niedziela, 19 lutego 2023

 Puszcza Bolimowska. Wycieczki z sercem.

Właśnie się ukazał mój nowy przewodnik turystyczno krajoznawczy: "Puszcza Bolimowska. Wycieczki z sercem”. Ukazał się dzięki Oficynie Wydawniczej Rewasz tak jak i dwa inne moje przewodniki,  "Puszcza Kampinoska” oraz „Chojnowski Park Krajobrazowy”. Wszystkie gorąco polecam.  A jeśli w nich do czegoś  szczególniej chciałbym zachęcić, to do wędrówek szlakami wycieczek z sercem. 

Wiele lat temu wymyśliłem "wycieczki z sercem" jako formę  opisu przewodnikowego. Przestało mnie bowiem interesować ograniczanie przewodnikowego opisu do informacji w rodzaju "w prawo” lub „w lewo”,  a informacje krajoznawcze sprowadzać do maksymalnie skrótowych, np. „mijamy kapliczkę z wieku XIX”. Ważniejsze jest chyba poinformowanie turysty o tym, co turysta zobaczy jak skręci w prawo lub w lewo i na co w tej kapliczce zwrócić uwagę, na jej kształt lub związaną z nią historię. 

Wycieczki z sercem w moich przewodnikach to zestaw najbardziej polecanych i bliskich sercu autora tras, głównie pieszych, chociaż nie tylko, prezentujących najbardziej interesujące pejzaże, miejsca i miejscowości. Każdą z wycieczek warto przebyć po kilka razy, gdyż z każdym miesiącem przyroda ma coś zupełnie odmiennego do zaoferowania. Proponowane trasy mogą zadowolić nawet  najbardziej wybrednych. Jest tylko jeden warunek: pamiętać trzeba, iż wędrówka i zwiedzanie tylko wówczas dostarczy pełnej przyjemności, jeśli wybierze się właściwą trasę we właściwej porze roku, we właściwym towarzystwie, a i pogoda właściwą będzie, tak dla trasy, jak i pory roku.

Z przewodnika po Puszczy Bolimowskiej polecam na początek 1.wycieczkę z sercem. Jeśli nawet nie w całości, to przynajmniej jej pierwsze sześć kilometrów, wiodące od pociągu do bobrowego jeziorka wśród lasu.  Stamtąd są te bobrowe żeremia w zimowym krajobrazie, które znajdują się na  towarzyszących temu postowi zdjęciach. Są jedną z przyrodniczych atrakcji tej wycieczki z sercem, zaczynającej się na przystanku kolejowym  Sucha Żyrardowska. Świetnym punktem wyjściowym jest ten przystanek, oddalony o zaledwie godzinę jazdy pociągiem  z centrum Warszawy. Nazwa przystanku pochodzi od rzeczki Sucha,  o której pisał królewski geograf, Karol de  Perthes: 

„Struga Sucha nazywaiąca się, która z boru wypływa tylko na wiosnę i pod czasowo obliwa a latem wysycha ["Geograficzno statystyczne opisanie parafiów Królestwa Polskiego", 1792]. 

Są w okolicy dwie rzeczki tej nazwy. Większą jest ta, która znajduje się na zach. od przystanku Sucha Żyrardowska. Czasem rzeczywiście wysycha i wtedy jest naprawdę Sucha; królewski geograf miał rację, nic sie przez te ponad 250. lat nie zmieniło w tym względzie. 

Opisany w przewodniku nieznakowany szlak 1.wycieczki z sercem prowadzi przez rezerwat "Puszcza Mariańska" i po 5 km przekracza ruchliwą szosę z Żyrardowa do  Skierniewic i po kolejnym kilometrze dociera do przepustu nad wpuszczoną w kanał rzeczkę Suchą, w której sąsiedztwie znajduje się bobrowe jeziorko z imponującymi żeremiami. Już od lat  kilkunastu bobrują tutaj te bobry i widocznie jest im tam wcale nieźle. 

