środa, 13 marca 2019

Nad Lipkowską Wodą w Lipkowie

    W marcu przychodzi na podwarszawskie Mazowsze przedwiośnie. Wśród wielu miejscowości podwarszawskich, jakie wtedy odwiedzam, znajduje się Lipków na skraju Kampinoskiego Parku Narodowego, bardzo akuratny o tej prze   cel wycieczkowy z wartościowymi zabytkami architektury i historii w przyjemnym krajobrazie. Zawsze staram się bywać tam wtedy.  Czasem zastaję okolicę w resztkach śniegu, niekiedy już przy przedwiosennym słońcu. Nigdy odwiedzin Lipkowa nie żałowałem. Aparat fotograficzny zawsze był w użyciu. Bez względu na pogodę...


    Krajobrazową atrakcją miejscowości jest Lipkowska Struga. Ale nie tylko ona. Okolice Lipkowa o przedwiośniu nabierają  wdzięku szczególnego, tam bowiem ożywają koryta kilku strug,  mających swoje źródła poza Puszczą Kampinoską, na żyznych pszenno-buraczanych ziemiach największej, mazowieckiej równiny, ciągnącej się od Warszawy w stronę Błonia i Łowicza.   Na tamtych ziemiach przez całe wieki najważniejsze było rolnictwo, ale w latach ostatnich zaczęło ustępować, bo poczęła się rozrastać warszawska aglomeracja miejska. Wielopiętrowe bloki   mieszkalne warszawskiego Bemowa i Woli rozpoczęły gromadny szturm na te żyzne ziemie, a rozsiane po tej równinie wioski zmieniły się w podmiejskie osiedla i ich mieszkańcy niemal ze szczętem zapomnieli o tym, że ich ojcowie byli jeszcze rolnikami. I coś nie tak stało się teraz z podziemnymi wodami gruntowymi, już nie płyną ku dolinie kampinoskiej strumienie, których koryta są przez większą część roku suche, suchuteńkie. Niestety, prawda jest okrutna, tym na co Puszcza Kampinoska cierpi najbardziej, jest niedobór wody.


    Tylko u progu przedwiośnia te wszystkie kanałki i koryta ożywają wiosennymi wodami. Będą tak płynąć dopóki im sił starczy, może przez tydzień, może przez miesiąc, może aż do lata, a potem znikną, chyba że jeszcze powróci śnieg w marcu „w którym, jak w garncu”, co powszechnie wiadomo, a przecież jeszcze jest w odwodzie „kwiecień plecień, co przeplata, trochę zimy, nieco lata”. Mają te strugi sprzymierzeńców swoich nie lada; na ukrytych pośród lasów dolinkach, w zatrzymaniu wody pomagają niezmordowane bobry, nocami budujące swoje tamy i zmieniające puszczański krajobraz nie do poznania i bardzo, ale to bardzo pięknie. Chwała niech będzie bobrom!



    Lipkowska Woda jest dziewięciokilometrowej długości strumieniem okresowym, który bierze początek niedaleko ulicy Arkuszowej na Wawrzyszewie i koło Klaudyna dociera do Kampinoskiego Parku Narodowego, gdzie wije się w częściowo naturalnym korycie, nieopodal kościoła w głęboko wciętym wąwozie. Koło Lipkowa wpada do Strugi– rzeczki płynącej z okolic wsi Stare Babice, która po pokonaniu 6 km dociera do Zaborowa Leśnego, gdzie przechodzi w Kanał Zaborowski.
    Lipków był wzmiankowany w 1414 r. jako własność rycerskiego rodu Prusów, w końcu XVIII w. była to jedna ze wsi klucza majątków króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i wraz z dworkiem otrzymała go w dożywocie morganatyczna żona króla, pani Grabowska. W 1788 r. majątek nabył Ormianin Józef Paschalis Jakubowicz, który założył tu słynną wytwórnię szlacheckich pasów polskich. Miały one bogatą ornamentykę i oryginalny wzór, stanowiący chlubę polskiej produkcji pasamonicznej.       





