Ach, jak tutaj jest pięknie !
Ruiny średniowiecznego zamku książąt mazowieckich w Czersku są jedną z ikon Mazowsza. Dla powstałego w 1906 roku Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego wycieczka do tych ruin była pierwszym celem w okolicach Warszawy. W głębokim lochu więzione były znaczne osobistości. Konrad Mazowiecki, który wiódł zaciętą walkę o senioralną dzielnicę krakowską i o tron królewski z księciem wrocławskim Henrykiem Brodatym, w walce tej nie przebierał w środkach. W roku 1229 porwał Henryka Brodatego i wtrącił do czerskiej wieży. Wkrótce potem zamknął w lochu kilkuletniego wówczas swojego bratanka księcia Bolesława, syna zamordowanego w Gąsawie Leszka Białego. Ów Bolesław, zwany później Wstydliwym, ożenił się w 1239 roku w węgierską królewną Kingą (której imię związane jest m.in. z kopalnią soli w Wieliczce, później ogłoszoną błogosławioną) i on władał dzielnicą senioralną. A z nad jeziora Czerskiego widok na zamkową ruinę jest przepyszny. Gdy niebo błękitne, chmury na nim puchate, białe, gdzie się nie spojrzy zieleń zielona ogromnie, chce się żyć. Pośród takiego pejzażu dobrze się odpoczywa. Bo kłania się tutaj historia wpisana w krajobraz w sposób niemal doskonały. Tutaj jest naprawdę jest bardzo pięknie.
W 1890 roku Stanisław Wyspiański pisał do Lucjana Rydla z Amiens: „Z opisów należałoby wykreślić takie wyrazy jak: piękny, we wszelkich wymienione stopniach, bo one nic nie wyrażają. Jeżeli się przez nie co odczuwa, to tylko znając usposobienie tego, co tych fraz używa, można zgadnąć, o ile i w czym jest piękne to, o czym mówi”.
Myślę, że gdyby przy takiej pogodzie, jak na tym zdjęciu, zobaczył Wyspiański ten widok, i on krzyknąłby z zachwytu: ach, jak tu pięknie. Co prawda trochę to pocztówkowa panorama, ale nie przesłodzona, nie przefajnowana, taka - po prostu - w sam raz. Piękna i tyle.
Do najczęstszych okrzyków, jakie wydajemy, gdy zobaczymy coś, co nam się podoba: ach, jak tutaj jest pięknie albo jakie to piękne ! Przewodniki turystyczne roją się od tego przymiotnika. Przyzwyczailiśmy się do tego. Bo my, współcześni, lubimy określenia jak najkrótsze, nie wymagające dodatkowego komentarza, opisu, czegokolwiek. Ma być krótko i basta. Jak w facebooku albo innym whatsapie. Słowo piękny jest więc takim jakby wytrychem, ułatwiającym dojście do sedna, gdy po inne przymiotniki wartościujące sięgać nam się nie chce. Ale... gdyby tak: ładny? przecież tak też pięknie. Ale... czy aby jednak ten ładny to ładny nie do końca, bo jakby tylko ładny, a więc ...niepiękny? ?
Jest jeszcze jedno określenie z tych bardziej popularnych. Używane w różnych przewodnikach turystycznych równie często. To – ciekawy. Przymiotnik ten poprzedza często jakiś rzeczownik, bywa więc ciekawy widok lub ciekawy zabytek. A czego on tak ciekawy ten zabytek? spytała mnie zasłużona pani profesor, usłyszawszy, że coś tam tak określiłem, ciekawym właśnie. Zaciekawiający byłby bardziej na miejscu, ale nie pomyślałem. Byłem bardzo młodym autorem, napisałem już swój pierwszy przewodnik. Więc poczerwieniały mi uszy ze wstydu. I zacząłem zwracać uwagę na te przymiotniki określające rangę opisywanego miejsca lub obiektu, także rangę uczuciową, a z uczuciami – jak wiadomo – różnie bywa.