Niewątpliwie ta wycieczka znacznie bardziej interesująca jest wczesną wiosną, gdy w kokoryczkowym grądzie kokorycz kwitnie nad Suchą, albo w pełni zieleni, na przykład w czerwcu, wtedy kwitnie przy tej trasie królewska lilia złotogłów. Nie bez powodu jednak te zimowe zdjęcia tutaj prezentuję. Zaczytywałem się w młodości w książka, ktorych akcja działa się w pachnącej żywicą Kandzie, gdzie w rakietach na nogach raperzy przemierzają ośnieżony krajobraz, w przepastnych lasach mieszkają ogromne niedźwiedzie, a nad rzekami bobry budują swoje tamy i żeremia. A teraz, no proszę... Kanada przyszła do nas. a ten pejzaż nad Suchą pierwszy raz właśnie śnieżną zimą zobaczyłem. I rzeczywiście bardzo był kanadyjski. 

PS. A jakby kto chciał o polskich bobrach dowiedzieć się więcej, polecam świetną książkę Adama Robińskiego "Pałace na wodzie" (wyd.Czarne.2022).

.....................................................

czwartek, 16 lutego 2023


Zima mazowiecka

Takich mazowieckich zim, jak na tym zdjęciu, już od wielu lat się nie spotyka. Sfotografowałem te ośnieżone pola w okolicach wsi Poręba Kocęby w Puszczy Białej. W początkach tegorocznego lutego przyszła w końcu zima na ziemię mazowiecką, a już się wydawało, że wyraźnie odczuwalne zmiany klimatyczne zlikwidowały u nas zimę na zawsze.Sięgnąłem właśnie po zimowe wspomnienia do swojego archiwum. A jest ono pełne zim najprawdziwszych. Pamiętam zimy, w których przez kilka kolejnych niedziel można było wędrować po podwarszawskich lasach na biegówkach. Rozważano nawet wyznakowanie specjalnych tras dla takich wędrowców, nie tylko w Puszczy Kampinoskiej.  

Zima poza miastem nawet na mazowieckiej nizinie umie czarować. Gdy śnieg twarzowo okrywa okiścią drzewa, szreń spowija gałęzie i igiełki sosnowe. Kałuże są ścięte lodem. Krajobraz zasypany śniegiem, nawet niewielkim, lecz konsekwentnie otulającym wszystko swoją bielą. Jeszcze jest ciemno za oknem, gdy wyrusza się z domu na stację kolejową, aby pojechać gdzieś dalej, gdzie krajobraz nie wie, co to jest miasto. A jeśli się nie daje  gdzieś dalej, bo nie można z jakichś tam powodów, to przynajmniej na godzinę do miejskich rezerwatów na Bielanach lub w Kabatach, bo niedaleko. 

Napatrzyłem się krajobrazów polskich pejzażystów, więc teraz, idąc ich tropami, często szukam malarskiego wyrazu w lesie.  Gdy patrzy się pod słońce młodniki sosnowe nabierają wówczas niepospolitego wdzięku. Sporo radości dostarczają miastowemu wędrowcy takie widoczki.   Podpowiedział mi jak patrzeć na krajobraz Julian Fałat, jego rzeczne krajobrazy odnajduję nad zimowym Świdrem, całkiem inna to rzeczka, niż w letniej porze, kiedy to wędrujemy nad nią, aby szukać ochłody przed upałami.

Prowadząc wycieczki w mazowieckie lasy proponuję czasem ich uczestnikom krótki postój, aby patrząc na otaczające ich drzewa móc się w ciszy wsłuchać w ten las, który ich otacza.  Las bywa bowiem jak najwspanialsza muzyka. A któż rozmawia w czasie koncertu, zamiast poddać się słuchaniu symfonii Beethovena lub sonaty Chopina?  

To prawda, wedle powszechnej opinii lasy nizinne o zimowej porze lasom górskim nie dostają w urodzie. Chociaż... czy tak jest do końca? A czemuż to niemal nie ma dobrych płócien wielkich polskich malarzy, które by las górski przedstawiały. A nizinnych lasów pod pędzel artystów malarzy zawędrowały krocie.  Jeździłem ci ja  w mazowieckie lasy szukając ich pejzaży, Chełmońskiego i Rapackiego, Wyczółkowskiego, Masłowskiego  i Stanisławskiego, Podkowińskiego i Weysenhofa...

Jakże nie lubić tych naszych pejzaży mazowieckich ! Więc się ku nim jeździ, jak się już polubiło to wędrowanie. Jeździ się o każdej porze roku, o każdej pogodzie, bo każda jest dobra i w każdej ten sam krajobraz co innego ma nam do opowiedzenia. O  zimowej pogodzie również. Więc jedzie się, bo taki mus, może tęsknota, a może zapamiętanie, mocno bezsensowne dla nieznających tego uczucia...