    Wiek później w dworku w Lipkowie bywał Henryk Sienkiewicz, starający się o rękę przyszłej swojej żony Marii z Szetkiewiczów, do których wówczas majątek należał. Okolice uwiecznił później na kartach "Ogniem i mieczem", w Lipkowie sytuując dramatyczny pojedynek pana Wołodyjowskiego z Bohunem, a osoba teścia była dla pisarza wzorem literackiego konterfektu wspaniałego polskiego szlachciury, rubasznego imć pana Onufrego Zagłoby. 


    Pobliskie osady bogato czerpią z obecności Sienkiewicza w tym dworku. W samym Lipkowie jest i Sienkiewicz i jego bohater powieściowy Skrzetuski, są ulice Hetmańska, Husarska, Karabeli i Kontuszowa, natomiast ulice Kmicica i Oleńki są po drugiej stronie Lipkowa, w Izabelinie. Turyści wędrujący tamtędy szlakiem znakowanym z Lasek, wchodzą w atmosferę lipkowską dzięki nazwom sienkiewiczowskich bohaterów, spotkają albowiem po drodze w Izabelinie ulice Wołodyjowskiego, Zagłoby i Rocha Kowalskiego, Podbipięty, Charłampa i Soroki, ale i Kordeckiego, Sapiehy oraz księcia Jeremiego. Wielka jest siła literatury nad Lipkowską Wodą i w jej okolicach. Nie da się ukryć, Henryk Sienkiewicz wielkim pisarzem był.
        Pamiętam ze swojego dzieciństwa, a lat miałem wówczas chyba coś około dziesięciu, że sekwencję o oblężeniu Zbaraża czytałem nocą. Przeżywałem to oblężenie okrutnie, oderwać się od książki nie mogłem, z emocji podskakiwałem na łóżku (pamiętam, że siedziałem w kucki na łóżku w czasie tej lektury i że podskakiwałem). Wyczyny imć pana Longinusa  robiły na mnie niezwykłe wrażenie. Wtedy też doceniłem znajomość łaciny, gdy dowiedziałem się, iż "longinus" to łacińskie: "długi". Śmierć Podbipięty opłakałem prawdziwymi łzami. Przez długie minuty nie mogłem powrócić do dalszej lektury, wstrząśnięty, przerażony.
    Z mojego pokolenia każdy z chłopców chciał być takim, jak on. Nieco naiwnym, ale rycerskim i niezwykle szlachetnym. Dzisiaj wielu młodych zwłaszcza czytelników czyni Sienkiewiczowi zarzut, iż postaci jego powieści są malowane jednoznacznymi barwami. Że te barwy jasne są jasne niekiedy zbyt bardzo. Nie do końca się zgadzam, chociaż coś jest na rzeczy. Myślę, iż w czasach dzisiejszych nie za bardzo jest szlachetność w modzie, a kult przemocy, lansowany w kinie, telewizji, grach komputerowych, święci zbyt powszechne triumfy. Honor, prawość, bezinteresowność, moralność, szlachetność... pojęcia to bardzo obce dla wielu. Wydaje mi się nawet, że dla zbyt wielu. Niekiedy aż serce boli, gdy sobie człek to uświadomi. Dla takich myśli przypomnienia także podwarszawski Lipków na odwiedziny zasługuje.



         Zabytkowy zespół lipkowski z końca XVIII wieku składa się z dworku  oraz kościoła,  obok którego znajduje się grobowiec Jakubowicza. Całość oprawiona jest pozostałościami parku, w którym rosną zabytkowe lipy, a na tyłach dworku  można ujrzeć pień drzewa, sadzonego jakoby ręką królewską. Skromny kościółek, zbudowany w 1792 roku znajduje się obecnie w niekończącym się  remoncie, parafianom zastępuje go tymczasowo postawiony hangar, a w dworku mieści się  plebania.


