wtorek, 20 lipca 2021

barwy mazowieckiego lata


Pękatka na Całowaniu

W upalny dzień tegorocznego mazowieckiego lata zawędrowałem na miniaturową pustynię pośród słynnego Całowania. Niezwykłe to jest torfowisko i nazwę ma niezwykłą, a o  jego przyrodniczych walorach można nieskończenie, lecz ja nie o tym. Chcę teraz opowiedzieć o niewielkiej wyspie piachu, którą teraz odwiedziłem. Ponad równinną powierzchnię bagien Całowania wyrasta kilka niewysokich wydm, koło niewielkiej wioski o nazwie Pękatka  jest wydma najważniejsza. Obok niej powstały  rybne stawy, są popularnym łowiskiem wędkarskim i zawsze sporo tam ludzi, moczących kije w wodzie. Na piaszczystą wydmę mało kto zachodzi. Może to i dobrze.

Te nieco zapomniane wydmy Pękatki są  wpisanym do rejestru zabytków stanowiskiem archeologicznym  na skalę światową. Archeolodzy odnaleźli tam krzemienne narzędzia, ślady chat, szałasów i jam gospodarczych sprzed około 13 tysięcy lat. Pod koniec epoki lodowcowej przed kilkunastoma tysiącami lat, obozowali na tej wydmie  łowcy reniferów. Lądolód, zalegający wówczas ten fragment ojczystej ziemi, który dzisiaj nazywamy Mazowszem, właśnie począł był ustępować ku północy. Krajobraz Mazowsza tamtych czasów przypominał tundrę, a na pastwiskach tej tundry, wśród traw i krzewów pasły się dzikie renifery. Przez kilka stuleci od połowy X tysiąclecia p.n.e. do schyłku IX tysiąclecia p.n.e., Mazowsze było krainą zamieszkaną okresowo przez koczownicze grupy łowców reniferów. Gdy lądolód począł się wycofywać na północ, klimat się tutaj wyraźnie ocieplił, na północ Europy podążyły również renifery, a w ślad za nimi koczownicze plemiona myśliwych.

W swojej pysznej książeczce „Mazowsze nieznane” Zdzisław Skrok pisał pięknie o tych łowcach reniferów z Całowania. Że istnieją przesłanki, pisał, iż nasi przodkowie tę ziemię z żalem  opuszczali. Oto nad jeziorem Onega odkryto  cmentarzyska tych łowców, przybyłych tam z tych terenów. Że to te same plemiona, zaświadczały odkryte tam przedmioty, identyczne tylko tam i tutaj. Wszystkie ciała zostały złożone w ziemi głowami w jednym kierunku. Nie ku wschodowi, ku północy, lecz w kierunku Mazowsza, krainy szczęśliwej, którą opuścić musieli, a za którą – jak widać – tęsknili. Dla nas dzisiejszych świadomość tego jest niezwykle podniecająca.     

Wydmy Pękatki znajdują się dokładnie o 40 km od centrum mojego miasta, po prostu rzut kamieniem, ale komunikacją publiczną w tamte okolice dojechać niełatwo, do kolei daleko, a autobusów z Warszawy nią ma żadnych. Przyjaciel zaoferował się ze swoim samochodem, ochoczo więc  skorzystałem z jego oferty tegorocznego, upalnego lata.  Więc łaziłem po tych piaskach. I to było to, proszę państwa. Właśnie to! Temperatura powietrza przekroczyła 30 stopni na plusie, czułem się jakbym był w Afryce, ale byłem na Mazowszu, zaledwie 45 km od mojego warszawskiego domu na Sadach Żoliborskich. A przecież, jak oni tu obozowali w tych swoich namiotach ze skór reniferów, wokół rozciągała się tundra, przez większą część roku leżał śnieg, mrozy bywały siarczyste.

