Kajakiem przez Puszczę Kampinoską.
Od zdarzenia, o którym chcę opowiedzieć, upłynęło blisko sześćdziesiąt lat. Rzecz zdarzyła się w pierwszomajowy weekend roku 1967. Taki pomysł mi wtedy przyszedł: a może by tak spłynąć kajakiem przez naszą Puszczę Kampinoską? Jezior w puszczy nie mamy, zamiast rzek mamy kanały, proste jak linijka, krajobrazowo średnie raczej, ale … czemuż by nie? Pierwszego maja, jak będzie dużo wody w puszczy, termin bardzo akuratny. W 1967 roku akurat zdarzała się dogodna możliwość kalendarzowa, ostatniego dnia kwietnia była niedziela, w poniedziałek wypadało święto pierwszego maja. Nie co roku zdarzała się taka koincydencja dni wolnych od pracy. Trzeba to było wykorzystać. Namówiłem swoją turystyczną kompanie na taki spływ kajakami w podwarszawskiej puszczy. Służby parku narodowego zdały się nie mieć nic przeciw temu, chodziło tylko o to, aby się zameldować u leśniczego na początku spływu w Zaborowie Leśnym.
Pierwszy maja był jednym z najważniejszych dni w życiu Polski Ludowej, to było święto ludu pracującego miast i wsi i lud o tym wiedział, że tego dnia to święto świętować należało uczestniczenie w pochodzie pierwszomajowym, najlepiej w zorganizowanych grupach ze swoich szkół, uczelni i zakładów pracy, z radosnym uśmiechem na ustach, czerwonym krawatem pod grdyką i drzewcem szturmówki z flagą czerwoną, albo w barwach narodowych, albo z przybitym do niego portretem jednego z wodzów rewolucji lub jakimś właściwym dla okoliczności hasłem, przygotowanym uprzednio przez odpowiednie komórki organizacyjne.
Sporo lat przeżyłem w Peerelu, ale tylko raz uczestniczyłem pierwszomajowym pochodzie. A obecność była co prawda nieobowiązkowa, ale powszechnie się wiedziało, że w pochodzie udział wziąć należy i maszerować trzeba, bo jak się nie pójdzie, to można mieć problemy. Jakoś mi się jednak udawało na pochodach nie bywać. Pytany o nieobecność odpowiadałem, że nie mogłem, bo pierwszego maja od wielu lat czczę na wycieczkach pośród przyrody.
Turystyka była słuszna ideologicznie, turystykę uprawiał towarzysz Lenin, do tego w Polsce, wszedł nawet na Rysy od Morskiego Oka. PTTK organizowało masowe rajdy jego imienia, a na czele Towarzystwa stał jeden z członków politbiura partii komunistycznej, więc w jakimś sensie kryłem się pod jego parasolem pośród tej swojej przyrody. Nikt się mnie nie czepiał, komuniści chyba sobie dawali sobie beze mnie radę, a przyroda czekała na mnie z całą swoją rozpustną wspaniałością i odpłacała się jak najlepiej.
Pierwszego maja niemal zawsze była pogoda. Do czego, jak do czego, ale do pogody na te swoje pochody, to komuniści niemal zawsze mieli szczęście. Ponad pół wieku minęło, a ja wciąż ze szczegółami pamiętam jak ze swoją paczką czciłem pierwszomajowe święto wypadami poza Mazowsze, najchętniej na Mazury, najchętniej na spływ kajakowy, na dni dwa lub trzy, jak się czasem udawało. Nieustannie wracają te kajakowe wspomnienia. Przejmujący zapach wody. Od wioseł pęcherze na dłoniach. Śnieg, jaki któregoś roku zasypał mi namiot nad Krutynią.
W czasach dzisiejszych organizacja spływów kajakowych zajmują się wyspecjalizowane formy, u nich zamawia się kajaki, które zostaną przetransportowane na miejsce początku kajakowej przygody, potem – jeśli trzeba - odwiezione stamtąd, gdzie spływ zakończymy, a jak trzeba to i nas się przywiezie lub dowiezie skąd i dokąd tylko zechcemy. Kiedyś tak łatwo nie było. To były inne czasy, niż teraz, wtedy taki spływ był ogromną przygodą, również organizacyjną.
Początek spływu był zaplanowany w Zaborowie Leśnym. Nasze składane kajaki, wraz z załogami, zostały tam dowiezione wynajętym busem. Asfalt skończył się na początku Truskawia, okolice dzisiejszej pętli autobusowej wyglądały mniej więcej tak, jak tej fotografii powyżej. Dalej zaczęło się błoto ma Truskawskiej Drodze, padało przedtem od dni kilku. Wiedziałem że łatwo nie będzie, nie było. W końcu samochód drogę pokonał, strachu było sporo, a pan kierowca kilka razy się buntował. Nocleg był zamówiony w stodole u leśniczego, przed snem pracowicie składaliśmy do kupy nasze kajaki, żaden własny, wszystkie pożyczone, jedne w ośrodku w Wołominie, inne z Pruszkowa, ktoś miał chody u wodniaków z przystani na Wale Miedzeszyńskim w Warszawie.