Nie dla wszystkich to samo piękne jest naprawdę piękne. „Jedni wolą zimno, inni lubią chłód. Mnie to obojętne, bo ja wolę miód” pisał całkowicie dziś zapomniany Witold Zechenter, którego wierszyki wciąż pamiętam z dzieciństwa. Znana anegdota mówi, jak to do pewnego mędrca przyszło dwóch panów, aby rozstrzygnął spór, który z nich ma rację. Gdy pierwszy przedstawił swoje argumenty, mędrzec przyznał mu rację. Gdy uczynił to drugi, i jemu mędrzec przyznał rację. A gdy, słuchająca tego żona mędrca wypomniała mężowi, że to niemożliwe, aby obaj mieli rację, mędrzec chwilę pomyślał i odrzekł małżonce: – Wiesz, i ty również masz rację. Bohater musicalu Skrzypek na dachu, Tewje mleczarz to powiedzenie nagłośnił. Tak też i piękno jest rzeczą względną, i jest to truizm. Nie wszyscy muszą doceniać piękno muzyki Mozarta lub malarstwa Botticellego.
Użycie właściwego przymiotnika łatwiejsze jest w przypadku opisywania np. zabytku, który może być obiektywnie interesujący, ładny, wartościowy lub piękny. Nawet przy brzydkiej pogodzie. Chociaż... nie każdy przecież wartościowy lub interesujący zabytek może być obiektywnie piękny. Inaczej jest z krajobrazem. W tym przypadku pogoda ma wiele do powiedzenia. W wysokich górach, żleb którym wchodzimy na tatrzański Zawrat od południa, piękny może być nawet przy złej, chmurnej pogodzie, w deszczowej kurniawie. Bywa bowiem w górach piękno o dramatycznym wyrazie. Inaczej jest na nizinach.To piękno najlepiej widzą poeci. Wybitni malarzom też dla nas to malowali. A my? Zwykli oglądacze otaczających nas krajobrazów? Po które – nie ukrywajmy – szczególnie po ich urodę, jej zgłodniali, wyruszamy na nasze włóczęgi z podróżnym węzełkiem, przerzuconym przez ramiona na plecy.
Błota Famułkowskie
To ogromne torfowisko na zachodnich krańcach Kampinoskiego Parku Narodowego jest niewątpliwie jednym z najwspanialszych krajobrazów mazowieckich. Wzięło swoją nazwę od pobliskich wiosek o nazwie Famułki; było ich kilka, każde do innego majątku przynależały. Nazwa Famułki pochodzi od łacińskiego słowa famulus, tj.sługa, a rzeczownik błota z czasów carskiego zaboru pochodzi, to typowy rusycyzm.
Przed dwustu laty na błotach wycięto las, zmeliorowano je, pocięto kanałami, na torfowisko powstały łąki i pośród nich zbudowano ludzkie sadyby na wyniesieniach terenu. Po powstaniu parku narodowego grunty zaczęły być sukcesywnie wykupywane, domostwa rozebrano, a na Famułkowskie Błota wkroczyła przyroda. W stylu prawdziwie imponującym! Ogrom łąk jest oszałamiający. Ciągną się daleko, aż po linię horyzontu. Spore wrażenie czynią oglądane tutaj wschody i zachody słońca, przedwiosenne, jesienne i zimowe.
Przez środek tych łąk przebiega asfaltowa szosa i jest na tej szosie most nad Kanałem Łasica. Świetne miejsce na fotografowanie. Ale nawet tak interesujące krajobrazy, jak te, które widać z asfaltowej drogi przez Błota Famułkowskie nie zdadzą się nam ani piękne, ani ładne, ani nawet interesujące przy złej pogodzie Gdyby nie pogoda, gdyby nie te czarodziejski czas, który czasem się zdarza, bo akurat jesteśmy tam, gdzie być należy i w dodatku przy pogodzie takiej, jak należy. Która została nam ofiarowana. Im więcej wędruję po naszych nizinach, tym goręcej dziękuję za te łaskę, jaka mi czasem wyświadcza natura.
