewna. Architektura gąsiorowskiego kościółka ma rys bardzo indywidualny. Historycy sztuki zwracają uwagę, że jest on przykładem specyficznego nurtu w drewnianym budownictwie sakralnym, polegającego na przenoszeniu form architektury murowanej. Prawdopodobnie nawet jego fasada naśladowała te murowane, była była dwuwieżową i choć już taką nie jest, bez kłopotu można się jej miejsca dopatrzeć. Czy z tymi wieżami świątynka robiła by takie wrażenie, jakie robi w kształcie dzisiejszym? 

     Kościółek gąsiorowski jest pod wezwaniem Najświętszej   Marii   Panny, św. Jana Chrzciciela i Jedenastu Tysięcy Męczennic. Rzadko używa się tego całego zestawu świętych patronów. Zresztą, któż dzisiaj wie co to za męczennice i to aż w liczbie jedenastu tysięcy. Źródło znajduje się w niemieckiej Kolonii, tam jest świątynia pod wezwaniem św.Urszuli i jedenastu tysięcy dziewic. Owe jedenaście tysięcy wynikło prawdopodobnie z pomyłki w tłumaczeniu łacińskiego skrótu XI M V, gdzie M tłumaczone było jako milia (tysiące), a nie martyres (męczennice), jak być powinno. Z drugiej strony, istnienie Jedenastu Tysięcy Dziewic poświadczają średniowieczne przesłanki o licznych relikwiach z kobiecych kości i czaszek, które zostały wykopane na przedmieściach Kolonii na terenie dawnego cmentarza nazywanego Ager Ursulanus.  Największa ich część znalazła się w kolońskim kościele Św. Urszuli (gdzie znajdują się do dziś), a pozostałe zostały wykupione lub rozesłane do różnych ośrodków kultu religijnego w Europie. 

    Zagadką jest skąd owe tysiące męczennic przywędrowało do Gąsiorowskiego wezwania gąsiorowskiej świątynki. Może przez ojca pierwszy  znany  z  imienia  plebana w Gąsiorowie, nosił imię  Świętosław  syn  Fryderyka,  ojciec przyniósł swoje imię na Mazowsze gdzieś z Germanii, może właśnie znad Renu?    Przez  kilka  stuleci  była  w Gąsiorowie siedziba parafii,  erygowanej  w  1385  r.  przez bpa płockiego Ścibora z Radzymina, poprzez  wydzielenie  z  parafii  w  Winnicy.   Świętosław., Ścibor, przepiękne imiona, jakaż szkoda, jakiż żal, że dzisiaj zupełnie zapomniano o takich słowiańskich, polskich imionach, jak Ścibor, Czcibor, Radzim. Chociaż... myślę, że nie chciałbym  swojego syna narażać na kpiny kolegów szkolnych, gdybym go obdarzył jakimś takim imieniem, jak na przykład Mszczuj,  albo Gedko, ale Mieszko, Zbyszko, Przemko? A czemuż  by nie?

        Skromne i niemal surowe, a urodne jest jego halowe wnętrze, którego wdzięk w architekturze, nie w jego wystroju, acz kilka jego elementów zaskakuje, np. sylwetowo wycięte  w deskach i malowane postacie Matki Boskiej Bolesnej i św. Jana Ewangelisty na belce tęczowej, albo datowane na 2 ćwierć wieku XVII dwa obrazy, jeden przedstawiający św. Michała Archanioła, drugi św. Jana Ewangelistę, oba w późnorenesansowych skrzydłach jednego z ołtarzy, mają w sobie coś z malarstwa bizantyjskiego. 



  Większej wartości artystycznej i zabytkowej nie mają obrazy ołtarzowe, lecz za to ileż one dodają wdzięku tej świątynce, zarówno święta Tekla w ołtarzu lewym, jak i św. Jan Chrzciciel chrzczący Chrystusa w wodach Jordanu oraz św. Mikołaj w ołtarzu głównym, wszystkie w ramach przyozdobionych roślinnymi fryzami, radość dla oka. Na ścianach dwanaście malowanych zacheuszków rokokowych z końca XVIII wieku. Są znakami konsekracyjnymi, a rytuał namaszczenia kościołów swoją tradycją sięga wieku  IV. Pierwotnie przewidywał 12 miejsc dla zacheuszków, tak jak ma to miejsce w Gąsiorowie. Najczęściej jednak umieszcza się  ich mniej. Nazwa pochodzi od bogatego celnika Zacheusza, który przyjął Jezusa Chrystusa w swoim domu.      
    Upłynęły stulecia, szalały pożary, przez Mazowsze przetaczały się wojska polskie i szwedzkie, austriackie i francuskie, pruskie, niemieckie i hitlerowskie, carskie i bolszewickie. A ten kościółek i inne jemu podobne drewniane cudeńka, wciąż trwają na naszej niemal doskonale płaskiej ziemi, o której ktoś kiedyś powiedział, iż jest dramatycznie otwarta na przeciągi wiejące ze wschodu i z zachodu, zmuszające zamieszkujący tę ziemię lud do wielkiego wysiłku, aby się nie dać tym wiatrom zdmuchnąć. Czyż nie graniczy to wszystko z cudem?