Były to składaki typu Neptun, produkowane w Niewiadowie. Robiły to w ramach produkcji ubocznej, główna była tajna, ale wiedzieli wszyscy, że to zbrojeniówka. Neptun z Niewiadowa miał swoją wagę, ważył 50 kg. Przewoziło się go w trzech torbach, w jednej była jego powłoka, wykonana z gumowanej tkaniny, w dwóch pozostałych stelaż, którym po złożeniu ową powłokę się zmyślnie wypełniało. Oraz składane dwa wiosła i ster; sterowało się orczykiem, orczyk nogami. Składanie kajaka trochę trwało, czasem denerwująco długo, ale wprawna w tej robocie dwuosobowa załoga uwijała się z tym w około godzinę.
Nocą gospodarza odwiedził sąsiad, przyjechał furmanką, zaprzężoną w konia. Gotowe już do spływu, poskładane pracowicie kajaki leżały na podwórku. W jeden z kajaków wdepnął koń, rozwalił go dokumentnie. Właściciel kajaka wstał przed wszystkimi, od świtu pracował nad rekonstrukcją, była średnio udana, ale łódka szlak pokonała szczęśliwie.
Na zdjęciu Neptun w stanie złożonym, gotowy do spływu. Jego załoga kończy upychanie bagażu wewnątrz łódki. Wodowanie miało miejsce przy mostku na Kanale Zaborowskim. Stojąc dzisiaj na tym mostku, przy którym zaczynają się pomysłowo poprowadzone widowiskowe kładki turystyczne, trudno to sobie dzisiaj wyobrazić ten kanał ze zdjęcia poniżej. Dzisiaj wkracza na niego las, jest zawalony spadłymi drzewami, część zrobiła to sama z siebie, niektórym pomogły bobry, krajobraz dzisiejszy jest tam bardzo puszczański. Pół wieku tak tam nie było. Kanał był pięknymi szpalerami olch obramowany, a wokół rozpościerały się łąki Kaliska. Woda czyściutka od drzew i gałęzi, taki kanał być musiał, jego oczyszczanie należało wtedy do obowiązków służb leśnych, kanały miały wtedy tylko jedno zadanie, były kanałami melioracyjnymi, miały teren osuszać. Trudno nam dzisiaj w to uwierzyć, patrząc z mostku lu zachodowi.
Zaborów Leśny. Kajaki gotowe do spływu. | |
Wodowało pięć kajaków i jeden ponton. Ponton na trasę
ruszał pierwszy, przed kajakami, bo dłużej mu się płynęło, jako że
poruszał się do przodu ruchem okrężnym. Załogantami tego pontonu byli
dwaj młodzi lekarze, jednym z nich był Andrzej Pietraszek, zwany
Piętaszkiem (na zdjęciu w okularach), został potem znakomitym
chirurgiem, kierował Oddziałem Zabiegowym Kliniki Nowotworów Płuca i
Klatki Piersiowej Centrum Onkologii-Instytutu w Warszawie, ratował w
potrzebie dziesiątki ludzi. Nie tylko lekarze uczestniczyli w tym spływie; było kilku inżynierów, jeden himalaista, gromadka taterników, jedna klawesynistka i jeden aktor teatralny, był też wybitny specjalista od tworzyw sztucznych, wszyscy równolatki po trzydziestce. Zacne towarzystwo, przyjaźniło się z sobą od lat.
Woda niosła łódki wcale bystro, jedynymi przeszkodami były prymitywne kładki, jakie lud miejscowy postawiał w kilku miejscach, ułatwiając sobie przejścia na drugi brzeg. Zwisały nisko nad wodą i aby je sforsować, trzeba było je unieść. Tam, gdzie w pobliżu znajdowały się wioski, kładek było sporo, czasem jedna od drugiej co kilkadziesiąt metrów, nie opłacało się wsiadać do kajaka między nimi, szło się brzegiem, wiosła brało się w dłoń, łódki się na hol. I tak naprawdę, wtedy dopiero mogliśmy widzieć dookolny krajobraz, jak ta Puszcza Kampinoska naprawdę wygląda. A wyglądała, z ręką na sercu to powiem, bardzo tak sobie. Bardziej czuło się obecność człowieka, niż puszczy. Tak było. Park narodowy w Puszczy Kampinoskiej istniał dopiero od ośmiu lat!
Żadna praca ma spływie.Więc unosi, co trzeba. |
Burłaczenie wśród drzewostanów uroczyska Debły. |
Most w Zamościu |
Dla miejscowych byliśmy sporą atrakcją, a jak się zdaje, w wydaniu premierowym. Ze wszystkich stron było słychać nawoływania: kajaki jadą! Na moście w Zamościu czekał na na nas tłumek widzów. Zbliżał się zachód i zrobiło się tak jakby trochę romantycznie. Jeden z przyjaciół, ten któremu koń rujnował kajak w Zaborowie Leśnym, zaczął nam przygrywać pod ten zachód na swojej okarynie.