Czasem światło nie takie jak trzeba i w ogóle nie za bardzo. Ale czasem się zdarza, i jest tak, jak należy. Może i nic specjalnego, ale przecież chyba nie najgorzej, prawda? I jaki jest ten krajobraz? Jest on – piękny? Czy może tylko ładny albo interesujący? Słowniki wyrazów bliskoznacznych znają dziesiątki wyrazów, które możemy zastosować, na przykład: śliczny, cudowny, urodziwy lub urokliwy, dorodny, ładny, atrakcyjny, pyszny, zjawiskowy, wspaniały, wyśmienity lub świetny, wyborny, pierwszorzędny, fantastyczny, kapitalny, czarujący, olśniewający, porywający, zachwycający... Nic, tylko wybierać i dopasowywać, wedle gustu...
Dolina Liwca u podnóża Sowiej Góry
Wcale niedaleko od dwumilionowej aglomeracji miejskiej Warszawy można odnaleźć krajobraz polny, zwyczajny, wiejski, taki, jaki dał nazwę naszemu nizinnemu krajowi i plemieniu, zamieszkującemu ten krajobraz. Zawsze lubiłem jechać ku niemu w astronomicznym początku wiosny, około 21 marca. Tę marcową porę roku niektórzy nazywają wiosną pstrą, od tego śniegu pośród pól, nad którymi unoszą się już ze śpiewem pierwsze, przybyłe z południa skowronki. Nie zawsze odnaleźć się to udaje, przyroda bywa kapryśna, jak piękna kobieta.
Kilka lat temu w poszukiwaniu odznak wiosny zajechałem na granicę Mazowsza i Podlasia, graniczny Liwiec płynął przez ten pejzaż jak należy. Ziemia jeszcze nie pachniała, ale to już było przedwiośnie. Takie, jakie być powinno. Słoneczne, chłodne, na ziemi miejscami leżał śnieg, więcej w lasach, wśród pól tylko miejscami, na oziminach pod lasem pasły się kierdele saren, w jednym miejscu aż kilkanaście. Wśród skib zaoranego jesienią pola żerowało stado białych łabędzi pożywiało się witaminami. W innym miejscu wśród zagonów żerowały żurawie. Zatrzymałem auto, aby na nie spojrzeć, one podniosły głowy, aby mnie się przyjrzeć, potem wróciły do posiłku, a ja do dalszej jazdy. Nad polami śpiewały skowronki i kwiliły czajki, pierwsze ich forpoczty dotarły już do nas, za moment zacznie się przedwiosenny spektakl i z każdym dniem będzie mu przybywać aktorów.
Nad graniczny Liwiec przyjeżdża się dla widoku z Sowiej Góry. A widok jest tam naprawdę przedni, bardzo daleki, takich panoramicznych miejsc na naszej środkowopolskiej nizinie nie ma zbyt wielu, można je wyliczać na palcach jednej ręki. Dla zwiedzających urządzono kilka lat temu wierzchołek wzgórza, jest mały parking, wiatry ze stolami i lawami, są tablice informujące o przyrodzie okolicy. Poniżej wzgórza, nad silnie meandrującym Liwcem jest dzika plaża, w upalne dni lata w czasie weekendów bywają tu tłumy. W marcowy dzień ani żywego ducha. Łąki mad :owcem zalane wodą, migoce w słonecznym świetle, słońce
jeszcze zimowe, dość nisko zawieszone nad krajobrazem, chcę zrobić kilka
zdjęć, dobrze by było, by były dobre, pod słońce zdejmowanie
krajobrazów jest ryzykowne, ale jak się pomyśli, to się da, więc myślę,
pstrykam, zdjęcia są nie najgorsze, da się wytrzymać.