    Parafię w Lipkowie utworzono dopiero po wojnie. Przedtem wieś przynależała do parafii w Starych Babicach. Pierwszym proboszczem został ksiądz Wacław Kurowski. Skończyła się wojna,  kościół był kompletnie zrujnowany, bez dachu, w środku rosły drzewa i krzewy. Pod jego przewodem parafianie odbudowali swój kościół. Wkrótce stał się miejscem modnym wśród warszawiaków, którzy przyjeżdżali do Lipkowa brać tutaj śluby w pięknej dekoracji. Odwiedzał plebanię ks.Jerzy Popiełuszko, ks.Jan Twardowski pisał tu wiersze. Kręcono w Lipkowie filmy,  przybywali wtedy do Lipkowa znani aktorzy i reżyserzy. Statystami bywali mieszkańcy okolicy.
      Był ks.Kurowski świetnym gospodarzem. Na plebanii urządził izbę muzealną i w niej gromadził eksponaty z Lipkowa: stare zdjęcia okolicy, przekazane przez potomków rodu Paschalisów dawne plany majątku, pamiątki związane z Henrykiem Sienkiewiczem, przedmioty po filmowcach, wycinki prasowe. Była tam też replika pasa kontuszowego i stary kołowrotek, a pod ścianami stały pamiątkowe kufry i skrzynie. W niedziele udostępniał to wszystko turystom. Ksiądz zmarł w 1992 roku, mogiłę ma na tamtejszym cmentarzu. Odwiedźcie księdza, był jedną bardziej jasnych postaci polskiego Kościoła. Jak dojść do grobu, każdy wskaże, zawsze płoną na nim znicze, po tym się grób księdza Kurowskiego poznaje.

    W Lipkowie spędził ostatnie 42 lata swojego życia, nazwa  głównej ulicy w parafialnym Hornówku księdza przypomina. Jego następcom brakło jego energii, talentów, nie zrozumieli chyba czym mógłby być Lipków dla Warszawy. Starają się, to widać, ale  jakoś nie do końca tak, jakby należało, bo współczesny obraz zabytkowego Lipkowa nie jest taki, na jaki on i my zasługujemy.  A przecież mogłaby to być perełka tej części okolic podwarszawskich. 



    W lesie na wschód od kościoła rosną nad Lipkowską Wodą stare dęby i prowadzi ku nim wygodna dróżka turystyczna, zaczynająca się na sympatycznej, znakomicie utrzymanej piknikowej polanie turystycznej Kampinoskiego Parku Narodowego: jest tam wygodny parking, plac zabaw dla dzieci, alejki spacerowe, ławeczki dla zmęczonych, różne urządzenia dla spragnionych ruchu.

     
    W samej wsi, na  rozstajach dróg stoi neogotycka, murowana kapliczka, jest  wierną rekonstrukcją starej, którą pamiętał Henryk Sienkiewicz. Kapliczkę wzniesiono jako wotum wdzięczności za powrót z zesłania na Syberię jednego z członków rodziny Jakubowiczów. Przy rozbieraniu starej kapliczki (która musiała ustąpić miejsca nowej, wygodnej i wyasfaltowanej jak trzeba jezdni) znaleziono dwie monety - polską i rosyjską wybite w latach 1840 i 1851. Oprócz kilku cegieł ze starej kapliczki do nowej przeniesiono ceramiczną plakietę z motywem ukrzyżowania, jest to unikat w skali Mazowsza.
    W pobliżu dzisiejszego przystanku autobusowego (wciąż nosi nazwę Lipków-muzeum, chociaż następcy ks.Kurowskiego na probostwie pozbyli się muzeum zaraz po śmierci założyciela)  i obok mostku na rzeczce o nazwie Struga, stała karczma, którą oglądał Sienkiewicz i której obraz pozostawił w swojej powieści. Był głaz, który oznaczał miejsce tej karczmy. On także przepadł. Przy szlaku niebieskim, kilkaset metrów na zachód od kościoła znajduje się wydma nad strugą. 




