Wspomnienie kolorów jesiennych.
Chyba żadna pora roku nie ma tylu twarzy, co jesień.Ale najpiękniejsza jej twarz przyodziana jest w szał barw, na który wszyscy czekamy, i to właśnie jest prawdziwa jesień. Coraz rzadsze jest ostatnimi laty krótkie na ogół babie lato. Wszystko to w tym pandemicznym roku mamy już za sobą. Już wiatry jesienne zerwały liście z drzew wiatry i jak wrogie armie zbliżają się szarugi jesienne, chłoszczące ziemię deszczem. Nadszedł czas na wspominanie tego, co najładniejsze: twarzy jesieni w kolorach. Najpiękniejszymi kolorami obdarowała nas w tygodniu przed Zaduszkami.
Na warszawskich Powązkach o jesieni
Na
warszawskich Powązkach słońce złociło drzewa, cały cmentarz płonął
nadzwyczajnie, nie przypominam sobie aż tak barwnej tam jesieni. Lubię ten cmentarz.
Znajduję w nim tak wiele barw i treści. Na nim szukam odpowiedzi na swoje
pytania, tam odnajduję czasem odpowiedzi. Szedłem niespiesznie,
fotografowałem bez wyjęcia, ponad setkę zdjęć pstryknąłem, szukałem
charakteru tego wspaniałego cmentarza, nie byłem wszędzie, chyba jednak w
pewnym stopniu udało mi się odnaleźć to, czego szukałem, nastroju
miejsca, atmosfery po prostu.
Tak mi teraz zeszło na moje stare lata, na to,
co bliskie. Dawniej jeździłem co roku do Zamczyska w Puszczy Kampinoskiej, do lasów pod Skułami, tam są
cudowne listne dywany o jesiennej porze. Tego
roku brodziłem wśród kolorowego dywanu liści w parku warszawskich Łazienek Królewskich i w jednym z najpiękniejszych rezerwatów polskich, mam go niemal pod domem, na warszawskich Bielanach. Gdy tak się idzie wśród tych liści, szur szur nogami w tym złotym dywanie, wszystko pozostałe zupełnie się nie liczy. Tylko ten kobierzec złotych liści zaścielający ziemię. Każdy krok w jesienne listowie to niemal Anteuszowe zagłębianie się w ten miękki dywan...
W Łazienkch Królewskich
Na
początku tegorocznej jesieni, 4 września odszedł na niebieskie szlaki
jeden z moich mentorów w moim turystycznym u krajoznawczym pisaniu. Tylko trzech lat zabrakło mu do setki. Był legendą
środowiska górskiego, taternikiem, alpinistą, dziennikarzem, autorytetem
.gdy chodzi o góry – również na arenie międzynarodowej. Był również
jednym w moich mentorów. Wiele mnie nauczył. Wiele mu zawdzięczam.
Wielką rolę odegrał jego sposób pisania na pisaniu moim. Był autorem
najlepszych przewodników, jakie kiedykolwiek zostały napisane.
O tym, czym dla przybysza z miasta może być w bukowym lesie kolorowa jesień też on mi powiedział. W pisaniu swoich przewodników w niego się zapatrzyłem. Zawsze o nim myślałem, gdy w czasie mazowieckich wycieczek jesiennych udawało mi się brodzić w złocących się liściach. Przypominam sobie wtedy słowa Józefa z jego przewodnika po Gorcach, jedne z tych słów, które zaważyły mocno na moim odczuwaniu przyrody i na pisaniu turystycznym. Bodajże przy opisie wsi Szczawa lub Kamienica wspomniał o szlaku zejściowym z Mogielicy w Beskidzie Wyspowym, pisząc że na ten szlak późną jesienią specjalnie przyjeżdżają turyści z Krakowa, by zbiegać w dół ku dolinie, brodząc po kolana w opadłych liściach bukowych. Nigdy nie było mi dane znaleźć się tam o jesiennej porze. Buczynę karpacką w kolorach sfotografowałem dopiero niedawno ...koło Lipiec Reymontowskich; jest na zdjęciu poniżej.
Na Mogielicy byłem raz jeden, jako uczeń gimnazjalny, uczestniczący w młodzieżowym obozie krajoznawczym, który odbywał się w Tymbarku. Zbieraliśmy różne informacje krajoznawcze po wsiach, przeprowadzając rozmowy i wywiady w zagrodach. Wtedy to usłyszałem o płanetnikach, mieszkających na szczycie Mogielicy. Gdy w górach nad Tymbarkiem zbierało się na burzę, niebo ciemniało na horyzoncie, jej pomruki już słychać było i pojawiały się w oddali zygzaki błyskawic, wtedy w okolicy mówiło się: Ooo! płanetnicy przystąpili do swojej roboty...
Wszedłem wtedy na tę Mogielicę i uczynił na mnie jej szczyt wielkie wrażenie, jak i legendy o płanetnikach, opowiadano nam, młodym krajoznawcom we wsiach okolicznych. Zapewne i ta wycieczka na Mogielicę, resztki połamanego przez wichry "triangułu" na jej wierzchołku, piaskowcowe głazy wśród trawa, paproci i krzewów, na nich farbą namalowane kierunki szlaków wiodących ze szczytu, Mogielnica zdawała się być dla mnie niby Olimp, którego deptać niegodne są stopy śmiertelnych, boć to przecie siedziba bóstw. Legendy o płanetnikach, aura, to wszystko zapewne zaważyło w jakiś sposób na moim zainteresowaniu krajoznawstwem w późniejszym życiu. Tak jak i opis Józefa Nyki wiele lat później.
Zimowity
Tego roku, gdy opuściłem już bielański lasek, idąc ku autobusowi, który miał mnie zawieźć do domu, na skraju lasku, nad stawem na dolnym Marymoncie zobaczyłem liliowe kwiaty zimowitów. To delikatne kwiecie zapowiada zimę. Wita nie tylko swoją, wyjątkowo trafną polską nazwą. Jest jej zapowiedzią. Spotykałem je na górskich polanach, ostatni raz szmat czasu temu w słowackich Oravicach. One górom przynależą, na nizinie są sadzone aby umilać oczy takim, jak ja mieszkańcom nizinnej dziedziny... Pełna ich nazwa wskazuje na jesień, to zimowit jesienny, tę jesień nosi w swojej nazwie łacińskiej Colchicum autumnale.
No i proszę, jakby na to nie patrzeć, zawsze ku górom się spogląda z tych naszych nizin, od rozścielonych nad królewską Wisłą ziem Mazowsza. Wisła też stamtąd tutaj przypłynęła do tej naszej Warszawy. Wiele ostatnich lata swojego Józef Nyka spędził na nizinnym Mazowszu. A przecież był człowiekiem gór. W Gorcach brał czynny udział w partyzantce, w wysokich, skalistych górach się wspinał, o górach pisał. Zostały po nim jego przewodniki, wciąż wznawiane, wciąż niedościgłe. On pozostał na naszym Mazowszu, na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, w kwaterze G III, rząd urnowy, grób 4.
....................................................................
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz