poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Wszystkie stworzenia duże i małe

Otrzymuję listy elektroniczne, w nich zdjęcia, a są to nie tylko krajobrazy, to również sfotografowane w mazowieckich plenerach zwierzęta duże i małe. Niektóre ze zdjęć są nadzwyczajne. Chciałbym się nimi podzielić, w miarę swoich możliwości uzupełniając każde z nich jakimś komentarzem. Oto kilka zdjęć tegorocznych.
 
 
       Ania z Sadyby w dniu 23 marca przewspaniale sfotografowała rudzika. Aż przykro pomyśleć, iż ten niewielki, a piękny ptaszek, był w przeszłości uważany za przysmak polskich stołów. W podręczniku kucharskim z XVIII wieku wspomniano, że „są to ptaki tłuste i delikatne; dają się pieczone". Ów, wcale liczny lokator mazowieckich lasów, należy do najwcześniej powracających z zimowej wyprawy na południe; jak angielscy arystokraci, od lat najchętniej spędza zimę na Riwierze i europejskich wybrzeżach Śródziemnomorza. Mimo że liczny, nieczęsto jest spotykany, jako ze zazwyczaj ukrywa się w ciemnych zaroślach. Szaro ubarwiony nie zwracałby w ogóle uwagi, gdyby nie i rdzawoczerwona plama pokrywająca przód ptaszka, od czoła przez podgardle aż po pierś. Śpiewa słodko i melodyjnie, najchętniej w porze zachodu słońca, wtedy gdy już umilkły inne ptaki. W takich chwilach śpiew jego rozbrzmiewa w ciszy leśnej szczególnie nastrojowo - twierdzą znawcy i niewątpliwie mają rację.
         Nazywa się u nas rudzikiem, niegdyś zwano go także raszką lub ludarką. Jest ptakiem bardzo przyjacielskim. W pięknym filmie Agnieszki Holland „Tajemniczy ogród”, zrealizowanym według popularnej powieści dla dzieci i młodzieży, rudzik gra rolę niepoślednią. Tyle, że autorzy polskiego tłumaczenia tekstu, nazwali rudzika – gilem. Zapewne przez podobieństwo barw na piersi, albo raczej dlatego, że o gilu przeciętny Polak czasem nawet i słyszał, zaś o rudziku prawie na pewno nie. W filmie rudzik pojawia się wśród krzewów, zasłaniających furtkę do tajemniczego ogrodu, na głucho zamkniętego po śmierci młodej żony wciąż rozpaczającego po jej stracie pana domu, a który to ogród był dla niej ulubionym zakątkiem I oto ptaszek pokazuje drogę do ogrodu malej dziewczynce i jest w tej drodze jej przewodnikiem. Nie bez powodu przed małą Mary pojawia się właśnie rudzik.
       Anglicy o rudziku wiedzą znacznie więcej, niż my. W języku oryginału rudzik nosi więc angielską nazwę, a nazwa ta to  — Robin. To także imię leśnego duszka, elfa, skrzata, zwanego tez Robinem Goodfellow lub Pukiem, tym samym Pukiem z szekspirowskiego "Snu nocy letniej" i z kiplingowskiej Pukowej Górki. Jest ten rudzik także owym chochlikiem leśnym, wyrosłym z tradycji angielskich legend i angielskiej literatury jest ptakiem, a przecież ptak od czasów najdawniejszych był uważany za upostaciowanie duszy ludzkiej. 
       „Dusza naszej babki może najwygodniej zamieszkać w ptaku”  powiadał szekspirowski bohater, Malvolio. Niewątpliwie jest więc ten rudzik także wcieloną doń duszą zmarłej właścicielki ogrodu i z jej to woli mała Mary przywraca mu piękno i radość życia mieszkańcom ponurego dotąd domostwa. Jest wreszcie ten rudzik-Robin mistrzem ceremonii, wprowadzającym dziecko w tajemnicę odradzającego się życia, w ręce dziewczynki, niby mitycznej Kory, składający dar czynienia dobra i obdarzania życiem tego, co dotąd było uśpione.