       Pod tą wydmą umiejscowił Sienkiewicz sławny pojedynek:

    „Wyszli przed karczmę i skierowali się ku rzeczce, która płynęła śród zarośli głogów, dzikich róż, tarek i choiny. Listopad postrącał wprawdzie liść z krzewin, ale gęstwa tak była zbita, że czerniała jakoby wstęga kiru, het, przez puste pola aż ku lasom. Dzień był wprawdzie blady, ale pogodny tą melancholiczną pogodą jesieni, pełną słodyczy. Słońce bramowało łagodnie złotem obnażone gałęzie drzew i rozświecało żółte wydmy piaszczyste nieco opodal prawego brzegu rzeczki. Zapaśnicy i ich świadkowie szli właśnie ku onym wydmom.
Tam się zatrzymamy – rzekł Zagłoba.
Zgoda! – odpowiedzieli wszyscy. (...)
Świsnęły szable i ostrze szczęknęło o ostrze.”



     W grudniu 2018 roku odsłonięta została rzeźba, przedstawiająca bohaterów tego pojedynku. Ale nie w Lipkowie, lecz w odległych o kilka kilometrów gminnych Starych Babicach. Był pomysł, aby ta rzeźba stanęła w Lipkowie, ale wyszło, że to niemożliwe. Nie życzą sobie  tam  rzeźby literackich  bohaterów pana Sienkiewicza, bo – ich zdaniem - zanadto by desakralizowała teren parafialny. Podobno również wojewódzki konserwator zabytków był przeciw. Stanęli więc Wołodyjowski z Bohunem w gminnych Babicach. Lokalizacja sympatyczna, ale na uboczu od teatru wydarzeń, szkoda. 
     Gmina Stare Babice od dawna przyznaje się do tego pojedynku. Ma prawo, wieś Lipków przynależy do tej gminy, więc normalną rzeczą zdają się być skrzyżowane szable w herbie gminy. W obowiązującej od 2012 r.oku wersji herbu wyraźnie rozróżniono szablę polską Wołodyjowskiego i szablę kozacką Bohuna.
         Rzeźba jest  z brązu, postacie są naturalnej wielkości, mogą się podobać, chociaż – to wydaje się niemożliwe, ale jednak jest – ci z rzeźby zupełnie nie są podobni do naszych wyobrażeń o tych dwóch.  Autorami rzeźby są artyści-rzeźbiarze: Lili Fijałkowska, Wiesław Fijałkowski, Teresa Pastuszka-Kowalska i Dariusz Kowalski-Kodar.
    Ten wyrzeźbiony pojedynek umieszczony jest w sympatycznym otoczeniu, w powstałym niedawno  parku gminnym na tyłach kościoła w Starych Babicach. Niewątpliwie pięknie, ale że nie w Lipkowie -  żal....

piątek, 1 marca 2019


Bunkry na wydmach
opowieść krajoznawcza w dwóch odsłonach 

     Zima tegorocznego lutego na Mazowszu jakaś taka bardziej łagodna raczej. A luty wręcz niebywały. Czasem słonecznie, mroźnie bywało, ale nie za bardzo. W sam raz na wypad na peryferie mojego miasta, do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego w okolice Starej Miłosny, w krainę wydm i torfowisk.  To niezwykła  kraina, zadziwiająca tym bardziej, że  w znaczącej części znajduje się w granicach Warszawy.  
      Są dwie Miłosny, jedna jest dzielnica Sulejówka, druga to Miłosna Stara i jak sama nazwa wskazuje, to ona jest starsza. Niektórzy warszawiacy mają problem z odmianą nazwy Miłosna. Najczęściej popełnianym błędem jest odmiana, powszechnie jedzie się więc do Miłosnej, a powinno do Miłosny. Tak jak jechałoby się do Warszawy, a nie Warszawej. Takie bowiem są prawidła naszego, polskiego języka.
    Mówią mi niektóre źródła, że nazwa osady pochodzi od rośliny  w średniowieczu masowo rosnącą na bagnach u stóp miejscowych wydm. Owa roślina to miłosna górska (Adenostyles alliariae), gatunek należący do rodziny astrowatych. Występuje tylko w górach środkowej, południowej i wschodniej Europy. Przypuszcza się, że roślina wyginęła tutaj wraz ze zmianą klimatu na przełomie XVI i XVII wieku. Mnie bardziej trafia do przekonania inna hipoteza, przyjmująca pochodzenie nazwy od  od żyjących w istniejącej tu puszczy w średniowiecznej rodziny bartników: Jakub, Jan i Maciej zwani byli Miłosławami. Jak wyczytałem, ta informacja tyczy roku 1565, ale wiele przemawia za tym, że nie byli oni pierwszym pokoleniem Miłosławów. I być może tu właśnie należy doszukiwać się pochodzenia nazwy Miłosny.
    W tamtej okolicy krajobrazowo najbardziej interesujące są ługi. Słowo „ług" jest wyrazem prasłowiańskim i oznacza bagno lub mokradło. Stąd też wzięła się nazwa Łuże w najbliższej Warszawy części Puszczy Kampinoskiej. Stąd też nazwa słowiańskich Łużyc, znajdujących się już na zachodnim brzegu Nysy zwanej Łużycką, na terenie dzisiejszych Niemiec. Ługi tutejsze są efektowne. Otoczone borami rosnącymi na piaszczystych wydmach, porośnięte kępami turzyc, pomiędzy turzycami przebłyskuje woda. 