 


    Odwiedzam gąsiorowską świątynkę przy każdej sposobnej okazji. Razu jednego, gdy pojawiłem się byłem przy tym kościółku, akurat szykował się w nim ślub. Wnętrze świątynki było świątecznie przystrojone, w bocznej nawie młodzi ludzie  stroili  instrumenty i głosy, zakrystian poprawiał jeszcze świece, orszak już od wsi nadchodził, przodem panna młoda w długiej, białej sukni, wsparta na ramieniu narzeczonego w czarnym garniturze i pod muchą, za nimi świadkowie, nieco z tyłu rodzina i dwóch akordeonistów z instrumentami rozciągniętymi od ucha do ucha, szli asfaltową szosą, bardzo godnie, wszyscy  szczęśliwi i bardzo to był sielski obrazek, z takich, co to się ich długo nie zapomina.  Nie chciało się stamtąd  odjeżdżać, pobyć z nimi się chciało, popatrzeć, posłuchać, ale musiałem, zaproszony przecież nie bylem, a czas mnie naglił, ten wstrętny naglący czas, który zawsze się pojawia w niewłaściwym momencie.


niedziela, 13 czerwca 2021










Wojciech Jastrzębowski, bohater dwóch puszcz
  
 
Warto się przyjrzeć tej starej fotografii. Zobaczy się na niej twarz przyjazną, pogodną, budzącą zaufanie. To twarz wielkiego Polaka, dobrego człowieka i patrioty. Dla współczesnych Polaków ten człowiek jest niemal zupełnie nieznanym. Niewielu z tych, którzy wędrują po Puszczy Kampinoskiej, zna jego nazwisko, chociaż na pewno przyznają się do  znajomości tej puszczy, czasem nawet się tą znajomością chwalą. A przecież powinno się wiedzieć kim był, on albowiem jako  pierwszy organizował wycieczki do tej podwarszawskiej puszczy. Dawno temu to było, w drugiej połowie XIX wieku. Przed nim nikt z Warszawy na wycieczki po lesie nie chodził.    
    Wojciech Jastrzębowski był świetnym botanikiem, profesorem Instytutu Agronomicznego na warszawskim Marymoncie, uwielbianym przez młodzież profesorem i mentorem życiowym.   „Nie wiecie na co wam się kiedyś przyda wielka nauka chodzenia – mówił do swoich studentów. Człowiek na ten świat przychodzi i ze świata schodzi, umieć więc chodzić, znaczy umieć już w części spełniać zadanie, jakie nas w tej wędrówce od kolebki aż do grobu czeka”. 
      Żył długo. Osiemdziesiąt trzy lata. Gdy umierał w roku 1882, mógł sobie powiedzieć, że powierzone mu zadanie wypełnił. Społeczeństwo godnie jego pamięć uczciło, umieszczając tablicę z jego epitafium w warszawskim kościele św.Krzyża, opodal serca Fryderyka Chopina i epitafiów innych wielkich Polaków, Władysława Reymonta, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Bolesława Prusa, Juliusza Słowackiego i Władysława Sikorskiego. Spoczął na cmentarzu powązkowskim; kwatera 162 (V/16).
  Studentem Jastrzębowskiego był m.in. Józef Wieniawski „Jordan”, brat słynnego skrzypka Henryka. Pozostawił po sobie opisy wędrówek z profesorem, pełne wdzięku i oddechu przygody. „W ślad za nim ruszaliśmy żwawo, zapominając o znużeniu i niewygodach, a gdy zapadająca noc czyniła dalsze poszukiwania niemożliwymi, miękka leśna murawa lub wiązka świeżego siana bywały wezgłowiem, na którym spoczywały młodość, zapał i marzenia... Powracaliśmy z ekskursji do głębin Puszczy Kampinoskiej wszyscy zdrowi i weseli, pogodni i beztroscy”. 
     Do Puszczy Kampinoskiej był wtedy z Warszawy kawał drogi. Z warszawskiego Marymontu trzeba było pieszo dyrdać przez Bielany i Młociny  aż za Sieraków. W pierwszej połowie XIX wieku (o tym warto wiedzieć) pomiędzy Młocinami, a Sierakowem lasu nie było, tam były piaszczyste nieużytki.
  Zapamiętajmy Wojciecha Jastrzębowskiego. Był on pierwszym, który łączył w sobie poszukiwania przyrodnicze w terenie z turystyką; bardzo to istotne nadal, gdy Puszcza Kampinoska jest już parkiem narodowym.    Jego imieniem nazwano  szlak zielony, wiodący z Dziekanowa Leśnego ku Pociesze, ale w tej puszczy  nie ma pan Wojciech żadnego pomnika, żadnego kamienia, które by go przypominało współczesnym turystom.
Współczesny obraz szlaku im. W.Jastrzębowskiego w jesiennej  Puszczy Kampinoskiej. Fot.L.Herz