Co niemiara nafociłem się tego lipcowego lata na piaskach Pękatki. W gruncie rzeczy każde następne zdjęcie jest podobne do poprzedniego, tylko na pierwszym z tych poniżej, widać zielone morze roślinności na Całowaniu. Na fotografiach pozostałych już są wydmy Pękatki, na każdym trochę sosenek i bardzo dużo piasku, a na niemal każdym kępki szczotlichy sinej, najpowszechniejszej wizytówki muraw napiaskowych.  Lud okoliczny całymi latami przyjeżdżał na te wydmy, aby załadowywać swoje furmanki pozyskiwanym tu piachem. Jak się zdaje – proceder został  już zaniechany. Ludzie zachodzą tu rzadko. Wydmie wychodzi to tylko na korzyść. Niewysoka to wydma, taka trochę tyci tyci, ale przecież jednak jest wyraźnym wzniesieniem i tak sobie myślę, że może nazwa Pękatka z tym ma coś wspólnego.... 


 





W Internecie znalazłem opinie różnych internautów o tych wydmach, większości komentarzy: wydma jak wydma, nie ma szału,  po prostu dużo piasku. Można i tak,  i ja tak bym na to popatrzył, moje  zdjęcia opinię tamtego zwiedzacza całkowicie potwierdzają, te wydmy to po prostu otoczona morzem zieleni kupa piachu.  Ale ja nie dla tej malowniczej kupy piasku tam przyszedłem. Oczami wyobraźni dotknąć chciałem czasu, który minął przed zaledwie dwunastu tysiącami lat. Wtedy były tutaj te same piaski, co dzisiaj. Z tych piasków archeolodzy wykopywali różne artefakty, dzieła rąk owych łowców reniferów, przez nich używane do codziennego życia, do polowania. To było wcale nie tak dawno, w historii świata tyle co nic, a klimat tak bardzo się zmienił. Najgorsze, że zmienia się nadal. Te potworne upały, które nam towarzyszą kolejny rok z rzędu, w tym roku jakby jeszcze dokuczliwsze. To już nie jest nasze zwykłe, polskie lato. To już zaczyna wyglądać naprawdę groźnie... 

Powolutku zmieniamy się w tropione przez klimat zwierzęta, nie wiadomo kiedy akurat cios zostanie wymierzony tam, gdzie akurat się znajdujemy. W tym czasie, gdy fotografowałem piaski na Pękatce, przyroda zabierała się akurat do wymierzenia ciosu w niemiecką Nadrenię, a przecież mogła mieć kaprys, aby spaść na nas tutaj, gdzieś obok, może akurat na tę małą Pękatkę, a może na pobliskie miasteczka, na Karczew lub Górę Kalwarię?    


niedziela, 11 lipca 2021

 

barwy mazowieckiego lata

pejzaż żniwny 

To mi się zdarzyło w połowie lipca przed kilku laty. Wybrałem się wtedy na północne Mazowsze, ale całkiem blisko Warszawy, niemal tuż tuż za Modlin. Na północ od Pomiechówka  są koło Goławic ruiny fortu, jednego z wielu w zewnętrznym pierścieniu fortów okalających twierdzę modlińską. Gdy w początkach XX wieku zaczęli go budować Rosjanie, w powietrzu pachniało już światową wojną, a oni budowali te swoje już nieprzydatne w nowoczesnej wojnie budowle forteczne. Nie spełnił fort oczekiwań, chociaż w wojnach brał jednak czynny udział, ale nie tak jak go pomyślano. Po II wojnie światowej różne miano w stosunku do niego pomysły, szczęściem zaniechane, teraz jest ten fort  malowniczą ruiną, chętnie wykorzystywaną przez zbieraczy militarnych wrażeń. Jest niewątpliwie atrakcją krajoznawczą i interesującym punktem widokowym. 


Pośród żniwnych łanów na polach wsi Goławice Pierwsze w gminie Pomiechówek, w otoczeniu tego fortu znalazłem nareszcie  krajobraz, jakiego szukałem daremnie od lat.  Pogoda była piękna, letnia i słoneczna, a niebo niebieskie i chmury były na nim pozawieszane jak należy, białe, pyzate cumulusy. Na horyzoncie białe wiatropędnie, a przed nimi pejzaż, jak marzenie. Złotem pomalowane zostały pola zbożowe. Fotografowałem je jak oszalały, klatka za klatką, spiesznie notowałem ten krajobraz, w tym miejscu, w tych barwach, teraz właśnie, wiedziałem przecież, że łapię chwilę, jaka może mi się już nie zdarzyć. Bo wszystko czekało na mnie, na to moje fotografowanie. Od kilkunastu lat na mnie czekał ten pejzaż pod Goławicami. Byłem pośród niego w stosownej porze, w stosownym miejscu. Takie chwile nie są darem codziennym, one są łaską.