Ług bezinienny na poludnie od wydm Pohulanki

I jeszcze jeden ług, po sąsiedzku, też bezimienny.
 
Zielony Ług
Macierowe Bagno w bezsłonecznej pogodzie zimy na początku lutego 2019 roku
Najładniejszym tamtejszym ługiem jest niewątpliwie Macierowe Bagno. Chcieli przyrodnicy zrobić je rezerwatem, ale się nie dało, jest własnością prywatną od przedwojny, należy do wielu właścicieli. Zielony ług też niebrzydki. Tam zachodzi się najczęściej, bo jest tam rozstaj trzech szlaków znakowanych, blisko od niego do pętli autobusowej w Międzylesiu nieopodal gmachów Centrum Zdrowia Dziecka.
    Na wycieczkę w okolice Starej Miłosny pociągnęły mnie teraz nie znane mi dotąd szczątki bunkrów, znajdujące się na otaczających ługi wydmach.  Podczas I wojny światowej, w 1915 roku, wojska niemieckie przejęły rosyjską linię obrony przebiegającą przez pasmo wzgórz Starej Miłosny, tworząc w tym miejscu nowoczesną linię obroną zwaną Bruckenkopf Warschau (Przedmoście Warszawy). Na okazałej wydmie parabolicznej znajdował się tzw. Punkt Oporu Pohulanka, składający się z trzech fortyfikacji z okresu I Wojny Światowej, wybudowanych w roku 1915 oraz trzech ciężkich schronów, wybudowanych w 1941 roku. 


Ruina jednego z bunkrów na Pohulance w sąsiedztwie Starej Miłosny
    Te schrony bojowe o wymiarach miały żelbetowe ściany o grubości dwóch metrów. Do dziś przetrwały, ale  w ruinie.Odegrały te bunkry pewną rolę w 1944 roku, przez kilka dni powstrzymywały ofensywę radziecką przed zajęciem przez Armię Czerwoną warszawskiej Pragi. Po wojnie wysadzono te bojowe schrony dość dokładnie. Te bliższe osiedli służą mieszkańcom jako śmietnik, odleglejsze dla odwiedzających są bardziej malownicze i wcale fotogeniczne.  

Niemcy zbudowali, Rosjanie zniszczyli, jakby na to nie patrześ: zabytek historii.
    Przez wydmy i lasy w okolicach Starej Miłosny wiodła trasa ostatniej wycieczki Mieczysława Orłowicza. Mistrz polskiego krajoznawstwa, czuję się jego uczniem, choć go nie znałem, ale wzrastałem w jego legendzie, a siostra mego mistrza uczyła mnie biologii w liceum. Zakochany w Karpatach, które zdeptał pieszo wzdłuż, wszerz i wzwyż,  latami całymi związany ze Lwowem, ostatni swój kontakt z krajobrazem przyrodniczym  miał na Mazowszu.
    Towarzyszącej mi znajomej niewieście nie podobały się ruiny wojennych schronów. Że nieinteresujące – mówiła. Po co takie coś oglądać. Doktor Orłowicz odpowiedziałby by jej pewnie tak: przeciętny krajoznawca interesuje się wszystkim.  Prawdziwych gór koło Starej Miłosny nie ma, są jednak miejscami potężne wydmy, łączące się z sobą w długie na kilka kilometrów grzbiety, więc włóczenie się ich grzbietami jest dla górołazów namiastką karpackiej wędrówki. Pół wieku zaprojektowałem wiodący tamtędy szlak wiodący „piaszczystą percią”; szlak jest mój, ale nazwa starsza, tą percią się chodziło jeszcze zanim ja zjechałem do Warszawy.
Dąb przy Piaszczystej Perci. Fot.H.Łojasiewicz