 





























 Na leśnej drodze koło Sierakowa

Wędrowanie podwarszawskimi drogami to nie tylko widoki, jakie wędrowcy towarzyszą, to także coś więcej. Szczególnie zimą. W zimowym pejzażu jest jakby więcej miejsca na refleksje, nie tylko na oglądanie dekoracji, częstokroć rzeczywiście nadzwyczajnej. 


Ta leśna droga na tym zdjęciu prowadzi przez kampinoskie bory z Sierakowa do Lasek. Na tej drodze śnieżną nocą, a zima była wtedy sroga, w godzinach poprzedzających wprowadzenie stanu wojennego przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 roku, ukryta w ciemnościach nocy i podwarszawskiego lasu, oczekiwała na dalsze rozkazy kolumna opancerzonych  pojazdów wojskowych. Zwykli żołnierze nie wiedzieli dokąd przyjechali. Jechali nocami z północy kraju,  kryjąc się przed ludźmi. Mieszkańcy pobliskiego Sierakowa częstowali ich tamtej nocy gorącą strawą.



Droga obecnie służy tylko pieszym, czasem można na niej spotkać turystów, zimą niemal tak samo często jak ich,  można spotkać na tej drodze łosie,  spokojnie sobie leżą i ludzie jakby zupełnie ich nie interesowało. Niedawno łosza z łoszakiem zażerały się iglakami, posadzonymi na samym środku Ronda Łosia w  Izabelina (co zostało zilustrowane, nagrania krążą po internecie). 

Jaki z tego płynie wniosek: naprawdę nie trzeba,  (a nawet wręcz nie należy!) chodzić po lesie za łosiami. Zostawiam je w spokoju. Są u siebie. My przecież również niechętnie raczej witalibyśmy nieproszonych gości u siebie w mieszkaniu. Jak łosie zechcą, same się pokażą! Przyjąłem to do wiadomości i wcale mi z tym dobrze. A jak mi łoś nie wyjdzie na drogę, to sfotografuje przynajmniej ślady łosiowe posiłku na poboczach leśnej drogi...


 

 

 

 

 

 

 

 
Nie zamarzające źródło w Osiecku

We wczesnym średniowieczu, między VII, a X wiekiem, znajdował się w Osiecku   gród obronny strzegący leśnego traktu i ten gród właśnie, wraz z rozwijającym się podgrodziem,  dał początek osadzie. Dla rezydujących w Czersku książąt mazowieckich Osieck był ważną miejscowością. Mieli tu swój dworzec myśliwski, postawiony przy tym nigdy nie zamarzającym źródle.  W tym dworcu w roku 1503 zakończył w nim życie ojciec dwóch ostatnich książąt mazowieckich, Konrad III. Chronił się tu przed zarazą, aż kilkakrotnie, król Zygmunt III Waza. W roku 1634 pisał  Jędrzej Święcicki:, iż istniał w Osiecku zwierzyniec, obwarowany dookoła ostrokołem, a założyli go dla własnej rozrywki dawni książęta mazowieccy, wpuściwszy weń jelenie i kozły. Od tego ostrokołu, tj. osieku czyli zasieków, pochodzi nazwa osady.

Miejscowość znajduje się na południowo wschodnim Mazowszu, dzisiaj Osieck jest wioską, siedzibą urzędu gminy, osadą  o charakterze miasteczka z prostokątnym rynkiem pośrodku, ma też ogromny neogotycki kościół, jakby za duży dla siebie, bo osada niewielka. Niezły architekt go projektował, wieże ozdobił koronami, nieco przypominającymi zwieńczenie wyższej z wież Bazyliki Mariackiej z Krakowa. A obok świątyni stoi zabytkowa, drewniana plebania, o architekturze jako żywo na Mazowsze przeniesionej gdzieś z głębi carskiej Rosji.  



Ma także Osieck - i to chyba najbardziej mnie zawsze ku niemu ciągnęło -  niezamarzające Książęce Źródło. Sprawdzałem to w zimie, mróz był wcale solidny, ogromne sople zwisały z okolicznych dachów, Śniegu było sporo, był zmarznięty należycie,  a ze źródła przy ulicy Źródlanej biła źródlana woda. Na Mazowszu jest ewenementem! I jeszcze do tego z taką historią !  