 

 








Teofila Lenartowicza nie darmo nazywano lirnikiem, dziś z lirenką by się do świata nie przebił, przez literackich krytyków mocno jest dzisiaj obśmiewany. Szedłem sobie wśród pól zbożem malowanych koło Goławic i tak sobie Lenartowiczem myślałem, że „…jak z ciepłą wiosną / Pszenice porosną, / A zboże kłosieje, / A wiater powieje, / To zda się w tym zbożu, Że płyniesz po morzu”. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, proste to strofy, jak i ten okrzyk pana Teofila: „Mazowieckie zboże, Ach, Bożeż mój, Boże!” I jeszcze to: „A każdziuchne pole / Równe jak po stole”. Ot, stwierdzenie, prościutkie, niby nic, a poezja najczystsza. 

    Zastanawia mnie: dlaczego takimi pejzażami zachwycać się umieli tylko poeci z drugiej, albo i trzeciej linii polskiego panteonu wielkich nazwisk naszej literatury. Tacy, jak Władysław Bełza: „Jakże się oko nasze zachwyca, / Jakże się pieści łanów obszarem! / Tu jęczmień, żyto, a tam pszenica, / Złociste kłosy gną pod ciężarem. / O! dobry Boże! dziękiż Ci, dzięki!”

    Polska jest położona na wielkim europejskim niżu. Ktoś kiedyś napisał, że polska równina to pejzaż niestały, zamglony, bez wyrazistych rysów, bez ostro zaznaczonych granic, otwarty na hulające po tej równinie wiatry ze wschodu i zachodu. To pejzaż, który wiele wysiłku wymaga, a niekiedy i rozpaczy, aby nie dać się zdmuchnąć przeciągom... A jednak ta pozornie tylko monotonna ziemia była w historii kąskiem łakomym i mieszkańcom pośród niej Polakom przyszło z sąsiadami  toczyć nieustanne boje w jej obronie.

    Henryk Sienkiewicz opisał był w "Potopie" Polskę widzianą oczami szwedzkich żołnierzy, wkraczających na naszą ziemię: "wzrok ich odkrył krainę wesołą, uśmiechniętą, połyskującą żółtawymi łanami zbóż wszelakich, miejscami usianą dąbrowami, miejscami zieloną od łąk. Tu i ówdzie z kęp drzew, za dąbrowami, hen! daleko, podnosiły się dymy ku niebu; na potrawach widniały pasące się trzody. Tam. gdzie na łąkach przeświecała woda rozlana szeroko, chodziły spokojnie bociany. Jakaś cisza i słodycz rozlana była wszędzie po tej ziemi mlekiem i miodem płynącej. I zdawała się roztaczać coraz szerzej i otwierać ramiona"...

    Tak opisuje się ziemię, którą się bezbrzeżnie kocha. Taką przekazał nam Sienkiewicz.  I taką opiewała Maria Konopnicka:
"Hej, pola wy, pola! Hej, łany, wy łany! oto stoję przed wami, jak przed skarbnicą przeszłości i przyszłości naszej, jak przed arką pełną żywego ducha narodu. Czy na was spojrzę w zaraniu wiosny wśród huku pękających lodów, wśród szumu rzek naszych, do dna mórz lecących; czyli żniw czasu stanę na waszych niwach i roztoczach zbożami złotych..." 