Nie wiem skąd ta nazwa – Sowia Góra. Są z tym wzniesieniom związane legendy, być może było ono miejscem odprawiania obrządków ku czci słońca i drzew. Może rzeczywiście czarownice zlatywały się tu z odległości nawet kilkuset kilometrów, aby decydować o losach okolicznych mieszkańców. Mówiono też o zakopanym skarbie czy garncu złota, inni zaś wskazywali na śpiących u stóp góry rycerzach szwedzkich, którzy wstaną wtedy, gdy ich król Karol Gustaw powróci tu po swój zgubiony kapelusz. Wtedy rozgorzeje bój krwawy i od krwi poczerwienieją wody Liwca. Skąd te opowieści, dalipan, nie wiem. Wiadomo natomiast, że badania archeologiczne potwierdziły istnienie u podnóża wzniesienia grodziska sprzed kilku tysięcy lat.
Rok później znów tam mnie zawiodło w połowie lipca, w środku mazowieckiego lata. W środku dnia tam przyjechałem, wiózł mnie przyjaciel swoim automobilem, ja się już z własnym samochodem pożegnałem, mój pesel poradził mi wielce serdecznie, żeby zrezygnować już z prowadzenia auta i tę czynność pozostawić młodszym. Tyle, że nie zawsze udaje mi się znaleźć się we właściwym krajobrazie o właściwej porze dnia i do tego przy właściwej pogodzie. Albowiem, co tu dużo mówić, fotografować trzeba albo o wschodzącym słońcu, albo w kontrze o zachodzącym, nie miałem tego szczęścia, byłem w pełni dnia. Patrzyłem na ten krajobraz z przyjemnością.
Przyglądam się temu zdjęciu i pytam sam siebie: jaki on jest ten krajobraz, ta dolina Liwca, widziana z grzbietu Sowiej Gór? Jest to pejzaż piękny? Chyba to byłoby na wyrost. Więc może po prostu i zwyczajnie – ładny? Oto jest pytanie...
Jak już o tym Liwcu mowa, wspomnieć tutaj muszę rzeczkę Kostrzyń, niedaleko od Sowiej Góry wpada do Liwca. Na rzeczką Kostrzyń znajduje się wioska o nazwie Sucha, a w niej:
Dwór polski pod starym, ojczystym dachem
Przez stulecia był dwór trwałym elementem polskiego pejzażu. Prawdziwy polski dwór powinien być drewniany. Przy starszych dworach bywał niemal zawsze drewniany ganek ze słupkami, od wieku osiemnastego zastępowany kolumnowym portykiem. Tysiące dworów było w dawnej Polsce. Ale że pożóg wojennych los i historia Polsce nie szczędziły, więc i niewiele się zachowało zabytków drewnianego budownictwa. Na Mazowszu i Podlasiu dworów drewnianych zostało jeszcze mniej, niż w innych regionach kraju i można je liczyć na palcach. Tym większą wartość mają te, które przetrwały. I jeszcze większą, gdy - na dodatek - są to dwory żyjące, zamieszkałe, z odciśniętym piętnem osobowości właścicieli, a do tego gdy są to dwory udostępnione do zwiedzania.
Takim właśnie "dworem do zwiedzania" był drewniany dwór Cieszkowskich w Suchej nad Kostrzyniem. Został wzniesiony w 1 połowie wieku XVIII, a następnie w wieku XIX nieco został przekształcony. Wciąż stoi w tym samym miejscu. Jest parterową budowlą o zrębowej konstrukcji, inną ma fizjognomię od frontu, inną od ogrodu, od frontu ma dwa narożne alkierze, a na osi murowany portyk z XIX w., na którego trójkątnym szczycie widnieje łaciński napis: Sub veteri tectu, sed parentali. Co na polski tłumaczy się tak: "Pod starym, lecz ojczystym dachem". I to hasło jest naprawdę piękne.