Źródło jest zadbane, wywierzysko chronione jest daszkiem, obok jest miejsce, gdzie wędrowcy mogą odpocząć, wygodnie usiąść i wyjęte z plecaka kanapki popić wodą źródlaną. I ja tam bylem i tę wodę źródlaną piłem. 

Post scriptum. Chcąc odwiedzić osieckie źródło  i skosztować jego wody, a mieszka się gdzieś dalej, na przykład w Warszawie, powinni wiedzieć, że muszą mieć możliwość dojazdu do Osiecka prywatnym samochodem, jeśli chcą to uczynić w sobotę lub niedzielę. W weekendy albowiem żądnej gminny Osieck nie ma żadnej innej możliwości, publiczna komunikacja tu nie dociera. O dziesięć kilometrów oddalona jest najbliższa stacja kolejowa, znajduje się w Pilawie, zatrzymują się tam nawet pociągi pospieszne i można tam telefonicznie zamówić, ale autobusu do sąsiedniego Osiecka  Ot, od lat normalne już u nas w kraju wykluczenie komunikacyjne. 

........................................................................

 Zima w Ponurzycy

Pojawiam się w Ponurzycy od ponad pięćdziesięciu lat i co najmniej raz w roku, zimą również. Najpiękniej tam miałem pewnej śnieżnej zimy, a była to jedna z ostatnich prawdziwych zim mazowieckich, był luty roku 1995.  Załączone tu fotografie są z zimy tamtego roku...



Ponurzyca jest ozdobą Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Rzucona w mazowiecki krajobraz wioska, za górami, za lasami położona, dotrzeć do niej niełatwo. Ciągnie mnie w tamte strony ogromnie. Niby blisko od miasta, a daleko. Okoliczny krajobraz ma swój charakter. Jest Ponurzyca wioską niewielką, lecz dość rozległą, to kilka kolonii, rzuconych w krajobraz mazowieckiego lasu. Największa jest znajdująca się pośrodku Ponurzyca Rynek, tam wciąż stoi najokazalszy budynek we wsi, który w roku 1931 mieszkańcy wioski własną pracą i z własnego drewna zbudowali na szkołę dla swoich dzieci. Niedaleko stamtąd, po sąsiedzku, pośród najbardziej rolniczego krajobrazu w Ponurzycy znajdują się jeszcze Szkolmaki i Zagórzaki i są niedaleko stamtąd Mętraki, ze wszystkich kolonii najbardziej wciśnięte w lasy. Najbardziej malownicze wydają się być położone na zachodzie Papizy, Galasy i Kresy.










Wioska jest wymarzonym terenem dla badań krajoznawczych, etnograficznych, kulturowych, mogłaby być świetnym tematem niejednej pracy naukowej. Nawet tego, dlaczego wieś Ponurzycą nazwano, nie wiadomo dokładnie. Czy dlatego, ze ten odludny, leśny krajobraz ponuro się przedstawiał tym którzy tu jako pierwsi zamieszkali? A może dlatego, że wieś ukryta jest "po norach", w zagłębieniach terenu ładnie tam ukształtowanej krawędzi polodowcowej równiny, opadającej ku dolinie Wisły. Cała ta pofałdowana okolica obejmowana jest wspólną nazwą Ponurzyckich Gór, a poszczególne wzniesienia noszą jeszcze wdzięczne nazwy indywidualne: jest tam Bycocha i Zawiatrak, są Przydawki, Góra Czyżankowa, Żółwiowa i Żółwikowa, jest Grabinowa Góra oraz Regucka, Biała Góra i Góra Wywiana zwana też Dworską Górą, jest także Góra Ślepota i Podbielna Góra. 


Ponurzyckie Góry są porozcinane dolinkami, płyną nimi wąskie strumyczki o czystej wodzie i piaszczystym lub żwirowym dnie. Najładniejsza struga nosi nazwę Ślepota i malowniczo pośród wzgórz meandruje. Niebrzydkie zdjęcie tam zrobiłem i tytuł dałem taki, jak trzeba: Struga Ślepota we wsi Ponirzyca Papizy. Egzotycznie brzmi, nieprawdaż? 