 W przeciwieństwie do Kampinoskiej, inna mazowiecka puszcza o nim pamiętała, a mianowicie Puszcza Biała. Obok zabytkowego kościoła w miasteczku Brok nad Bugiem, sąsiadującym z tym największym kompleksem leśnym podwarszawskiego Mazowsza, wystawiony został pamiątkowy kamień, na którym umieszczono płaskorzeźbiony medalion z  wizerunkiem Wojciecha Jastrzębowskiego, a poniżej niego znajduje się tablica z napisem: Wybitnemu botanikowi, założycielowi zakładu praktyki leśnej Feliksowo.
Profesor Jastrzębowski na medalionie pomnika w Broku nad Bugiem. Fot.L.Herz

        Nazwa Feliksowo przez krótki czas znaczyła bardzo wiele. Tam właśnie,  nad rzeczką Brok w odległości 5 km od Broku, powstało w 1860 roku leśne gospodarstwo doświadczalne, muzeum i szkoła leśna, założone przez prof. Jastrzębowskiego. Feliksowo znane było w całym kraju, odwiedzały je liczne delegacje z państw europejskich. Kilkudziesięciu uczniów szkoły leśnej z Feliksowa przystąpiło do powstania styczniowego. W pobliżu ich szkoły, 14 marca 1863 roku  doszło do bitwy z sotnią Kozaków. Nieopodal leśniczówki Antonowo, nieco ukryty w lesie, znajduje się prosty pomnik powstańców z polnych kamieni, wzniesiony dla uczczenia poległych w bitwie. Budynki Feliksowa spłonęły, władze carskie urządziły w tym miejscu ośrodek wczasowy dla dygnitarzy. Po tym wszystkim śladu nawet nie ma. Jeśli jednak popytać mieszkańców okolicy, poniektórzy wskażą miejsce, gdzie się znajdował.
    Ten polski pozytywista był nie tylko jednym z wybitniejszych polskich ekologów. Zebrał, opisał i nazwał blisko 2 tys. roślin, jako pierwszy opisał klimat Warszawy, był pierwszym który organizował wycieczki turystyczno naukowe do Puszczy Kampinoskiej, a jeszcze do tego, podczas powstania listopadowego w 1831 r. napisał pierwszą w historii „Konstytucję dla Europy”. Dokument ten można i należy traktować jako polski wkład w rozwój myśli zjednoczeniowej w Europie.
    Wędrując śladami prof.Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego można napotkać skonstruowane przez niego zegary słoneczne, bo i to robić umiał. Jeden jest w warszawskich Łazienkach, inny  na gotyckim kościele w Dziektarzewie nad Wkrą i  on jest na fotografii  poniżej.
Zegar słoneczny na ścianie  kościoła w Dziektarzewie nad Wkrą. Fot.L.Herz


 
Post scriptum. Niedawno ukazała się interesująca biografia naszego bohatera pt. "Azymut wspólna Europa. Jastrzębowski", autorstwa  Alicji Wejner. Gorąco polecam.     Bardzo interesująco pisał o Wojciechu Jastrzębowskim periodyk, wydawany przez PTTK "Gościniec". Zachęcam do sięgnięcia po ten tekst do internetu:
gosciniec.pttk.pl/18_2005/index.php?co=101