Czy ten dwór jako obiekt, jako budowla, jest piękny? Na pewno jest okazały i na pewno jest dość ważny dla historii kultury szlacheckiej, która tak istotną rolę odegrała w polskim życiu. Kasztelan liwski Ignacy Cieszkowski w roku 1787 gościł w Suchej króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, potem w 1814 roku urodził się w tym dworze August Cieszkowski, znakomity filozof i czołowy przedstawiciel mesjanizmu polskiego, ekonomista oraz autor wielu prac naukowych, człowiek wielkich i wszechstronnych zasług. Jego gościem był w Suchej Zygmunt Krasiński.
Po 1945 r. mieszkali w dworze pracownicy gospodarstwa rybackiego, była tu szkoła, potem dwór niszczał, aż znacznym wysiłkiem przywrócił go społeczeństwu właściciel i twórca muzeum, wybitny historyk sztuki, prof.Marek Kwiatkowski. W Suchej wykonał rzecz prawie nieprawdopodobną, gdyż nie tylko przywrócił do życia samą budowlę, lecz przede wszystkim tchnął życie w jej wnętrza. A na dworskim terenie powołał do życia muzeum architektury ziemi siedleckiej, gromadząc kilkanaście obiektów o sporej wartości historycznej i architektonicznej, przeniesionych z różnych miejscowości.
Ale to już przeszłość. W Suchej nad Kostrzyniem jest teraz podupadający skansen, którego tak naprawdę już praktycznie nie ma. Profesor już nie żyje. Był świetnym znawcą sztuki, wieloletnim dyrektorem Łazienek warszawskich, autorem poważnych i popularnych prac. Ale kompletne zero w interesach. Przyszłości skansenowi nie zapewnił, więc praktycznie skansen nie ma gospodarza. Jakiś tam procent własności trzyma wdowa po profesorze, trudno mi się rozeznać do kogo należy większość. Skansen popada w ruinę, robi przykre wrażenie. A podobno nie ma ludzi niezastąpionych.
A wracając do Suchej. Proszę przyjrzeć się temu budynkowi z tego zdjęcia. I on znajduje się w Suchej. Stoi po prawej stronie od woru Cueszkowskich. Ten wielce urodziwy dworek to dawna organistówka z około połowy XIX wieku, przez prof.Kwiatkowskiego przeniesiona tutaj ze wsi Mokobody. W takich dworkach mieszkali organiści? Aż trudno w to uwierzyć, ale widocznie tak też bywało. I z tych wszystkich krajobrazów, miejsc i obiektów, które do tej pory w tym szkicu opisałem, ten właśnie budynek – chociaż nie ma takiej historii jak dwór z którym sąsiaduje – jest naprawdę bardzo, ale to bardzo, całkiem obiektywnie i to bez dwóch zdań – on jest bardzo piękny!
Pejzaż zbożem malowany
Nie da się ukryć, mam w sobie wdrukowany polski krajobraz, opisywany przez naszych pisarzy i poetów. Chociaż wiele różnych epok i mód przemieliło moje odczuwanie zewnętrznego świata, wciąż oczekuję pejzażu z tamtych lektur, z Lenartowicza i Konopnickiej, Sienkiewicza i Żeromskiego. Zapewne coś z tego tkwi we mnie, z tego sposobu odczuwania krajobrazu. Po tamten pejzaż nieustannie się wybieram w głąb ziemi mazowieckiej. Chociaż teraz nie spotykam już żeńców z sierpami i kosami, ba! nawet nie trafiłem na współczesne, żniwne maszyny, na różne kombajny o nazwie Bizon, o których śpiewane były piosenki. Aż dziw. Sfotografowałem ten krajobraz, a on jakby wiedział, że właśnie on, właśnie taki, jaki mi się ukazał, był moim wytęsknionym marzeniem.