......................................
 

czwartek, 9 lutego 2023

Opowieść o księciu kotów


Tego dzikiego kota  sfotografowałem w Puszczy Kampinoskiej przed czterdziestu laty. Powoli kończył się wtedy wiek dwudziesty. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem rysia kilkanaście lat wcześniej, to było daleko od Mazowsza, w Puszczy Augustowskiej. Tropiłem wtedy głuszca, a zobaczyłem rysia. Doskonale pamiętam to miejsce na skrzyżowaniu dwóch duktów w  uroczysku Starożyn. Byłem tam wtedy na głuszcowych zapadach, z własnej woli zamieniony w nieruchome drzewo czekałem aż o zmroku zaczną się zlatywać koguty na tokowisko. I wtedy z głębin puszczy wyszedł powoli ryś, mimo przedwiosennej pory jeszcze w zimową szatę przyodziany. Przez kilka chwil, krótkich i długich, jednocześnie patrzyliśmy sobie w oczy. Potem ryś zniknął po przeciwnej stronie drogi, bez cienia niepokoju, cicho, godnie i dostojnie, jak tylko koty potrafią. A ja, przez długie jeszcze minuty, nie mogłem ochłonąć z przejęcia. Zdjęcia nie mam, nie miałem zresztą wtedy aparatu fotograficznego przy sobie, ekspozycji do fotografowania też nie było. Ale wrażenie było kolosalne!  

W Polsce rysi żyje zaledwie około dwustu, większość  w Karpatach, część w lasach północno-wschodniej Polski. Na Mazowszu rysi nie było od około dwustu lat. aż w końcu 1992 roku w Kampinoskim Parku Narodowym podjęto udany eksperyment przywrócenia puszczy największych polskich kotów. Sprowadzane z ogrodów zoologicznych rysie żyły zrazu zamknięte w dużych wolierach, w których oswajały się z mazowieckim powietrzem. Później zwierzęta  były sukcesywnie wypuszczane na wolność. A gdy woliery już nie były potrzebne, ogrodzenie rozebrano.

Jest ryś zwierzęciem skrytym, tajemniczym, rzadko widywanym. W ludzie wiejskim  budził zawsze lęk. Dla łowców był efektownym celem łowieckim. Ale dla myśliwych był zawsze konkurentem, który w ich pojęciu zagrażał sarnom i zającom, przeznaczonym do ubijania tylko przez ludzi. Dopiero w wieku XX zaczęto dostrzegać nieocenioną rolę rysia w utrzymywaniu właściwej równowagi w przyrodzie. Bard polskich kniei, Julian Ejsmond zachwycał się rodzinnym życiem rysi: „Igrają ze sobą jak rozbawione kocięta". Bo też i są to koty, największe z europejskich. Niemałe koty. Osiągają 130 cm długości, ponad 30 kg wagi, a wysokość taką, iż wyprostowane nie zawsze zmieściłyby się pod stołem w naszych mieszkaniach.

Są gatunki zwierząt, których obecność wzmacnia  emocjonalną wartość lasu, do którego wchodzi człowiek. Kiedyś były to przede wszystkim tur i żubr, także niedźwiedź.  Od dawna już nie ma tych wspaniałych zwierząt w mazowieckich lasach. Są łosie, jest bardzo dużo, widuje się je wcale często, nie tylko w Kampinoskim Parku Narodowym, którego są gatunkiem herbowym. Łosia zobaczyć wcale nie tak trudno.

Ale zobaczyć dzikiego rysia jest trudno. Musi nam wystarczyć wiadomość, że żyje tuż tuż obok nas. Gdzieś. Może nawet dość blisko.  Bo tak jest bardzo często, że chociaż my ich nie widzimy, one nas obserwują uważnie, zza krzewów, spośród wysokich traw, gdzie czają się i patrzą, czasem tylko czują, bo węch mają i owszem, nadzwyczajny. Trudno się dziwić, że unikają z nami spotkania. Człowiek, homo sapiens, to nie jest łagodne zwierzę, to drapieżca, jakich poza nim na świecie się nie uświadczy…   

Rysie mają wdrukowaną w swoje bytowanie dwustumetrową strefę bezpieczeństwa, sam z siebie na bliższą odległość do człowieka nie podejdzie. Ale gdy robiłem to zdjęcie, ta kotka była ode mnie znacznie bliżej, kilkadziesiąt metrów zaledwie. To było zima, kilka lat potem, jak sprowadzono rysie do Puszczy Kampinoskiej. Podszedłem do woliery i przyglądałem się umieszczonym tam rysiom, były tam dwie samice, pieszczotliwie mówiliśmy na nie: kotki. Dorodne to były kocice.

