Ulewa
Sierpień mamy upalny nadzwyczaj tego roku i tak naprawdę żyć się nie daje w tym upale, bośmy tutaj na Mazowszu niezwyczajni takiej pogody afrykańskiej. Zapowiadają się kiepskie plony, a to nie jest dobra wiadomość. W wiejskich kościołach rolnicy zanoszą modlitwy o deszcz. A u nas deszczu jak nie ma, tak nie ma. W asyście wichur i trąb bywa na Dolnym Śląsku i to w dramatycznym dla ludzi nadmiarze, w Krakowie zalał ulice, w Poznaniu trzy szpitale. Na Mazowszu od wielu dni nie pada. Ale w lipcu deszcz bywał często, wpadał do nas wraz z błyskawicami i grzmotami burz, burzowe wichury łamały drzewa i zrywały linie energetyczne, całe wioski pozbawiając prądu.
Chciałbym teraz powrócić do jednej takiej burzy z ulewą, z którą spotkałem się ostatniej soboty lipcowej. W gronie przyjaciół z turystycznych szlaków odwiedziłem wówczas Nieborów. Mężczyźni byli w mniejszości. Kobiety ładniejsze. Humory znakomite. Nieborów jak zawsze wspaniały. Pogoda natomiast nieszczególna, słoneczna, a parna. Wszystko zwiastowało burzę. Jakoż i nadeszła. Szybka, raptowna burza z nawałnicą. Wyglądało okropnie, było okropnie. Znalazł się jakiś daszek przy drodze, ścieśniliśmy się pod nim, burza trwała, błyskawice błyskały, grzmoty grzmiały. Jedna z moich towarzyszek pstryknęła zdjęcie nadciągających pod ten daszek maruderów. Pół godziny potem było po wszystkim, nawałnica pognała dalej w kierunku Warszawy.
Nawałnica, jaką przeżyłem teraz w Nieborowie i kompletne przemoknięcie wędrujących ze mną osób, przypomniało mi moją wędrówkę po Bieszczadach z roku 1957. Młody byłem wówczas nieprzyzwoicie, połoniny pachniały jeszcze wojną, wioski wyludnione, to co z nich zostało ogarnęła już dzika przyroda. W mozolnej wędrówce przez tę przyrodę dziką dotarłem do Ustrzyk Górnych. Stały tam drewniane baraki powojskowe, niektóre bez dachów, niemal wszystkie bez szyb okiennych, z zerwanymi podłogami. Na jednym z budynków była umieszczona tablica, że to jest schronisko turystyczne PTTK. Lał deszcz i jak to w górach bywa, był to bardzo ulewny deszcz. W drzwiach stało kilku nieco od nas starszych młodych ludzi.
-Gdzie jest kierownik?
-Ha, ha, jaki tam kierownik, kierownik tydzień temu poszedł pieszo do Sanoka po baterie do latarek elektrycznych, a do Sanoka przez góry idzie się kilka dni.
-A gdzie możemy spać?
-Śpijcie sobie, gdzie chcecie.
Poszliśmy w deszczu nad potok, nałamaliśmy mokrych gałęzi liściastych krzewów, przynieśliśmy je z mokrymi liśćmi, rozścielili to na klepisku w którejś z izb, na to położyło się płótno naszego namiotu, spanko było przygotowane, wygodnie nie było, byliśmy wszakoż młodzi, więc specjalnie to nie przeszkadzało.
Deszcz padał i padał. Przed wieczorem przyszło dwóch kompletnie przemoczonych turystów. Dla nas byli starcami, mieli pewnie po czterdzieści lat. Zrzucili z siebie plecaki, rozebrali, ciało dokładnie do sucha wytarli wydobytym z plecaka ręcznikiem, potem wzięli się za wyżymanie swojej odzieży. Obok stał jeden z nas, Ślązak z dziada pradziada, miał Eugeniusz na imię, wołało się na niego Gienek lub po śląsku Gynel. Przypatrywał się temu wyżymaniu, a wreszcie powiedział odpowiednio po śląsku lekko grasejując.
-Ja to panom ale nie zazdroszczę tak zmoknąć.
Jeden z nich przerwał na chwile wyżymanie, popatrzył na naszego kolegę ze Śląska i odpowiedział.
-Co ty mówisz chłopie, przecież to jest dopiero prawdziwa przygoda. Ja ten dzień będę pamiętać do końca życia!
Na na całe życie to zdarzenie zapamiętałem. To były bardzo mądre słowa. Wziąłem je sobie do serca. I ta lipcowa, tegoroczna ulewa spod Nieborowa wszystko tamto mi przypomniała...