       Tego samego pogodnego, ciepłego dnia marcowego ulicą Szkolną w Hornówku wracałem z Lipkowa do Izabelina w towarzystwie kilku sympatycznych niewątpliwie osób. Po drodze spotkaliśmy ropuchę szarą.  Ula ze Słodowca miała ze sobą aparat fotograficzny, więc wzięła się do pracy: czołgając się po asfalcie sfociła tę urodziwą, senną jeszcze po zimowym letargu i nie do końca rozbudzoną ropuchę. Zwierzątko zdawało się nie wiedzieć na jakim świecie się znalazło. 
       Słoneczko przygrzewało, asfalt był rozkosznie ciepły. A tu samochód jeden, drugi, kolejny, śmierć czyha co chwilę. Płazy należą do najbardziej narażonych na śmierć naszych małych braci i sióstr. One zresztą wcześniej od nas zagospodarowywały glob ziemski. Pobudowaliśmy swoje domy na ich terytoriach, zagrodziliśmy asfaltowymi szosami tysiącletnie szlaki ich wędrówek ku miejscom, w których odbywają miłosne gody.
      Gdzie się da, pomagamy im jednak, jakby chcąc im wynagrodzić swoją wobec nich agresywność. Tam, gdzie już od wczesnej wiosny przez ruchliwe szosy przechodzą setki płazów (m.in. grzebiuszki ziemne, rzekotki drzewne, kumaki nizinne, ropuchy szare), tam są specjalnie stawiane płotki, zapobiegające wejściu płazów na asfalt. Dzięki pomocy młodzieży szkolnej płazy są odławiane i przenoszone bezpiecznie na drugą stronę jezdni.          
       Jeszcze do niedawna uważano, że płazy są zwierzętami pospolitymi. Niestety, stają się coraz mniej liczne. Polskie płazy są objęte ochroną. Są zwierzętami bardzo pożytecznymi, ważnym elementem ekologicznego łańcucha natury. Szczególnie ropuchy, zjadające duże ilości owadów. Tak, tak, szanowni państwo, to nasi sprzymierzeńcy. 
      A my, w Hornówku, po sfotografowaniu tej ropuchy, zabraliśmy się do dyskretnego usunięcia stworzenia z asfaltu. Właściwością skóry ropuszej jest to, że parzy, nie należy więc jej dotykać goła ręką, aby przykrego sparzenia uniknąć. Ale, że nie miałem rękawiczek, wziąłem w ręce dwa kijki do trekkingu i lekko stworzenie popychając, namówiłem je do opuszczenia asfaltu. Kto jednak wie, co jej za moment strzeli do głowy? Może zechce na asfalt powrócić? Niełatwe jest życie bowiem życie ropuchy w Hornówku koło Izabelina na skraju Puszczy Kampinoskiej.



Przyroda podwarszawska potrafi robić miłe niespodzianki. W wielkanocnym czasie Ula z warszawskiego Słodowca wybrała się na ornitologiczną wycieczkę do Parku Potulickich pośrodku 55-tysięcznego Pruszkowa. Przez ten park przepływa rzeka Utrata, ta sama która wiele kilometrów później będzie przepływała przez park w Żelazowej Woli. Był dzień niedzielny, w parku sporo ludzi, chodzą sobie ścieżką wzdłuż rzeczki, a tam, jakieś 10 m od tej ścieżynki, coś kolorowego lata nad wodą. Zimorodki ! No i zostały sfotografowane.

Wcale niełatwo zobaczyć zimorodka. Najczęściej mają przyjemność spotkania z ptaszyną kajakarze na rzekach pomorskich i mazurskich. Na Mazowszu zimorodek jest ptakiem niezwykle rzadkim. Widywałem go nad Świdrem koło Mlądza, mad Rawką w Grabskich Budach, spotykałem go nad Pilicą, ale pośrodku miasta, jak dotąd, jeszcze nie.

Zimorodek jest niewątpliwie jednym z ładniej ubarwionych ptaków krajowych. Znakomity ornitolog, prof. Jan Sokołowski pisał o nim, że jego wierzch wraz ze skrzydłami i ogonem lśni w tonach niebieskich; gdy oglądamy ptaka pod światło - szafirowych, jeżeli patrzymy od strony światła - szmaragdowych. Jest ptakiem niewielkim, jego ciało ma kilkanaście centymetrów długości, skrzydła rozpinają się na dwadzieścia parę centymetrów.
Najczęściej można go ujrzeć, gdy szybko przelatuje nisko nad wodą. Wygląda wtedy „jakby przeleciała błękitna iskra". Żywi się rybkami i owadami. Niekiedy można go ujrzeć, gdy siedzi nieruchomo na gałęzi, wypatrując w wodzie zdobyczy. Pożywienie zdobywa z trudnością i to powoduje, że nawet w parze lęgowej silniejszy samiec przepędza samicę z zasobniejszych terenów łowieckich. Żywi się głównie rybami, a więc: słynąca dotąd z zanieczyszczonej wody rzeczka Utrata już odzyskała swoją naturalność i musi być rybna, skoro są nad nią zimorodki! Jak poinformowali mnie ptasiarze w internecie, zimorodki w Pruszkowie obserwowane są już od kilku lat. A więc: niech żyje ochrona przyrody!


       I jeszcze jedno spotkanie z mazowiecką fauną. Spotkanie z puszczykiem. Zdjęcie to przysłała mi Maria z Mrozów. W czasie  przechadzki rodzinnej po parku w warszawskich Łazienkach Królewskich była  świadkiem ptasiego dramatu. Wokół jednego z drzew uwijało się stado wrzeszczących wron. Obserwowało to dwoje ludzi - ornitologów z profesjonalnym sprzętem fotograficznym, którzy poinformowali moją znajomą, że wrony właśnie usiłują atakować pisklę puszczyka. Jak się domyślam w celu skonsumowania pisklęcia. Wiele pożytku mieć nie będą, puszczyk składa się głównie z piór, ciałka pod nimi bardzo, ale to bardzo niewiele.
      Właśnie pisklę opuściła jego matka, która przed chwilą siedziała na tym drzewie, zaś z sąsiedniego drzewa obserwowało to zdarzenie drugie przerażone pisklę - o ile w ogóle mogło coś widzieć w oślepiającym słońcu. Państwo owi martwili się, że nie było nigdzie widać samca puszczyka, mimo że stali tam już od dwóch godzin. W końcu wrony odleciały i maluchy na razie były bezpieczne. 
    Moja znajoma zastanawiała się, dlaczego matka nie broniła swoich piskląt, ale - pomyślała -  gdyby sowa rzuciła się na którąś z wron, na pewno wszystkie (a były ich ponad 20) rozszarpałyby i ją i oba maluchy, a tak, jakimś cudem agresja wron opadła. Może to nauka dla nas, ludzi? Chociaż trudno było patrzeć spokojnie na ten atak. 
      I pomyśleć, jeszcze całkiem niedawno wrony do miast prawie  nie zaglądały. Były ptakami pól, wiosek i lasów. W miastach królowały gawrony, krewniacy wron, jak i one z rodziny krukowatych. Ba, nawet poeci się mylili. Niejeden z nich, i to o sławnym nazwisku, czarne gawrony poetycko zmieniał we wrony, bo tak mu się wydawało, a gawronia czerń piór, z fioletowym na dodatek połyskiem,  bardziej romantycznie złowieszczą pojawiała się w wierszach. Gawron jest ptakiem użytecznym, ze zwierząt poluje na myszy, ale przede wszystkim niszczy ogromne ilości różnych niekoniecznie pożytecznych pędraków. Wrona jest drapieżcą, pisklęta innych ptaków są dla niej przysmakiem, uwielbia dobierać się do ptasich jaj w  gniazdach. 






     Kilka lat temu, w połowie listopada, zaprzyjaźnione małżeństwo było na przechadzce w podwarszawskich lasach Kampinoskiego Parku Narodowego. W uroczysku Opaleń spotkali się wtedy oko w oko z potężnym łosiem o ogromnych łopatach poroża. Stał o kilka metrów od nich i zupełnie się nimi nie przejmował. Został obficie  obfotografowany. Zdjęć jednak nie ma. Łoś poszedł w swoją stronę, oni w swoją. Przy szlaku była ławeczka, usiedli na niej, aby odpocząć i uspokoić się po tym nadzwyczajnym spotkaniu z królem podwarszawskiej puszczy. A potem wstali z ławeczki i poszli dalej. 
      Dopiero po kilku minutach dotarło do nich, że na tej ławeczce zostawili swój aparat fotograficzny ze zdjęciami tego łosia. Powrócili na to miejsce, ławeczka stała, aparatu nie było. Zostawili go przy bardzo  uczęszczanym szlaku. Telefonowali do leśniczego, mieszka niemal tuż obok ławeczki. Uczciwy znalazca się nie znalazł, niestety. A oni, po tej smętnej przygodzie ze zgubionym fotoaparatem w Opaleniu, mieli przykrą przygodę kolejną: włamano się do ich mieszkania w Warszawie i to w środku dnia. Nie było ich przez  trzy godziny południowe,  dzień był powszedni. Zastali w domu straszny kipisz, zginęło kilka rzeczy, m.in. laptop. Z nadzwyczajną pogodą ducha opowiadali mi o tym wszystkim, co ich spotkało.
      Łoś z tego zdjęcia został złapany  przez przyjaciela w obiektyw innego, następnego aparatu. Przy końcu zimy kilka lat później, tego łosia spotkał Grzegorz i to mniej więcej w tym samym rejonie, co tamtego, w bliskim sąsiedztwie szlaku turystycznego. 


1 komentarz:

  1. Historia z sowim pisklęciem jest dla nas ludzi nie nowa - "Świat Zofii" się kłania.

    OdpowiedzUsuń