Okazuje się, że wciąż można spotkać takie pejzaże i to tak bardzo blisko wielkiego miasta. Jeżdżę w ich poszukiwaniu co jakiś czas na północ od Warszawy, albo na Ziemię Płońską, albo w okolice Nasielska, tam gdzie odnajduję prawdziwy krajobraz mazowiecki. Lasy, pola, łagodnie pofałdowany teren, na którym daje się zawiesić oko z wielką dlań frajdą. Więc zawieszam. I po tam jadę te pół setki kilometrów ze swojego domu, aby zobaczyć ten krajobraz i pośród niego pobyć. Na niebie swoją historię opowiadają chmury bardzo malownicze, jak te ze słynnego obrazu Józefa Brandta z oraczem. A wokół wszystko to, co w polskim krajobrazie być powinno, dojrzewające zboże i moc polnego kwiecia na przydrożach, żadne tam mecyje pod ścisłą ochroną, ot, takie tam chwasty niby bez znaczenia, a przecie chwytające za serce.
Nie będę ukrywał, że estetyczne kanony widzenia ojczystego krajobrazu zawdzięczam polskiemu malarstwu pejzażowemu wieku dziewiętnastego, ono mnie w znacznym stopniu ukształtowało pod tym względem. W dwudziestym wieku krajobraz z wolna przestawał być w centrum zainteresowań literatury i malarstwa. I wtedy – na szczęście – narodziła się fotografia. Fotografuje teraz niemal każdy z nas. Ja również. I wiem, że są takie pejzaże, które są dowodem na to, że uroda krajobrazu polskiego nie jest mitem.
Za takim krajobrazem polnym i rolnym, malowanym zbożem rozmaitym wciąż tęsknię. Coraz jej mniej, więcej nawet w naszej świadomości, niż naprawdę. Czy zauważyliście, że większość z naszych współobywateli nie rozróżni pszenicy od żyta, jęczmienia, owsa, prosa i gryki. Jacyż to z nich Polacy, skoro tego nie wiedzą. Szukam wciąż takiego pejzażu, coraz dalej on od mojego miasta, które z każdym rokiem ogarnia coraz większe połacie ziemi. Czasem jednak znajduję. Bo szukać warto. Nawet nie trzeba go daleko szukać. Trzeba tyko zjechać z głównej drogi i patrzeć. Nic więcej. Jest naprawdę bardzo piękny !
Mazowieckie zboże, Ach, Bożeż mój, Boże! – w swoich wierszach śpiewał poeta, zwany lirnikiem mazowieckim Teofil Lenartowicz. – - Że widząc te niwy, / Choć człowiek ubogi, / A jednak szczęśliwy. / I takiej natury, /Że się nie oddali, / Choćby mu dawali / Nawet złote góry.
Mokre łąki. To było to. Pięknie było.
W żarze jesiennego ogniska przed sześćdziesięciu laty piekliśmy ziemniaki na Mokrych Łąkach pod Truskawiem w Puszczy Kampinoskiej. Turystyczną gromadą przyjeżdżaliśmy z miasta autobusem pekaesu, miał wówczas pętlę na początku wsi, zaraz za lasem, wciąż jeszcze widać jej zarys. Wieś była wtedy drewniana, a droga przez wieś piaszczysta lub błotnista, zależnie od pory roku, do wsi autobus nie wjeżdżał. Zaczynał swoją jazdę na dworcu PKS Marymont, w Warszawie, dawno go już nie ma, mur wysokich mieszkalnych bloków tam stoi i stacja metra Słodowiec jest w pobliżu.