     Przez te wydmy, może nawet obok tego starego dębu ze zdjęcia  w roku 1959 wiodła trasa ostatniej wycieczki Mieczysława Orłowicza. Uważał się raczej za krajoznawcę praktycznego  niźli teoretyka, a przecież napisał coś około stu pięćdziesięciu  przewodników turystycznych, które dziś są wznawiane i — mimo znacznej dezaktualizacji — są wciąż lepsze od wielu współczesnych. Zakochany w Karpatach, które zdeptał pieszo wzdłuż, wszerz i wzwyż,  latami całymi związany ze Lwowem, ostatni swój kontakt z krajobrazem przyrodniczym  miał na Mazowszu. Wśród zasłużonych spoczął na tyłach katakumb z Warszawskich Powązek. Ta perć koło Starej Miłosny zapewne była namiastką górskiej dla Orłowicza.
    Ani deszcz, ani burza nie były dla niego przeszkodą w wędrówkach – pisali uczestniczy jego wycieczek.  Wychował tysiące swoich rodaków. Wiele osób uczestniczyło w prowadzonych przezeń słynnych wyprawach. Jeszcze więcej zetknęło się z wędrowaniem, w celu poznania ziemi ojczystej, dzięki jego książkom i artykułom. Model „orłowiczowskiego" wędrowania wciąż uprawiany jest przez bardzo wielu.  

     W końcu lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku zaczynałem  wycieczkę w Starej Miłośnie. Tab był obowiązkowy punkt programu wszystkich warszawskich turystów:  sławna dziewiętnastowieczna  karczma „Szafa gra”.  Jej sława  wybiegała  daleko  po  za szeroko pojętą okolice. Tamn taka szafa była, w latach Peerelu była sensacją, a do tego grającą! Nie zrobiłem zdjęcia tej szafy. Nie zdawałem sobie sprawy w swojej młodości, że zdejmowałbym zabytek. Połowa budynku jeszcze stoi, karczmy, ani grającej szafy w nim nie ma. Piękne zdjęcie budynków zabytkowego zajazdu znalazłem w internecie. Oto one:
 
Dzisiaj okolica zupełnie nie do poznania. Aż trudno uwierzyć. 

       Orłowicz był tam około dziesięciu lat przede mną. Szedł wtedy od stacji w  Sulejówku, w tej restauracji zjadł obiad, poszedł dalej do kolei w Międzylesiu. Tę, ostatnią swoją wycieczkę prowadził mając lat siedemdziesiąt osiem.  Pobiłem mistrza o lat pięć, teraz prowadząc przyjaciół w okolice Starej Miłosny. A po drodze, nad Zielonym Ługiem spotkałem innego starszego pana. Pozdrowił mijanego turystę uchylając w ukłonie swoją czapkę. Zatrzymałem się i podziękowałem za ten ukłon. Czasem ludzie się pozdrawiają na leśnych trasach podwarszawskich. Ostatnio nawet częściej, niż dawnymi laty. Ale żeby ktoś kłaniał się przechodzącym przez zdjęcie nakrycia głowy? Tak czynić mogą ludzie tylko bardzo starej daty. Porozmawialiśmy sobie. Dobiegać już począł dziewięćdziesiątki i wciąż wędruje turystycznie. Samotnie na dodatek! 


Gospodarz Barku w Dakowie


      Okolica ma teraz inną knajpkę i jest ona znakomitym miejscem  dla wędrowców. To znajdujący się w środku lasu "Barek w Dakowie",  prowadzony przez państwa Bednarskich. Ma bardzo schroniskową atmosferę,  we wnętrzu zawsze pełno jest turystów, którzy przywędrowali tu pieszo, z kijkami lub bez, w grupkach jak my, lub pojedynczo, z dziećmi lub bez, którzy zrobili tu sobie przerwę w footingu, przyjechali na rowerach latem, zimą ma nartach. Niewątpliwie jest to najbardziej sympatyczna knajpka, jaka można spotkać na podwarszawskich szlakach. 
       Pod koniec lutego raz jeszcze znalazłem się w Mazowieckim Parku Krajobrazowym, znów w towarzystwie, tym razem w dalszej części Parku na południe od Otwocka, w morzu sosnowych borów. Przez wiele dziesiątków lat nie było tam żadnego lasu, wycięto go na amen jeszcze w XIX wieku. Dopiero w latach trzydziestych XX wieku rozpoczęto te tereny zalesiać. To była wielka akcja. Upamiętnia ją niewielki głaz, ustawiony przy skrzyżowaniu dwóch traktów. Na głazie wyryty napis: Gdzie halizny i pustynia Siać i sadzić zagajenia Niech się po nas las zostanie Pracy leśnej poszczęść Panie. Pamiątka roku 1931-34. Bory jak bory, sadzono sosnę niezbyt wartościowego gatunku, pnie nawet marnie oczyszczone, widać, że zalesiający okolicę leśnicy nie przebierali w materiale do sadzenia. Pewnie widziały gały, co brały, chociaż mogły brać lepsze. Ale i zdegradowana do imentu piaszczysta gleba też miała coś do powiedzenia. Te lasy to w większości wciąż przysłowiowe mazowieckie laski i piaski.     

      Obok kamienia przebiega ważny trakt historyczny, łączący Karczew z Osieckiem, prawie cały czas wiedzie lasami, jak planowałem pierwszy raz wybrać się w te lasy, ten trakt wybrałem na wycieczkę, tylko on był oznaczony na ogólnie dostępnych mapach, inne drogi to była tajemnica wojskowa, nie dla profanów dostępna. Poszedłem więc tym traktem, z wycieczki zapamiętałem, że droga okazała się długa, piaszczysta i nudna jak sto psów, chociaż niemal cały czas lasem. 

Czerwony szlak na grzbiecie wydmowym Dąbrowieckiej Góry
Na tegoroczną zimową wycieczkę wybrałem się te lasy w lutym. Zima trwała, mrozik trzymał lekki, ale śniegu tyle co na lekarstwo,. Głównym celem mojej wycieczki była wysoka piaszczysta wydma, od pobliskiej wsi zwana Dąbrowiecką Górą. Na tej wydmie także znajdują się bunkry, jak pod Starą Miłosną. Zachowały się jednak jako tako i grono zapaleńców ze Stowarzyszenia na Rzecz Zabytków Fortyfikacji „Pro Fortalicium” http://www.profort.org.pl/. W ciągu kilku ostatnich lat z  niemieckich schronów bojowych z czasów wojny, zrobili obiekt muzealny, nazwali go skansenem fortecznym. 
Pan Hubert (pośrodku) opowiada. A ma o czym mówić  i mówić o tym umie !
    Przyszedłem z grupą znajomych, zapowiedziany wcześniej, na miejscu czekał na nas jeden z gospodarzy tego  fortecznego skansenu na Dąbrowieckiej Górze, p.Hubert Trzepałka. Wszystko pokazywał i objaśniał.  Takich bunkrów Niemcy trochę postawiali na wydmach, rozsianych na wschodnich przedpolach Warszawy, co naszych czasów dotrwały tylko dwa, pozostałe zniszczyli Sowieci. Zbudowano je solidne, odporne na trafienia ciągłe artylerii, miały wytrzymać bombardowanie bombami lotniczymi do wagi 500 kg. Po wojnie zostały totalnie zdewastowane. 
    Po upadku komuny bunkrami zainteresowali się pasjonaci militariów. Odbudowali, co było zniszczone, a do tego jeszcze urządzili wnętrze w stylu tamtych lat. Wygląda tak, jakby wojsko tam zamieszkujące dopiero co uszło w popłochu, pozostawiając wszystko na swoich miejscach. Prycze są zaścielone kocami, odłożona na moment broń wisi na kołku, na stole jest jakiś sprzęt radiowy i stare mapy z tamtych czasów, w oficerskiej izbie są  zdjęcia półnagich, biuścistych niewiast  i jest nawet Völkischer Beobachter (czyli „obserwator ludowy”) – organ prasowy NSDAP, organ bojowy narodowosocjalistycznego Ruchu Wielkich Niemiec.   