 W lesie panowała jeszcze zima, śniegu było co niemiara, ale to był już koniec zimy i bardzo dobra pora na rysiowe gody.  Kotki w wolierze znajdowały się za wysokim ogrodzeniem, solidna siatka oddzielała wnętrze woliery od puszczy. Stałem tak sobie w odległości kilku metrów przed tą siatką, było trochę tak, jak w jakimś ogrodzie zoologicznym. Kotkom to zresztą zapewne niespecjalnie przeszkadzało, one urodziły się w takim ogrodzie. W tej wolierze pośród kampinoskiego rezerwatu do życia na wolności miały się przygotowywać, to był pierwszy etap ich drogi ku swobodzie. 

I tak sobie stałem i patrzyłem na kotki, gdy między mną, a siatką ogrodzenia,  pojawił się ogromny kocur. Jeden z tych, które już na wolność zostały wypuszczone i tej wolności się uczyły. Szedł niespiesznie, zupełnie na mnie nie w zwracając uwagi, niemal ocierając się o moje nogi, cały czas wpatrzony w te dwie kotki... Ale to nie jego uwieczniłem na tym zdjęciu.Wcześniej fotografowałem rysie, znajdujące się w wolierze. Gdy kocur pojawił się obok mnie, niemal tuż tuż, stałem jak zamurowany, bojąc się ruszyć udawałem drzewo, byłem tak zszokowany, że nie przyszło mi nawet do głowy, aby sięgnąć po aparat fotograficzny. I jak się już trochę ode mnie oddalił,  na wszelki wypadek i najspieszniej jak mogłem, wycofałem się w głąb lasu, a po niespełna godzinie później byłem już w swojej leśnej sadybie...

Przez kilka następnych lat kilka razy spotykałem rysie w Puszczy Kampinoskiej. Siadywał rudy kocur na stoku wydmy pod starą sosną przy czerwonym szlaku nieopodal Dębu Kobendzy. Lubił widocznie brać turystyczną. Może to było przyzwyczajenie z czasów, gdy żył w ogrodzie zoologicznym i patrzył się codziennie na tłumy gapiów. Kiedyś  zobaczyłem rysia tuż pod swoim leśnym domem. Biegł wzdłuż ogrodzenia w stronę lasu. Zabawne: kot przecież, a biegnąc tupał! Kot przecież cicho chodzi, a ten tupał. Dlatego, że biegł? Czy może z powodu ciężaru, jaki trzymał w pysku? Dorodną kurę w pysku trzymał. U sąsiada albowiem były kury! 

Ileż to taki kot musi się napolować, namęczyć, wyszukać, pogonić, aby złapać coś na obiad, na przykład dzikiego królika lub zająca, albo wiewiórkę, jakąś sarnę niezgułę, która nie była dość uważna. A tu, proszę, jedzenie nie wygląda zbyt inteligentnie i jest blisko, na jeden długi, rysiowy skok. Poza tym, do kur rysie z zoologów były przyzwyczajone, podrzucano im te poczciwe stworzenia, żeby koty miały co łapać, zaspakajając swój instynkt łowcy. Po tym przypadku sąsiadka zagoniła kury do kurnika. A ryś przychodził jeszcze przez kilka dni następnych. Siadał na skraju lasu i czekał. Drapieżce umieją czekać, to część ich zawodu myśliwskiego. Ale już się nie doczekał, ustały więc wizyty rysiowe. Jedno z takich odwiedzin jest na amatorskim zdjęciu, które pomieszczam poniżej. Tuż przed rysiem moja zona i dwójka dzieci. Stoją i patrzą. Ryś bardziej na kury, niż na ludzi.  Całkiem są blisko. I co? I nic. Chwilę to potrwało, potem ryś odszedł w las, a rodzina powróciła do leśnego domu.  


Rysie są drapieżnikami. Życie drapieżców łatwe nie jest, zwłaszcza gdy ma się na wychowaniu dzieci. Ileż to się trzeba naczekać, aż się trafi stosowna okazja na zdobycz. Dziko żyjące rysie najchętniej na swoje ofiary czatują na przesmykach nad wodą, zasadzając się na gałęzi. Od góry  dopadają zdobycz, chaps za kark i po krzyku. Opowiadał mi przed laty pan Pirożnikow, opiekun białowieskich żubrów, że jednego razu przyszedł ryś na jego podwórko w osadzie w Zwierzyńcu i postanowił zasadzić się na kury pana Włodzimierza. Oczywiście, jak to miał w zwyczaju,  nad wodą. Woda była w studni. Skoczył by zasiąść na jej kołowrocie. Drewniany walec się obrócił i ryś spadł wprost do studni. Nie miał żadnej szansy.

Z latami przestałem spotykać rysie. Kampinoskie rysie chyba jednak wreszcie zdziczały. I znów zaczęła u nich działać strefa bezpieczeństwa, unikały ludzi. Bo pojawiły się kolejne ich pokolenia, całkowicie w lesie wychowane. Niektóre wywędrowały w inne lasy, miały założone nadajniki, póki nadawały można było wiedzieć, gdzie się znajdują, rejestrowano ich obecność w lasach włocławsko gostynińskich i jeszcze dalej, pod Toruniem. A potem już nic o kampinoskich rysiach nie było wiadomo. Aż niedawno sfotografowała rysia jedna z fotopułapek, umieszczonych w rezerwatowych ostępach Puszczy Kampinoskiej. 

...................................

 

piątek, 16 grudnia 2022

 



Wspomnienie zimowej wędrówki nad Rawką

Teraz, kiedy to piszę w dzień grudniowy, na tydzień przed Bożym Narodzeniem, na moim Mazowszu trwa najprawdziwsza śnieżna zima. Przez wiele kolejnych lat porządnej zimy u nas nie było, w zeszłym roku prawie zupełnie. A teraz zima śnieżna i bardzo zimowa, tak jak należy. Poszło ny się gdzieś do lasu, między ośnieżone drzewa, a;e chyba jednak nie pójdę. Ja już nie za bardzo na zimowe wycieczkowanie i wiem, na co mój pesel  może sobie pozwolić. 

W swoich archiwalnych zapiskach zacząłem szukać zimowych tematów do  tego blogu. Wpadła mi w oko zima sprzed 14. lat i zestaw fotografii, jakie wykonałem w sobotę 17 stycznia 2009 roku. Z przyjacielem kopsnęliśmy się nad Rawkę koło Kamiona i Samic. Zima trwała wtedy na całego. Śnieg był mokry, ale fajny. Nawet ciut prószyło śnieżynkami na samym początku wędrówki. To niedaleka wycieczka, w sam raz dla dwóch starszych panów. Ze swojego żoliborskiego domu wyszedłem o g.8.30, tramwajem dojechałem do pociągu n Śródmieściu, pociągiem dotarłem do Żyrardowa, tam wsiadłem w autobus. Wtedy kursowały pekaesy z Żyrardowa do Skierniewic przez Puszczę Mariańską i Kamion nad Rawką. Dziś już nie kursują, bo wzdłuż Rawki przebiega  granica między województwem mazowieckim, a łódzkim. Okazuje się, że jest też barierą dla komunikacji publicznej. 




 

Po niespełna dwóch godzinach od wyjścia z domu, o godzinie 10.20 zacząłem wędrówkę. I było to to, o co naprawdę chodziło. O wędrówkę wzdłuż Rawki, z biegiem rzeki, wśród egzotycznego, zimowego krajobrazu. Żadnych ludzkich tropów, śladów, że ktoś tędy wędrował przed nami, po prostu kompletna głusza, pejzaż absolutnie egzotyczny. Chociaż w gruncie rzeczy to teren podmiejski, a  zdawało mi się, że jestem gdzieś daleko, bo ja wiem gdzie,  hań!  Powinienem słyszeć z oddali głos pociągu, stukot kół na złączeniach torów, żadnego gwizdu lokomotywy. Był to już albowiem  wiek XXI i   żadne parowozy w okolicy nie kursowały. Tylko elektryczne pociągi osobowe i  na pewno wygodniejsze niż tamte, którymi jeździłem w swojej młodości, ale za grosz w nich romantyzmu podróży. Ale wędrówka była piękna, choć trochę niełatwa, bo nikomu się nie zachciało przedeptać dla nas wygodnej ścieżynki wzdłuż rzeki. A rzeka była piękna, brzegi. Jak z wiersza Konopnickiej.


Oj, ty rzeko, oj, ty sina,
Lody tobie nie nowina;
Co rok zima więzi ciebie,
Co rok wichry mkną po niebie.