   Może to i śmieszne, może rzeczywiście démodée, bardzo, ale to bardzo niedzisiejsze, ale ja rzeczywiście miałem ochotę klękać przed tym złocistym krajobrazem. Pytał Wiktor Zin: czy znacie dotyk dojrzałych kłosów zboża pęczniejącego chlebem?  Zanurzyć dłonie w zbożu, zapatrzeć się w łany złota, posłuchać świerszczy, poczuć muśnięcie …    


    Nie da się ukryć, mam w sobie wdrukowany polski krajobraz, opisywany przez naszych pisarzy i poetów. Chociaż wiele  różnych epok i mód przemieliło moje  odczuwanie zewnętrznego świata, wciąż oczekuję pejzażu z tamtych lektur, z Lenartowicza i Konopnickiej, Sienkiewicza i Żeromskiego. Po tamten pejzaż nieustannie się wybieram  w głąb polskiego krajobrazu. Zapewne coś z tego tkwi we mnie, z tego sposobu odczuwania krajobrazu. I to znalazłem tego lipcowego dnia pod Golawicami, wśród mazowieckiego krajobrazu. Chociaż teraz nie spotkałem już żeńców z sierpami i kosami, ba! nawet nie trafiłem na współczesne, żniwiarskie maszyny, na różne kombajny o nazwie Bizon, o których śpiewane były piosenki. Aż dziw. Ten krajobraz pod Goławicami jakby wiedział, że właśnie on, właśnie taki, jaki mi się ukazał, był moim wytęsknionym marzeniem. 

    Na niebieskim niebie swoją historię opowiadały chmury bardzo malownicze, były jak te ze słynnego obrazu Józefa Brandta z oraczem. A wokół trwała cisza. Zupełna cisza. Cisza letniego południa pośród zbożowych pół. Okazuje się, że wciąż można spotkać takie pejzaże i to tak bardzo blisko wielkiego miasta... Droga była piaszczysta, pośród dojrzałego zboża o barwie złota, zakręcała łagodnie ku niewielkim wzniesieniom na horyzoncie,  ustawiono na nich białe maszty wiatraków, Stanisław Lem przydał takim nazwę  wiatropędni. 


   Trzaskałem zdjęcie za zdjęciem. Zdarzyła się rzecz prawie zupełnie niespotykana, tego dnia trafiłem we właściwe miejsce przy właściwej i wprost idealnej pogodzie. Zazwyczaj po powrocie do domu siadam przed komputerem, wprowadzam wykonane dopiero co zdjęcia do jego pamięci i zabieram  do obróbki fotografii. Teraz to wszystko okazało się być zbędnym.  


    Sięgnąłem potem po jedną ze swoich książek ulubionych. Ze wszystkich tekstów, wierszy, opisów, najbardziej mi serce głaskały i duszę poruszały właśnie słowa tego znakomitego rysownika i gawędziarza. Książkę Wiktora Zina, zatytułowaną „Piękno nie dostrzegane”, wydały Arkady w roku 1970, zaraz potem ją nabyłem,  a ja dopiero co zaczynałem zaprzyjaźniać się z mazowiecką ziemią nizinną i coraz mocniej przemawiać poczęły do mnie detale otaczającego mnie krajobrazu. Zin w tej nauce bardzo mi dopomógł. Co jakiś czas po tę książkę sięgam.   Są w niej takie oto zdania.    

    „Kiedyś, gdy będziecie pośród żniwnych łanów, zwróćcie, proszę, uwagę na koloryt pejzażu: gorący, płomienny i złoty. Zboże oczekujące żniwiarzy ma kolor trudny do określenia, można porównać je do starego złota, które błyśnie czasem w zakurzonym, starym ołtarzu, ujawniając czerwony podkład, na którym zostało położone. Ścierniska są też złote, ale już inaczej. Mienią się i wibrują błękitami nieuchwytnych cieni i refleksów nieba, które w czasie żniw jest rozgrzane, niekiedy herbaciane, jakby zestrojone z kolorytem ziemi.”

Fotografie autora. Zdjęte telefonem komórkowym 17 lipca 2019 r. między g.12, a 13.
  


 

 

 

 

czwartek, 1 lipca 2021

barwy mazowieckiego lata


nad Wisłą obok Ciszycy 

    Nadeszło lato. Gorące, mazowieckie lato. A jak lato, to nad Wisłę. Tam szukać barw mazowieckiego lata. Na przykład  do Ciszycy. Tam są piaszczyste ławice w rezerwacie „Wyspy Świderskie” i sławą cieszę się zasłużoną. Opisywać je słowem "malownicze", prymitywnym jest wulgaryzmem dla opisania tego świata -  piszą na internetowej stronie fundacji Ja-Wisła. A inny internauta pisze, że to jest miejsce, które bardziej przypomina karaibskie plaże, niż wiślane widoki, do których jesteśmy przyzwyczajeni. W internecie odnalazłem też blog o nazwie „Kraina wędrujących wsp” i tam dopiero przeczytałem laudację, była jak  hymn ku czci. Że tam podziwiać można różnej wielkości łachy, kępy i wyspy, że piaszczyste mielizny niczym pustynne omamy pijanego flisaka, że walory przyrodnicze takiej rzeki, to absolutny skarb.    
    Cóż ja mogę dodać od siebie?

    Nadeszło lato. Poszedłem  ku rzece i tym piaszczystym ławicom. Pieszo poszedłem, bo jak się pieszo wędruje,  to więcej się widzi, bo tak należy, bo to jest trochę tak jak w życiu być powinno, że zanim przystąpi się do głównego dania, trzeba wchłonąć coś dla zaostrzenia apetyt. Albo tak, jak to jest w przypadku aktu miłosnego, bo jak powszechnie wiadomo zanim nastąpi spełnienie, musi być jakaś gra wstępna. Wyszedłem  od Konstancina przez Obory, zrazu asfaltem wśród starych dębów i lip, a potem drogą prosto na wschód, szedłem pośród pól uprawnych (kukurydza pod Oborami, za Habździnem trochę łąki, a potem słoneczniki, cebula biała i czerwona, a i  kapusta i koper koło Ciszycy). 

 










    Szedłem przez podwarszawskie Urzecze i to  była dobra wędrówka, niespieszna, tak jak wędrować się powinno, spokojnie, relaksowo i uważnie po otoczeniu patrząc. Jak to latem bywa, na przydrożach szalała nawłoć, zwana też polską mimoza, złotą dziewicą lub złotą rózgą, rosły  tam również   pantofelki Matki Boskiej, przez botaników zwane lnicą pospolitą, koło Ciszycy pola słoneczników się ścieliły jak dla Van Gogha w Prowansji, nieco dalej kapusta dojrzewała na polach i wierzby rosochate rosły  przy drogach. Znakomity fotografik Edward Hartwig uznał wierzbę za najbardziej polskie drzewo i nie jest w tym przekonaniu odosobniony. Sto lat przed nim poeta Teofil Lenartowicz nazywał ją „piasków Mazowsza jedyną ozdobą”. Goplana Juliusza Słowackiego zamieniła w wierzbę swojego niespełnionego amanta, Grabca. Lud polski umieścił w wierzbach pomieszkanie czartów wiejskich, najsławniejszy z nich to Rokita.O takim to krajobrazie pisał Jarosław Iwaszkiewicz. "Myślę, że nie doceniamy mazowieckiego pejzażu. Przyznać trzeba, że jest on mało efektowny. Ale tai w sobie te drobne niuanse, te delikatne odcienie kształtów i barw, które się dopiero widzi i ocenia, kiedy się z tym pejzażem zżyje tak głęboko, jak tylko może się zżyć stały mieszkaniec tych okolic."      
    Oskar Kolberg w swoim dziele przypominał, że tę okolicę w dolinie Wisły lud zwał dawniej Urzeczem z powodu położenia „u rzyki”. Dzisiaj koryto Wisły jest oddalone od położonego wyżej Konstancina o kilka kilometrów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, nim obwałowano rzekę, wody powodziowe niemal co roku zalewały tę dolinę. Przynosiły ze sobą żyzne mady. Teraz człowiek zrezygnował z pomocy rzeki. Cena, jaką płaci za bezpieczeństwo swoich sadyb i za uniknięcie grozy powodzi, nie jest mała: wzrost plonów, miast środkami naturalnymi, wspomagany jest środkami chemicznymi.
    Tadeusz Konwicki we „Wschodach i zachodach księżyca” pisał, że jeszcze w pierwszych latach po wojnie całe to dno Prawisły to był jakiś prawie afrykański rezerwat odwiecznej, błotnej, dzikiej przyrody, raj ogromnej ilości gatunków ptasich, które tu rodziły się i umierały. Można się było położyć śród dzikich szczawiów wielkich, jak włoskie tuje i słuchać ciszy, to znaczy słuchać głośnej ciszy, na którą składały się grania świerszczy i różnych żuczków, szelesty jaszczurek albo zaskrońców, buczenia trzmieli i dzikich os, klekotania bocianów...
    Niebo trwało pogodne, puchate chmury były urodne, miał rację panicz Soplica, że u nas dość głowę podnieść: ileż to widoków! Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków, że te białe chmurki, jak stada dzikich gęsi lub łabędzi.  
 