Mokre Łąki koło Truskawia w Puszczy Kampinoskiej leżały w niższym położeniu, częściowo na torfowisku, obok rósł habaziowaty, sosnowy lasek, mieszkańcy pobliskiej wsi zwali go Szałasy, zbierali w nich chrust do pieców w czasie zimy, ja z kolegami miałem suche gałęzie na ognisko. Dokładaliśmy tych gałęzi do ognia, trochę to trwało, zanim w ognisku powstał z nich popiół, zdatny do włożenia w niego ziemniaków, był czas na rozmowy. Wspominam te dni z rozrzewnieniem, bo to był dla mnie dobry czas, chociaż czasy nie najlepsze.
Truskaw teraźniejszy to już zupełnie inna wieś. Chociaż wciąż wieś, tyle że nie rolnicza, ale tam nie żyje się już z roli, krów się nie hoduje, podobno ktoś nawet ma kozy, ale chyba nikt świniaka. Prawie dwa tysiące mieszkańców, jak miasteczko, tyle że wciąż wygląda to jak wieś i domy jednorodzinne, murowane, wygodne, poniektóre jak wille, dostatnie. Zabudowa wyciągnięta wzdłuż drogi, długiej na przeszło dwa kilometry, a droga asfaltowa, z chodnikami (a dawniej widział to kto chodniki na wiejskiej ulicy?), kursują po niej czerwone, miejskie autobusy.
Mokre łąki to już nie zwykłe, wilgotne łąki, teraz to ważne miejsce na mapie. Tradycyjną nazwę kośnych, wiejskich łąk, przejął obecnie zbiornik wodny o powierzchni 1,7 ha, który powstał tu po wybudowaniu w 2005 roku oczyszczalni ścieków dla gminy Izabelin. I jest niezwykłe przedsięwzięcie, które przynosi wyłącznie korzyść. Powstała tam oczyszczalnia ścieków. Brzmi nieładnie, ale rzec nie byle jaka, bo ona jest mechaniczno-biologiczna o podwyższonym stopniu usuwania związków biogennych, spełniająca rygorystyczne normy obowiązujące w Unii Europejskiej. A obok powstał ogromny staw, jak jezioro o nieregularnych brzegach. I jest ten staw sporym urozmaiceniem krajobrazu.
W wodach stawu na Mokrych Łąkach żyją ryby, otoczenie jest miejscem godów i rozrodu płazów, na wyspie pośrodku stawu i w nadbrzeżnych szuwarach gnieżdżą się ptaki, wiosną mewi rejwach niesie się daleko, ostatnio okolicę ulubiła sobie gęś gęgawa, niemal przez cały rok można zaobserwować czaple siwą i białą, na obrzeżach bywają łosie. Wędkarze mają frajdę, ptasiarze radość, dzieciaki bawią się w powstałym dla nich ogródku jordanowskim obok, a oczyszczona woda płynie sobie w głąb pobliskiej puszczy, a wszystko i wszyscy w okolicy mają pożytek z tych Mokrych Łąk. I o to przecież chodzi! Wciąż je odwiedzam, wciąż fotografuję, teraz robię już kolorowe fotografie, dożyłem takich czasów, że nawet aparatu fotograficznego mieć ze sobą nie muszę, bo w dzisiejszych czasach fotografuje się nawet telefonem. Te zdjęcia, które są poniżej, zrobiłem smartfonem.
To było dwa lata temu przy końcu zimy, zdarzyło się na skraju turzycowisk Mokrych Łąk. Było bardzo pięknie. To było to. Trafiłem tam wtedy na krajobraz bajkowy. Rozlewiska były ścięte lodem. Dyskretnie zimowe słońce oświetlało krajobraz. Od strony Warszawy nadchodziła śnieżyca, czająca się w ciemnych chmurach. Rozpoczynał się spektakl, na który nieczęsto się trafia. Zdarza się wtedy gdy jest się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Byłem. Zdjąłem więc z tych sztalug kilka nie najgorszych obrazów... Potem wróciłem do Truskawia, a gdy wsiadałem do autobusu, który miał mnie zawieźć na warszawskie Młociny, akurat zaczął padać śnieg...
................................................................................................................