Zmierzcha. Andrzej Kuś, zwany Truchtem, gra na okarynie
Wpływamy w las. Czas pomyśleć o noclegu.
Na biwak wybrałem miejsce w bezludnej okolicy przy rezerwacie Krzywa Góra. Namioty rozstawiliśmy tuż obok istniejącego tam wtedy mostu i miejsca po gajówce Ludwików. Dzisiaj to pępek najdzikszego obszaru naszej puszczy, pełen tabunów komarzych i niezliczonych ilości kleszczy, czekających na zbłąkanych osobników naszego gatunku, latem derkają tam derkacze, a jesienią ryczą jelenie i bukują łosie.
Wtedy, gdy tam biwakowaliśmy, też było ładnie, chociaż inaczej i nic wokół nas nie bukowało, nie ryczało i derkało. Ale gdy już ściemniało wokół, zaczęła krzyczeć na nas jakaś sowa z lasu, obszczekał nas zdenerwowany czymś koziołek, a od pobliskiego Karolinowa dobiegały głosy domagających się dojenia krów. Sen nadszedł szybko i był solidny. Zdrowy był, tak jak powinien.
Biwak w uroczysku Ludwików.
Ranek wstał pogodny. Jak zawsze pierwszego maja. W miastach ludzie szykowali się do pochodów i manifestacji. A my bez pośpiechu przygotowywaliśmy się do ostatniego odcinka swojej trasy. Gdy za Tułowicami wpłynęliśmy na Bzurę, ze zdziwieniem znaleźliśmy się na jeziorze, bo rzeka zajmowała całą szerokość doliny,od Wyszogrodu właśnie wchodziła w Bzurę cofka wysokiej wody na Wiśle. W dodatku wiatr wiał mordewindem, to i płynęło się niełatwo.
Dobiliśmy wreszcie do brzegu w sąsiedztwie stacyjki kolejki wąskotorowej. Stacja nazywała się „Wyszogród”, ale była we wsi Kamion, Wyszogród był na drugim brzegu rzeki, dochodziło się do miasteczka po najdłuższym drewnianym moście Europy. Miał aż 1285 metrów długości, wybudowali go polscy i radzieccy jeńcy wojenni w 1944 roku z drewna pochodzącego z Puszczy Kampinoskiej. W ostatnich latach jego istnienia jeździło się po nim z duszą na ramieniu.
Kolej wąskotorowa od Wyszogrodu do Sochaczewa. |
Po wysuszeniu kajaków, złożeniu ich i zapakowania do worków, wsiedliśmy do najprawdziwszej w świecie pasażerskiej ciuchci. Pociąg jak pociąg, całkiem normalny, tyle że wszystko nieco mniejsze, niż normalnie. I do tego zaprzężone w najprawdziwszy parowóz z dymiącym kominem. W Sochaczewie od wąskotorówki do normalnych pociągów był kawałek, biegiem przemierzaliśmy tę trasę, nosząc na raty nasz liczny i ciężki bagaż. Zdążyliśmy na czas. Nawet bilety dało się nabyć.
Opowiadam o tym spływie co młodszym ze swoich znajomych, żałują, że już takiej przygody w podwarszawskiej puszczy przeżyć nie mogą. I bardzo dobrze, że po puszczy już tymi kanałami nie będziemy kajakować,. Myślę, że żałować nie mają czego. Powiedziawszy prawdę, kanały nie są tym, co kajakowe tygrysy lubią najbardziej. Prawdziwym szlakiem kajakowym jest niezbyt szeroka rzeka i do tego kręta, o zmiennym krajobrazie otoczenia. Nie dziwnego, że w okolicach Warszawy takie sukcesy święci teraz Wkra w okolicach Pomiechówka, że pływa się po górnym Liwcu, a Świder powyżej Otwocka jest fascynująco piękny, Jeziorka powyżej Piaseczna podniecająca.
Kanał jest na ogół prosty jak linijka, a że brzegi ma wysokie, krajobrazu z kajakowego pokładu praktycznie nie widać. W Puszczy Kampinoskiej, jak się uda, a powinno się zacząć udawać nawet dość szybko, będą niektóre kanały w różnych miejscach rozkopywane, aby pozwolić wodzie uciekać na okoliczne torfowiska, a kanałom dać szanse stawania się naturalnymi ciekami wodnymi. Ale i bez tego, przy dyskretnej pomocy gospodarzy Parku Narodowego, kampinoska przyroda staje się coraz bardziej naturalna. Zmienił się albowiem krajobraz puszczański przez te sześćdziesiąt lat od mojego spływania. Ochrona przyrody zrobiła swoje i Puszcza Kampinoska dziczeje jak należy, powolutku stając się puszczą prawdziwą, a nie tylko z nazwy. W gruncie rzeczy, o to właśnie w tej całej ochronie przyrody chodzi, żeby puszcza była puszczą.
…..................................