 




  
    Jak w dobrym filmie, to co najlepsze czekało na końcu, w akcie trzecim, a w nim wystąpiła w roli głównej królewska Wisła. Po kilku tygodniach słonecznych i upalnych ubyło rzeki w jej korycie i wyłonił się z wody krajobraz nadzwyczajny, a były to wyspy  w granicach rezerwatu „Wyspy Świderskie”, owe piaszczyste łachy, które mnie tu zwabiły, jak pustynie ogromne, a między nimi miast bocznych koryt wiślanych też były piachy, obramowane wierzbowymi krzewami rokiciny i dżunglą łęgów. Po prostu: pełna egzotyka, nie co roku nam dana tuż za granicami Warszawy. 

    Wędrowałem wraz z przyjaciółmi tymi piaszczystymi plażami, wchodziliśmy w jakieś boczne dolinki nad bocznymi korytami, między łozinę i łany lepiężnikowe, a radość z bytowania wśród tej przyrody była niezmierna. Za rok może być inaczej, może nie być upalnego lata i na wyspy dojść się nie da, a może się zdarzyć, że te wyspy znikną, a pojawią się w inne w innym miejscu, bo Wisła jest rzeką żywą, ma fantazję, jak na polską rzekę przystało. Pewnie zresztą za rok tutaj nie przywędrujemy, tyle jeszcze na nas czeka miejsc różnych i urodziwych. Więc, aby się tym widokiem nasycić, na długie minuty zasiedliśmy na koniec gromadą na piachu nad wodą i napatrzeć się na okoliczności przyrody nie mogliśmy. Kajaki płynęły rzeką,  rzeka też płynęła, było zupełnie tak, jak w tej ludowej piosence: Nasza Wisła, modra rzeka niby kwiat, niby kwiat / I płynie se het, daleko, w obcy świat, w obcy świat. / I płynie se het, daleko, aż w morze, aż w morze....
    Towarzysz mojej wędrówki po wycieczce napisał: Masz rację, używając wobec pejzażu, który nam się odsłonił nad rzeką, słowa "egzotyczny". Obrazek z tym białym piachem i niebieską rzeką stoi mi przed oczami na równych prawach, co pejzaże z południowych Indii. Nie nasz błękit, nie nasz piach i nie nasze światło, czysta egzotyka za 3.40 w mikrobusie linii L14.

      Pod koniec czerwca w roku 2021 gruchnęła w Warszawie wiadomość, która poruszyła birwatcherów: nad Wisłą, na piaszczyskach w rezerwacie „Wyspy Świderskie”, widziano najprawdziwszego sępa!   Ten sęp poruszył  polskich ekologów. Zostanie, czy odleci. A może sprowadzi jakiegoś innego do towarzystwa? Zaczęto przypominać, że wzdłuż mazowieckiego odcinka Wisły powinien powstać park narodowy, że myśli się o nim od dawna.  Miałem szczęście – jako działacz ochrony przyrody – latać nad tą mazowiecką ojczyzną helikopterem. Z lotu ptaka widać ten fenomenalny krajobraz Wisły. Gdy człowiek spojrzy na nią z góry, to jeży się przeciwko tym wszystkim pomysłom regulowania tej rzeki i grodzeniu zaporami. To skarb najcenniejszy. Skarb, jakiego inne narody nie mają. I to tuż obok stolicy swojego państwa... 

    To jedyna z wielkich  rzek europejskich, która nie została jeszcze wpuszczona w kanał, której nie obetonowano brzegów. Rzeka, rządząca się swoimi prawami. Prawami natury! 

Wszystkie fotografie: Lechosław Herz