niedziela, 20 listopada 2022

Puszcza. Opowieści kampinoskie


W połowie listopada na rynku księgarskim pojawiła  się kolejna moja książka, której wydania podjęło się Wydawnictwo Iskry. Edytorsko nawiązuje ta książka do innych moich mazowieckich pozycji z Iskier. Ta nosi tytuł Puszcza. Opowieści kampinoskie.

Opowiadam w tej książce o Puszczy Kampinoskiej. Takiej jaką zobaczyłem przed sześćdziesięciu laty i jaka mi wciąż towarzyszy, najczęściej gdzieś bardzo blisko serce. Ze wszystkich znanych mi krajobrazów, najserdeczniej jestem związany z  krajobrazem Puszczy Kampinoskiej i niekiedy mi się wydaje, że gdyby tej puszczy  nie było, to bym musiał sobie ją wymyślić. 

Od dawna mnie proszono o całkiem osobną książkę o tej puszczy, która byłaby uzupełnieniem moich przewodników turystycznych i jakąś sumą moich krajoznawczych wędrówek literackich po puszczy. Jest ważnym i bardzo pociągającym swoją urodą i historią przyrodniczym skarbem polskiego niżu, a dla Warszawy skarbem jest rangi największej. Ta książka jest po części krajoznawczą gawędą, a trochę też zwierzaniem się autora z fascynacji tą puszczą i światem ją otaczającym.

.......…............

O korzyściach, płynących z istnienia Kampinoskiego Parku Narodowego można nieskończenie. Dla uczonego jest to ogromne laboratorium, pozwalające na badanie naturalnych procesów przyrodniczych. Wiejące z nad puszczy wiatry  przynoszą warszawiakom dobre, żywiczne powietrze sosnowych borów, rosnących na wydmowych piaskach. Podwarszawska puszcza dla mieszkańców wielkiego miasta jest miejscem czynnego wypoczynku, także terenem wycieczek turystycznych i krajoznawczych, pozwalającym na poznanie przyrody. Dla wielu jest miejscem ucieczki. Od miejskiego jazgotu,  nieustannego hałasu i smogu, od cywilizacji, polityki, problemów w pracy. Gdy nie możemy znaleźć sobie miejsca, mamy kłopoty ze sobą albo z najbliższymi, gdy mierzi nas świat, dobrze jest wejść w głąb przyrody...

........................

Wiele lat musiało upłynąć, nim zrozumiałem prawdę o tym, iż o oglądzie całości decyduje szczegół. Przyroda, z całym jej bogactwem, została mi dość dobrze obrzydzona na lekcjach biologii w czasie analizy życia płciowego  pantofelków i stułbi. Wiele lat musiało upłynąć, nim zacząłem dostrzegać wszelakie detale, szczegóły i szczególiki. W czasach, gdy zakochany w górach "zaliczałem" szlaki i szczyty, nie zaprzątałem sobie głowy takimi drobiazgami, jak pasikonik pośród traw...

Tak gdzieś na początku młodego lata zobaczyłem czarne bociany nad puszczą. Płynęły po niebie, w powietrzu, niemal bez poruszania skrzydeł. Wpierw dwa, potem dołączył do nich trzeci. Wszystkie szukały w powietrzu wznoszącego komina powietrza, a gdy wreszcie  odnalazły ów wznoszący prąd, poczęły krążyć i krążyć, a z każdym kręgiem były coraz wyżej. Dwa pierwsze trzymały się cały czas obok siebie. Czuło się wyraźnie, iż ten wspólny lot sprawia im ogromną radość. Ptaki dotykały się końcówkami skrzydeł. Palcami „dłoni”, jak to miejsce na skrzydłach nazywają ornitolodzy. Trzeci jednak nie dotrzymywał im kroku, zostawał niżej, aż wreszcie zawrócił i począł szybować w inną stronę. Wtedy jeden z tych dwóch poleciał za nim i już wspólnie szybowały nad lasem. Wkrótce i trzeci przerwał swój lot wznoszący i dołączył pospiesznie do tamtych. Wtedy zrozumiałem czego byłem świadkiem.

Oto dwoje rodziców po raz pierwszy wyprowadziło na dłuższy "spacer" po niebie swojego młodego bociana. Z radości, że są wszystkie razem, że rodzina jest ze sobą, że młody bocian jest zdrowy i im towarzyszy, rodzice na moment zapomnieli się, byli tylko sami ze sobą, przez ten moment ich dziecko znalazło się poza ich zainteresowaniami. Wkrótce jednak zobaczyli, że młody bocian jeszcze nie może dotrzymać im towarzystwa, że wysiłek jest dlań zbyt wielki. Wpierw jedno, a potem drugie dołączyło do bocianka i wspólnie go eskortując, z nim powracały do rodzinnego gniazda. Może to zbyt antropomorficzny sposób widzenia ptasiego życia, ale jednak: dlaczegóż by nie? "Zwierzęta też ludzie", jak mawiał Dersu Uzała z uroczego filmu Akiro Kurosawy. W gruncie rzeczy: cóż my wiemy o uczuciowym życiu ptaków...
.....................................

Śmiały pomysł wykupienia wiejskich terenów wewnątrz puszczy zawdzięczamy w znacznej mierze cudzoziemskim dziennikarzom, którzy przyjechali relacjonować któryś ze zjazdów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, wówczas przewodniej siły narodu, jak głosiła komunistyczna propaganda. Przewodnia siła nie zauważyła, że w sąsiedztwie stolicy jej państwa naród wiejski egzystuje w okropnych warunkach, w nędznych wioszczynach na lichych piaskach pośród bagien i puszczy. W wolnej chwili kilku dziennikarzy postanowiło na swoją rękę zobaczyć jak wygląda park narodowy, jedyny wówczas narodowy park w bezpośrednim sąsiedztwie jakiejkolwiek stolicy europejskiego państwa. W zagranicznej prasie pojawiły się zdjęcia i opisy kampinoskich wiosek. Partia się zdenerwowała. 



Zdenerwowanie partii wykorzystali wówczas naukowcy, wśród nich współinicjatorka utworzenia tego parku, prof. Jadwiga Kobendzina. Poszła z wizytą do  ówczesnego premiera Piotra Jaroszewicza,  jej argumenty okazały się trafione, więc aby na przyszłość wstydu sobie oszczędzić, w dobrze rozumianym interesie ludowego państwa, na rządowym szczeblu podjęta została decyzja o rozpoczęciu akcji wykupywania puszczańskich wiosek.
.....................................

W domu, w którym  mieszkałem na śródleśnej polanie, miałem stałego sublokatora. Wodził za mną wzrokiem, gdy krzątam się po obejściu, przygląda bacznie, gdy rąbię drewno na opał. Przyzwyczaiłem się do jego obecności. Tym sublokatorem była najbardziej popularna z krajowych sów – puszczyk. „Mój” puszczyk, gdy o zmroku opuści komin, udając się do pobliskiego lasu, wydawał groźny okrzyk oznajmiając, że oto wkroczył na ścieżkę wojenną, bowiem bardzo jest głodny. Przy końcu zimy przysłuchiwałem się nieraz miłosnym pohukiwaniom sów z okolicy. Zalotnie wabiącym samicom, dzielnym i bardzo męskim okrzykom samczyka, zwłaszcza wtedy, gdy w jego rewirze pojawi się rywal. Niekiedy słyszałem odgłosy starcia, poprzedzone „pojedynkiem” na głosy.  Gdy zasypiałem,  przez otwarte okno dobiegały do mnie te wszystkie sowie głosy. 
 
Sowy otoczone są szacunkiem w wielu krajach europejskich, co najmniej takim, jakim Polacy otaczają bociana. Nie darmo, bowiem sowy są tępicielami gryzoni, zatem sprzymierzeńcami rolników, ochraniającymi zboża. W starożytnej Grecji była sowa symbolem mądrości i bogini Ateny. Rzymianie jednak uważali, że sowy są demonami, które przepadają za napaściami na śpiące dzieci i dorosłych, po to, aby ssać z nich krew. Francesco Goya namalował obraz, „Gdy rozum śpi”, który przedstawia budzące się demony, nadlatujące z ciemności, o kształtach wielkookich, szerokoskrzydłych sów.

Demony wszystkich rodzajów najchętniej mają duże oczy i wydają przerażające okrzyki. Ta wiara wciąż jest obecna na wsi polskiej. Nie tylko w tym zresztą, słowiańscy kmiecie przypominają populus Romanus. Sowy noszą łacińską nazwę „Strix”; puszczyk na przykład zwie się w naukowej terminologii – Strix aluco. Od tego łacińskiego słowa pochodzi nazwa strzygi lub strzygonia. Łacińska nazwa Strix w starożytności oznaczała demona, wysysającego krew. A to, co o strzygach (na wszelki wypadek!) wiedzieć warto, to przeczytać można w omawianej tu książce....

....................

Zimą w lesie panuje wszechobecna cisza. Czasem tylko można usłyszeć jak w poszukiwaniu obiadu pracowicie ostukuje drzewa dzięcioł. Słychać chrapliwe nawoływanie się kruków. I to wszystko. W takiej mroźnej ciszy nabiera znaczenia chrzęst własnych kroków na śniegu. Własne myśli stają się wyrazistsze.

O zimowej porze zachodzę często w okolice Izabelina. Odwiedzam przyjazne mi dusze w gmachu dyrekcji Parku Kampinoskiego, a potem idę w las czarnym szlakiem w stronę Sierakowa. Tamte bory dają się lubić, są takie oswojone, typowe dla tych podwarszawskich okolic, żadne tam dzikości, niemal same sosny i dużo jałowca i on jest jedynym elementem podszycia. Dopiero co  zobaczyłem tam w lesie leżącego łosia. To była łosza. Zapewne była to Lucyna, tak ją nazywają miejscowi leśnicy, tę łoszę wciąż widują w tej okolicy, w niektóre lata z łoszakiem u boku.

Zadziwiające, jak nie najgorzej sobie ta przyroda z tym wszystkim radzi. Do skraju lasu dochodzą zabudowania ludzkich osiedli. Jeszcze niedawno  były to wsie, dzisiaj rozrosły się i są  typowymi osiedlami podmiejskimi z murowanymi budynkami, zupełnie, ale to zupełnie nie o wiejskimi. Ze skraju lasu słychać nieustanny szum, to samochody jadące krajową siódemką. A na tym skraju lasu, proszę państwa, leżą sobie spokojnie potężne łosie i patrzą na ten nasz jarmark współczesnej, ludzkiej cywilizacji.  

Przez wiele lat o zimowej porze tropiłem łosie w  borowych siedliskach naszej Puszczy. Łosi się tutaj uczyłem, podglądałem ich życie, na tyle oczywiście, na ile one same mi na to pozwalały. Najczęściej oglądałem tylko tropy, a jak odciski racic były czytelne, zapamiętywałem czym się różni trop samca od tropu samicy, a do tego jeszcze ciężarnej, widziałem wytopione ciepłem łosiego tułowia miejsca, w których zwierzęta  leżały. Łosia na żywo jednak za żadne skarby zobaczyć nie mogłem. Przecież on tu były, śladów ich bytności aż nadto. I nic?  Leśniczy z Kaliszek, pan Jacek Kościk był dla mnie wyrozumiały i zaprosił do swojego samochodu. Pojechaliśmy. Kilometr za leśniczówką, na poboczu asfaltowej drogi, w sosnowym młodniku, rosnącym już poza granicą parku narodowego, szosa była ta granicą, leżał nieruchomo - łoś. Przysypany śniegiem, właśnie zaczął padać, zwierzę ledwo odróżniało się od terenu. 


Zdjąłem tego łosia przez okno samochodu. Pokusa lepszej fotografii była zbyt duża, otworzyłem drzwi auta. Tego chyba jednak było dla łosia za dużo. Wstał bardzo spokojnie. Spojrzał na mnie z wyrzutem i odszedł w głąb lasku. Leśniczy chciał mi pokazać jeszcze inne łosie, akurat skoczyła się ekspozycja, o żadnych zdjęciach nie mogło już być mowy, szkoda, więc nie zobaczyłem tej  klępy z łoszakiem, o której leśniczy mi mówił, że od dłuższego czasu za Kaliszkami utrzymuje się w chłopskich zagajnikach o krok od ludzkich sadyb, o kilometr od ruchliwej szosy gdańskiej.

........….........

Kiedyś do mojej leśniczówki przyszedł facet i pełen niezadowolenia w oczach protestował.
–  Co to za głupi szlak; przyszedłem z parkingu koło muzeum obok  Kampinosu, idę, idę, trzy godziny szedłem, a po drodze nic, tylko las i las...
Z trudem dał sobie wytłumaczyć, że na tym właśnie polega puszcza, że dominuje w niej właśnie las.  Bo –  rzeczywiście –  co tu jest do zwiedzania? W potocznym tego słowa rozumieniu, nie ma niczego. Absolutnie.

.........…...........

sobota, 5 listopada 2022

Opowieść o wsi Polesie i Poleskich Dębach

    

  Jedno z najładniejszych zdjęć rolniczego pejzażu w okolicach podstołecznych, jakie mi się udało wykonać, zrobiłem w latach siedemdziesiątych XX wieku we wsi Polesie na kampinoskim Powiślu. To był slajd, znacznie później ten slajd zdygitalizowałem. Sympatyczny pejzaż wciąż oko cieszy. I jakby trochę go żal, że już trochę jest nie taki, że dzisiaj już jest inny...  Dla warszawiaka, przyjeżdżającego w tę okolicę na wycieczkę przed półwieczem, ta okolica wydawała się istnieć jakby w innym wymiarze czasowym. 

    Tegorocznej jesieni znowu się tam wybrałem. Pojechałem autobusem do Puszczy Kampinoskiej w okolice Polesia. Są dwie siostrzane wioski tej nazwy na kampinoskim powiślu, na zachód od gminnego Leoncina. Jest tam  Polesie Stare i jest obok niego Polesie Nowe. Obie wioski powstały jako jedne z ostatnich w XIX w. kosztem lasu, czyli na terenach  „po lesie”. Kilka małych wydm przetrwało w tamtejszym krajobrazie, na nich rosną takie sobie i bardzo chłopskie sośniny. W obu wioskach nie ma praktycznie zwartej zabudowy, to nie są typowe ulicówki, zabudowa jest tam raczej rozproszona. 

    Domostwa w całej tej okolicy z roku na rok ładniejsze, murowane, na wielu dachach baterie słoneczne, o słomianych strzechach w Polesiu zapomniano, ale eternit jeszcze tu i tam budynki gospodarcze przykrywa.  Zanim do Nowin przedłużono linię autobusową PKS z Warszawy przez wiele lat był  przystanek końcowy w Starym Polesiu, tu docierały autobusy z nieistniejącego już dworca PKS Marymont. Przez wiele lat po zakończonej wojnie jeździły też do Polesia ciężarówki z ławkami dla pasażerów, wożące miejscowych mężczyzn do pracy w mieście. A w wolne od pracy niedziele, te same ciężarówki z tymi ławkami, woziły wycieczki warszawskich robotników na grzybobrania w Puszczy Kampinoskiej.     

   Przez wiele lat pętla tej linii z Marymontu znajdowała się w samym środku Leoncina, na pasażerów autobusów, przyjeżdżających tam z Warszawy, wcale często czekali ziomkowie z furmankami, aby podwieźć przybyłych do co odleglejszych sadyb. To już od dawna czas przeszły, furmanek w okolicy praktycznie już nie ma, kursów autobusowych coraz mniej, chyba że w dzień szkolny, wtedy ich więcej. Większość tutejszych mieszkańców ma własne samochody. Ale nadal kursują na tej linii autobusy, teraz w Warszawie zaczynają jazdę przed kolejowym Dworcem Gdańskim. Jak wtedy, gdy wsiadało się do pekaesu na warszawskim Marymoncie,  tak  i teraz kurs dla turystów najdogodniejszy zaczyna się o godzinie dziewiątej rano.


    Przy skrzyżowaniu obok  przystanku w Nowym Polesiu. stoi dziewiętnastowieczna kapliczka przydrożna. Jakiś czas temu niezbyt szczęśliwie okryto ją białym sajdingiem, taka bowiem moda zapanowała, że kapliczki też trzeba unowocześniać. Szczęściem ta uniknęła obłożenia jej ceramicznymi płytkami, jak ściany w łazienkach. Takie dziwa w kampinoskich osadach mamy również i to wcale często.  Przy kapliczce w Nowym Polesiu od  lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku zaczyna się żółty szlak znakowany do Kampinosu; miałem przyjemność projektować jego trasę. 

    Przejrzałem internet, niewiele w nim informacji o tym Polesiu; trochę ogłoszeń o sprzedaży działek i  przypomnienie, że 17 września 1939 roku w Polesiu Starym miała miejsce bitwa między oddziałami polskimi i hitlerowskimi, że w walce o Polesie Stare poległo 12 ułanów i kilkuset żołnierzy Armii Poznań oraz około 250 żołnierzy nieprzyjaciela. Z inicjatywy jednego z mieszkańców wsi w roku 2020 miała miejsce rekonstrukcja tej bitwy. „Dzięki pasjonatom historii   – czytam w internecie  –  przeszłość można poczuć, usłyszeć i zobaczyć. Podmuch wybuchów, świst strzałów, żołnierskie hurra. Żywe obrazy pozwoliły poczuć przeszłość, zrozumieć historię Polesia Starego i okolic. Rekonstrukcja to hołd dla polskich żołnierzy, którzy walczyli o wolność naszej ojczyzny, ale i hołd dla ofiar, którymi byli zwykli ludzie.”


     Nie wspomina już internet o tym, ze w pobliżu przystanku w Starym Polesiu trwają jeszcze pozostałości  uroczej brzeziny, której  piękno docenił Andrzej Wajda, realizując tu część plenerów swoich znakomitych filmów: Brzeziny według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza (powyżej kadr z tego filmu)  i Pana Tadeusza  wedle poematu Adama Mickiewicza; w tym drugim posłużyła za tło sceny w „świątyni dumania” i urokliwej sceny grzybobrania. Przejeżdżając obok tej brzeziny ze smutkiem obserwuję jak tę brzezinę otoczyło już ogrodzenie, zapewne niedługo za nim zacznie powstawać jakaś rezydencja, coraz więcej ich w okolicy. 

    W odda;onym od autobusu o półtora kilometra puszczańskim uroczysku o nazwie Denny Las rośnie czternaście zabytkowych, ponad dwustuletnich Poleskich Dębów. Są znakomitym celem niedługich wycieczek pieszych lub rowerowych z Polesia, Wilkowa lub Leoncina. Najtęższy dąb ma ok. 4 metrów obwodu w pierśnicy.  Pokrój drzew wskazuje, że nie w gęstym lesie wzrastały, lecz na polanie. Są rozłożyste, gdyż nie musiały piąć się w górę, walcząc o światło, jak drzewa wzrastające w gęstym lesie.   



 Półtora kilometra od autobusu jest puszczańskie uroczysko o nazwie Denny Las. Rośnie w nim czternaście zabytkowych, ponad dwustuletnich Poleskich Dębów. Są znakomitym celem niedługich wycieczek pieszych lub rowerowych z Polesia, Wilkowa lub Leoncina. Najtęższy dąb ma ok. 4 metrów obwodu w pierśnicy.  Pokrój drzew wskazuje, że nie w gęstym lesie wzrastały, lecz na polanie. Są rozłożyste, gdyż nie musiały piąć się w górę, walcząc o światło, jak drzewa wzrastające w gęstym lesie. 

    Przed kilkudziesięciu laty istniała tu leśna osada służbowa. Nic o tej osadzie nie wiem. Odnalazłem w terenie jej ślady, ale to ślady materialne, mnie jednak interesuje coś więcej. A to coś więcej to tylko spekulacje. Bo przecież ten, co tutaj mieszkał, to musiał być Ktoś, i temu Ktosiowi te dęby były obok potrzebne. Rosły w morzu otaczających to miejsce borów sosnowych na piaszczystych wydmach, dodawały rangi jego siedlisku, posadowionym w kotlince między wydmowej, nie darmo zwanej Dennym Lasem. 

    Nie byłem teraz o dobrej do fotografowania porze. Kolory jesieni były już wcale, wcale, ale miejsce z którego drzewa dają się sfotografować, kazało zdejmować dęby pod słońce i gąszcz podszycia innych możliwości fotografującego pozbawiał. A poza tym, jak wiadomo, najlepsze zdjęcia, szczególnie lasu, robi się o magicznej godzinie zbliżającego się wieczoru i w dodatku na czas, najchętniej ze statywu,  a ja wybrałem się w środku dnia, fotografie nie mogły być udane. Inna sprawa: wiem, że prawdziwych turystów tutaj nie za wielu, tylko grzybiarze zapewniają frekwencję Poleskim Dębom, ale oni nie po to tutaj przychodzą, aby te drzewa podziwiać. U nie ma znaczenia, No i co z tego że to park narodowy i że schodzenie ze szlaków turystycznych jst zabronione? Że grzybów zbierać nie wolno?  W okolicznym lesie grzyby zbierano od zawsze i żadne zakazy nie są przyjmowane do wiadomości. W autobusie którym teraz jechałem, o niczym innym się nie rozmawiało, wyłącznie o grzybach. 

    Zapewne nie opłaca się leśnikom kampinoskim odsłanianie tych drzew, wyciąganie ich z gąszczu na widok podziwiających. Skoro tych podziwiających nie aż tak wielu. Ale może wtedy, gdy zaczęły by być te Poleskie Dęby bardziej widowiskowym celem, wtedy trochę bardziej i frekwencja by się tu przydarzyła. Może i dobrze by było gdyby ludziska dowiedzieli się ile tu piękna do oglądania! Ale  –  w gruncie rzeczy  –  czy nie lepiej pozostawić tak jak jest? 

    W puszczańskim lesie w sąsiedztwie Polesia oddział  konspiracyjnej Armii Krajowej od dowództwem por. Jana Raczkowskiego, w czasie wypadu  z kwater w powstańczym obozie koło Wierszy  stoczył walkę z Niemcami we wrześniu 1944 roku. Poległo 7 partyzantów, których na miejscu pochowano. Jest tam dzisiaj niewielka ich mogiła i wznosi się nad nią krzyż, dziś jest to już mogiła symboliczna, po wojnie zwłoki ekshumowano  na cmentarz w Wierszach. A  ku zachodowi idąc za znakami zielonymi drogą Maślarką (o nazwie tej drogi sporo powiedzie można, ale pozostawmy to na inną okazję), po 2,5 km osiąga się kolejny krzyż, umieszczony na cokole z tablicą, na której autorzy umieścili tekst obrazujący wszystko, co im w duszy gra i w tych kilku zdaniach sporo ważnej historii zawarto.

 

    Niemal tuż obok tego krzyża przebiegały  tory wąskotorowej  kolejki leśnej, śladu ich już nie ma. Tory tej kolejki zbudowały w latach 1916-17 okupacyjne wojska pruskie. Miały ułatwić transport masowo wycinanego starodrzewu, w Niemczech bowiem było potrzebne drewno, a to najlepiej było zdobywać w krajach okupowanych, aby nie niszczyć własnych lasów.  Po odzyskaniu niepodległości Polacy kontynuowali budowę kolejek leśnych, kraj był wszak biedny, a drewno miało swoją cenę.  

    Wszystko, co najważniejsze, znajdowało się w pobliskich Piaskach Królewskich: trójkąt do obracania parowozów, rampa przeładunkowa i budynek stacyjny, oraz charakterystyczna dla tego rodzaju stacji studnia do naboru wody do parowozów. Śladu już nie ma po tym wszystkim, a w otaczających Piaski lasach niewiele jest starodrzewu, bo przy okazji okoliczną puszczę niemiłosiernie wyrąbano.

    Gdy bywałem w Polesiu pół wieku temu, nie było we wsi centymetra asfaltu. Tylko szosa była brukowana polnymi kamieniami, na które mówiło się, że to kocie łby. Ale nadal rosną przy niej stare wierzby głowiaste obok przystanku w Starym Polesiu. Wiata przystankowa taka jak dawniej, blaszana, taka bardziej byle jaka. Jak dawniej przyklejane są w niej rozkłady jazdy kursujących tu autobusów. I jak dawniej ledwo zostaną przyklejone, zaraz jakaś niepoczciwa ręka zaczyna je zdzierać, zdziera je dość niechlujnie, byle jako, ale pracowicie, bo nie da się z odczytać na tych strzępach karteczek żadnej informacji. 


    Właściwie to i po co przyklejanie tych rozkładów jazdy? Przecież wszyscy i tak mają teraz smartfony i o której godzinie autobus odjeżdża to można na ekranach tych telefonów wyczytać. A poza tym, po co tutaj  te całe rozkłady jazdy. Przecież każdy we wsi doskonale wie o której godzinie ma autobus do pracy w Warszawie, albo do gminy lub na targ do Leoncina. A te zdarte karteczki  to zjawisko znane z całego kraju. Ot, taka specjalność nasza... jakiś rys naszej polskiej, wiejskiej obyczajowości.

..............................…..