Sierpień mamy upalny nadzwyczaj tego roku i tak naprawdę żyć się nie daje w tym upale, bośmy tutaj na Mazowszu niezwyczajni takiej pogody afrykańskiej. Zapowiadają się kiepskie plony, a to nie jest dobra wiadomość. W wiejskich kościołach rolnicy zanoszą modlitwy o deszcz. A u nas deszczu jak nie ma, tak nie ma. W asyście wichur i trąb bywa na Dolnym Śląsku i to w dramatycznym dla ludzi nadmiarze, w Krakowie zalał ulice, w Poznaniu trzy szpitale. Na Mazowszu od wielu dni nie pada. Ale w lipcu deszcz bywał często, wpadał do nas wraz z błyskawicami i grzmotami burz, burzowe wichury łamały drzewa i zrywały linie energetyczne, całe wioski pozbawiając prądu.
Chciałbym teraz powrócić do jednej takiej burzy z ulewą, z którą spotkałem się ostatniej soboty lipcowej. W gronie przyjaciół z turystycznych szlaków odwiedziłem wówczas Nieborów. Mężczyźni byli w mniejszości. Kobiety ładniejsze. Humory znakomite. Nieborów jak zawsze wspaniały. Pogoda natomiast nieszczególna, słoneczna, a parna. Wszystko zwiastowało burzę. Jakoż i nadeszła. Szybka, raptowna burza z nawałnicą. Wyglądało okropnie, było okropnie. Znalazł się jakiś daszek przy drodze, ścieśniliśmy się pod nim, burza trwała, błyskawice błyskały, grzmoty grzmiały. Jedna z moich towarzyszek pstryknęła zdjęcie nadciągających pod ten daszek maruderów. Pół godziny potem było po wszystkim, nawałnica pognała dalej w kierunku Warszawy.
W deszczowej nawałnicy na wycieczce pod Nieborowem. Fot.Ula Kaczyńska |
Nawałnica, jaką przeżyłem teraz w Nieborowie i kompletne przemoknięcie wędrujących ze mną osób, przypomniało mi moją wędrówkę po Bieszczadach z roku 1957. Młody byłem wówczas nieprzyzwoicie, połoniny pachniały jeszcze wojną, wioski wyludnione, to co z nich zostało ogarnęła już dzika przyroda. W mozolnej wędrówce przez tę przyrodę dziką dotarłem do Ustrzyk Górnych. Stały tam drewniane baraki powojskowe, niektóre bez dachów, niemal wszystkie bez szyb okiennych, z zerwanymi podłogami. Na jednym z budynków była umieszczona tablica, że to jest schronisko turystyczne PTTK. Lał deszcz i jak to w górach bywa, był to bardzo ulewny deszcz. W drzwiach stało kilku nieco od nas starszych młodych ludzi.
-Gdzie jest kierownik?
-Ha, ha, jaki tam kierownik, kierownik tydzień temu poszedł pieszo do Sanoka po baterie do latarek elektrycznych, a do Sanoka przez góry idzie się kilka dni.
-A gdzie możemy spać?
-Śpijcie sobie, gdzie chcecie.
Poszliśmy w deszczu nad potok, nałamaliśmy mokrych gałęzi liściastych krzewów, przynieśliśmy je z mokrymi liśćmi, rozścielili to na klepisku w którejś z izb, na to położyło się płótno naszego namiotu, spanko było przygotowane, wygodnie nie było, byliśmy wszakoż młodzi, więc specjalnie to nie przeszkadzało.
Deszcz padał i padał. Przed wieczorem przyszło dwóch kompletnie przemoczonych turystów. Dla nas byli starcami, mieli pewnie po czterdzieści lat. Zrzucili z siebie plecaki, rozebrali, ciało dokładnie do sucha wytarli wydobytym z plecaka ręcznikiem, potem wzięli się za wyżymanie swojej odzieży. Obok stał jeden z nas, Ślązak z dziada pradziada, miał Eugeniusz na imię, wołało się na niego Gienek lub po śląsku Gynel. Przypatrywał się temu wyżymaniu, a wreszcie powiedział odpowiednio po śląsku lekko grasejując.
-Ja to panom ale nie zazdroszczę tak zmoknąć.
Jeden z nich przerwał na chwile wyżymanie, popatrzył na naszego kolegę ze Śląska i odpowiedział.
-Co ty mówisz chłopie, przecież to jest dopiero prawdziwa przygoda. Ja ten dzień będę pamiętać do końca życia!
Na na całe życie to zdarzenie zapamiętałem. To były bardzo mądre słowa. Wziąłem je sobie do serca. I ta lipcowa, tegoroczna ulewa spod Nieborowa wszystko tamto mi przypomniała...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz