Puszcza. Opowieści kampinoskie
W połowie listopada na rynku księgarskim pojawiła się kolejna moja książka, której wydania podjęło się Wydawnictwo Iskry. Edytorsko nawiązuje ta książka do innych moich mazowieckich pozycji z Iskier. Ta nosi tytuł Puszcza. Opowieści kampinoskie.
Opowiadam w tej książce o Puszczy Kampinoskiej. Takiej jaką zobaczyłem przed sześćdziesięciu laty i jaka mi wciąż towarzyszy, najczęściej gdzieś bardzo blisko serce. Ze wszystkich znanych mi krajobrazów, najserdeczniej jestem związany z krajobrazem Puszczy Kampinoskiej i niekiedy mi się wydaje, że gdyby tej puszczy nie było, to bym musiał sobie ją wymyślić.
Od dawna mnie proszono o całkiem osobną książkę o tej puszczy, która byłaby uzupełnieniem moich przewodników turystycznych i jakąś sumą moich krajoznawczych wędrówek literackich po puszczy. Jest ważnym i bardzo pociągającym swoją urodą i historią przyrodniczym skarbem polskiego niżu, a dla Warszawy skarbem jest rangi największej. Ta książka jest po części krajoznawczą gawędą, a trochę też zwierzaniem się autora z fascynacji tą puszczą i światem ją otaczającym.
.......…............
O korzyściach, płynących z istnienia Kampinoskiego Parku Narodowego można nieskończenie. Dla uczonego jest to ogromne laboratorium, pozwalające na badanie naturalnych procesów przyrodniczych. Wiejące z nad puszczy wiatry przynoszą warszawiakom dobre, żywiczne powietrze sosnowych borów, rosnących na wydmowych piaskach. Podwarszawska puszcza dla mieszkańców wielkiego miasta jest miejscem czynnego wypoczynku, także terenem wycieczek turystycznych i krajoznawczych, pozwalającym na poznanie przyrody. Dla wielu jest miejscem ucieczki. Od miejskiego jazgotu, nieustannego hałasu i smogu, od cywilizacji, polityki, problemów w pracy. Gdy nie możemy znaleźć sobie miejsca, mamy kłopoty ze sobą albo z najbliższymi, gdy mierzi nas świat, dobrze jest wejść w głąb przyrody...
Wiele lat musiało upłynąć, nim zrozumiałem prawdę o tym, iż o oglądzie całości decyduje szczegół. Przyroda, z całym jej bogactwem, została mi dość dobrze obrzydzona na lekcjach biologii w czasie analizy życia płciowego pantofelków i stułbi. Wiele lat musiało upłynąć, nim zacząłem dostrzegać wszelakie detale, szczegóły i szczególiki. W czasach, gdy zakochany w górach "zaliczałem" szlaki i szczyty, nie zaprzątałem sobie głowy takimi drobiazgami, jak pasikonik pośród traw...
Oto dwoje rodziców po raz pierwszy wyprowadziło na dłuższy "spacer" po niebie swojego młodego bociana. Z radości, że są wszystkie razem, że rodzina jest ze sobą, że młody bocian jest zdrowy i im towarzyszy, rodzice na moment zapomnieli się, byli tylko sami ze sobą, przez ten moment ich dziecko znalazło się poza ich zainteresowaniami. Wkrótce jednak zobaczyli, że młody bocian jeszcze nie może dotrzymać im towarzystwa, że wysiłek jest dlań zbyt wielki. Wpierw jedno, a potem drugie dołączyło do bocianka i wspólnie go eskortując, z nim powracały do rodzinnego gniazda. Może to zbyt antropomorficzny sposób widzenia ptasiego życia, ale jednak: dlaczegóż by nie? "Zwierzęta też ludzie", jak mawiał Dersu Uzała z uroczego filmu Akiro Kurosawy. W gruncie rzeczy: cóż my wiemy o uczuciowym życiu ptaków...
Śmiały pomysł wykupienia wiejskich terenów wewnątrz puszczy zawdzięczamy w znacznej mierze cudzoziemskim dziennikarzom, którzy przyjechali relacjonować któryś ze zjazdów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, wówczas przewodniej siły narodu, jak głosiła komunistyczna propaganda. Przewodnia siła nie zauważyła, że w sąsiedztwie stolicy jej państwa naród wiejski egzystuje w okropnych warunkach, w nędznych wioszczynach na lichych piaskach pośród bagien i puszczy. W wolnej chwili kilku dziennikarzy postanowiło na swoją rękę zobaczyć jak wygląda park narodowy, jedyny wówczas narodowy park w bezpośrednim sąsiedztwie jakiejkolwiek stolicy europejskiego państwa. W zagranicznej prasie pojawiły się zdjęcia i opisy kampinoskich wiosek. Partia się zdenerwowała.
Zdenerwowanie partii wykorzystali wówczas naukowcy, wśród nich współinicjatorka utworzenia tego parku, prof. Jadwiga Kobendzina. Poszła z wizytą do ówczesnego premiera Piotra Jaroszewicza, jej argumenty okazały się trafione, więc aby na przyszłość wstydu sobie oszczędzić, w dobrze rozumianym interesie ludowego państwa, na rządowym szczeblu podjęta została decyzja o rozpoczęciu akcji wykupywania puszczańskich wiosek.
....................
Zimą w lesie panuje wszechobecna cisza. Czasem tylko można usłyszeć jak w poszukiwaniu obiadu pracowicie ostukuje drzewa dzięcioł. Słychać chrapliwe nawoływanie się kruków. I to wszystko. W takiej mroźnej ciszy nabiera znaczenia chrzęst własnych kroków na śniegu. Własne myśli stają się wyrazistsze.
O zimowej porze zachodzę często w okolice Izabelina. Odwiedzam przyjazne mi dusze w gmachu dyrekcji Parku Kampinoskiego, a potem idę w las czarnym szlakiem w stronę Sierakowa. Tamte bory dają się lubić, są takie oswojone, typowe dla tych podwarszawskich okolic, żadne tam dzikości, niemal same sosny i dużo jałowca i on jest jedynym elementem podszycia. Dopiero co zobaczyłem tam w lesie leżącego łosia. To była łosza. Zapewne była to Lucyna, tak ją nazywają miejscowi leśnicy, tę łoszę wciąż widują w tej okolicy, w niektóre lata z łoszakiem u boku.
Zadziwiające, jak nie najgorzej sobie ta przyroda z tym wszystkim radzi. Do skraju lasu dochodzą zabudowania ludzkich osiedli. Jeszcze niedawno były to wsie, dzisiaj rozrosły się i są typowymi osiedlami podmiejskimi z murowanymi budynkami, zupełnie, ale to zupełnie nie o wiejskimi. Ze skraju lasu słychać nieustanny szum, to samochody jadące krajową siódemką. A na tym skraju lasu, proszę państwa, leżą sobie spokojnie potężne łosie i patrzą na ten nasz jarmark współczesnej, ludzkiej cywilizacji.
Przez wiele lat o zimowej porze tropiłem łosie w borowych siedliskach naszej Puszczy. Łosi się tutaj uczyłem, podglądałem ich życie, na tyle oczywiście, na ile one same mi na to pozwalały. Najczęściej oglądałem tylko tropy, a jak odciski racic były czytelne, zapamiętywałem czym się różni trop samca od tropu samicy, a do tego jeszcze ciężarnej, widziałem wytopione ciepłem łosiego tułowia miejsca, w których zwierzęta leżały. Łosia na żywo jednak za żadne skarby zobaczyć nie mogłem. Przecież on tu były, śladów ich bytności aż nadto. I nic? Leśniczy z Kaliszek, pan Jacek Kościk był dla mnie wyrozumiały i zaprosił do swojego samochodu. Pojechaliśmy. Kilometr za leśniczówką, na poboczu asfaltowej drogi, w sosnowym młodniku, rosnącym już poza granicą parku narodowego, szosa była ta granicą, leżał nieruchomo - łoś. Przysypany śniegiem, właśnie zaczął padać, zwierzę ledwo odróżniało się od terenu.
Zdjąłem tego łosia przez okno samochodu. Pokusa lepszej fotografii była zbyt duża, otworzyłem drzwi auta. Tego chyba jednak było dla łosia za dużo. Wstał bardzo spokojnie. Spojrzał na mnie z wyrzutem i odszedł w głąb lasku. Leśniczy chciał mi pokazać jeszcze inne łosie, akurat skoczyła się ekspozycja, o żadnych zdjęciach nie mogło już być mowy, szkoda, więc nie zobaczyłem tej klępy z łoszakiem, o której leśniczy mi mówił, że od dłuższego czasu za Kaliszkami utrzymuje się w chłopskich zagajnikach o krok od ludzkich sadyb, o kilometr od ruchliwej szosy gdańskiej.
........….........
Kiedyś do mojej leśniczówki przyszedł facet i pełen niezadowolenia w oczach protestował.
– Co to za głupi szlak; przyszedłem z parkingu koło muzeum obok Kampinosu, idę, idę, trzy godziny szedłem, a po drodze nic, tylko las i las...
Z trudem dał sobie wytłumaczyć, że na tym właśnie polega puszcza, że dominuje w niej właśnie las. Bo – rzeczywiście – co tu jest do zwiedzania? W potocznym tego słowa rozumieniu, nie ma niczego. Absolutnie.
.........…...........