      Pan Hubert należy do nieczęstych osobników, dzięki którym otaczający nas świat staje się ciekawszy. Nawet jeśli to, co ciekawi jego, nas już niekoniecznie. Jakby jednak nie było, te hitlerowskie bunkry są świadkami historii naszej, mazowieckiej ziemi. Nie wyrywa się kartek z historii. Działalność pana Huberta i jego przyjaciół o tym nam przypomina. Każdą wolną od zawodowej pracy chwilę poświęca temu obiektowi. Jest on dla niego jak dziecko. A jak te pańskie bunkry znosi pańska rodzina? - pytam. Uśmiecha się. Widziały gały, co brały – odpowiada. Jedna z towarzyszących mi pań nachyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha: nie chciałabym być żoną pana Huberta...


    Nieopodal stały samochody, którymi przyjechali tutaj, aby poćwiczyć  poprzebierani w mundury mężczyźni z brzuszkami, członkowie jakiejś grupy rekonstrukcyjnej. No cóż, hobby militarystyczne nie jest obce naszym współrodakom.        
     Przed laty był w Warszawie znakomity europejski architekt, ścisła czołówka światowa, top absolutny, nazywał się Renzo Piano. Pytali go warszawscy dziennikarze co by zrobił z Pałacem Kultury,  budowlą, którą wielu z warszawiaków uważa za wyjątkowo szpetną ranę w miejskim pejzażu polskiej stolicy, a na dodatek wbity w miasto symbol upamiętniający czas sowieckiego komunizmu. Oczywiście, pytający spodziewali się odpowiedzi jedynie właściwej: należy toto zburzyć, zniszczyć lub przebudować. A na to Włoch: nie wyrywa się kartek z historii miasta. Nie wykopiemy też trumny Bieruta z powązkowskiego cmentarza. Pozostanie tam jako świadek historii. Te bunkry też są takim świadkiem.

Skansenu fortecznego na Dąbrowieckiej Gorze obiekt najważniejszy.
    Takich bojowych bunkrów Niemcy trochę postawiali na wydmach, rozsianych na wschodnich przedpolach Warszawy, co naszych czasów dotrwały tylko dwa, pozostałe zniszczyli Sowieci. Nie spełniły nadziei, jakie w nich pokładały władze niemieckie. Sowieci podeszli schrony na Dąbrowieckiej Górze fortelem. W podobny sposób podszedł Rzymian przebiegły Hannibal pod Kannami: okrążeniem. 
      Gdy już pod koniec lipca 1944 roku Niemców z  Dąbrowieckiej Góry przegnali, sami na tej wydmie wśród sosnowych lasów  zapadli na wiele tygodni. W Warszawie w międzyczasie wybuchło i zgasło Powstanie, a wokół bunkrów na tej wydmie aż do styczniowej ofensywy i forsowania Wisły w 1945 roku zimowało radzieckie wojsko w wykopanych ziemiankach. Ślady tych ziemianek wciąż są widoczne. To także historia. I do tej historii należą te ziemianki wśród  mazowieckich piachów, milcząco dzisiaj opowiadające o tych zziębniętych, wygłodzonych sołdatach, zagnanych tu przez wojenne wichry....

Piachy Dąbrowieckiej Góry.