Około wsi Samice trwał jeszcze wtedy budynek drewnianego młyna nad Rawką. Malowniczy był ten młyn, urodziwie usytuowany.  Sporo było kiedyś młynów nad tą rzeką. Nie tylko tu i nie tylko nad tą rzeką. W połowie XIX wieku najgęstsza sieć młynów istniała w tych stronach. Zygmunt Gloger przypominał, iż chleb był zawsze poważany przez Polaków, jako największy dar Boga. Upuszczoną okruszynę całowano na znak przeproszenia. Więc i zawód młynarski miał poważanie. Upadek młynarstwa - jak całego drobnego, prywatnego przemysłu - przyspieszono po 1948 r., ogłaszając właścicieli wrogami klasowymi i wprowadzając obłędny system podatkowy. A teraz niewielkie, wiejskie młyny nikomu już nie są potrzebne. I jeszcze do tego drewniane. 



Wcale długo trwały drewniane młyny nad Rawką, chociaż już najczęściej bezrobotne. Ostatnio ubyły ostatnie,  od wielu lat już nie pełniły swojej funkcji i nie mełły, wykończył je pożar, podpalenia było celowe. Spłonęło piękno  - pisali  internauci, w Rudzie młyn spalił się w sierpniu 2021 roku, w Samicach we wrześniu 2014 roku. Ten drugi  opisałem dość obszernie w swoim przewodniku po Bolimowskim Parku krajobrazowym (właśnie szykowane jest jego drugie wydanie), pisałem tam o młynach w ogóle, było ich trochę nad tą rzeką. Młyn w Samicach płonął wrześniową nocą, Straż zgłoszenie o pożarze otrzymała  minutę przed północą. Na miejsce udało się sześć zastępów  Straży Pożarnej z okolicy, łącznie 27 osób. Przez dwie godziny gaszono pożar. Na szczęście wewnątrz nie odnaleziono żadnych osób. Byłem przy ruinie młyna w Samicach ostatnią jesienią, dojść tam niełatwo, haszcze już ogarniają  to co zostało...

Rok wcześniej przed tą zimową wędrówką, kajakiem  spływałem tym odcinkiem Rawki. Pogoda była przyjazna, na kajakach przysiadały ważki, mijaliśmy zupełnie nie przestraszone naszą obecnością mamusie kaczki, wiodące za sobą stadka pisklęciej młodzieży, a płynące kajakami towarzystwo co i raz pokonywało przeszkody z mniejszym lub większym kłopotem, z humorem i zadziwiająco radośnie.  Miast wygodnie siedzieć w fotelu, grono poważnych wykształciuchów, profesory, doktory i redaktory, niektórzy już w mocno emerytalnym wieku, na podwarszawskiej rzece przeżywało swoją  survivalową przygodę. A kilka wcześniejszych lat przedtem tropiłem tutaj bobry. Jedne z najpierwszych, jakie się na Mazowszu pojawiły po dwustu latach nieobecności.   

Obok Puszczy Kampinoskiej i rzeki Wilgi, na Rawce znajdowało się jedno z najpierwszych miejsc na Mazowszu, w których  zostały wsiedlone bobry.  W 198 roku zostały tu wprowadzone  w okolicach Suliszewa, były to 4.pary dorosłych i 3.dwuletnie młode bobry.  Dziesięć lat później z tej populacji została tylko jedna rodzina w okolicach Kamiona. Teraz bobry są praktycznie wszędzie, również w granicach Warszawy, ślady ich działalności rzucają się w oczy, w końcowych latach ubiegłego wieku trudno było trafić nawet na ślady bobrzej roboty, na charakterystycznych cięcia drzew i budowanych na wąskich strugach i kanałach tamy. A zobaczenie bobra było praktycznie niemożliwe. 

Zebrałem wtedy niewielką grupkę zapaleńców, z poźnowieczornego pociągiem wysiedliśmy na przystanku nad Rawką. Zapadał już zmrok. Poprowadziłem towarzystwo w górę biegu rzeki, wytropiłem obecność bobrów tydzień wcześniej, więc wiodąc ze sobą innych zapaleńców wiedziałem gdzie zapaść na obserwacje. Zapadliśmy na czaty przy jednym z zakoli w okolicach młyna w Samicach. Od dawna zajmując się podglądaniem dzikiego zwierza wiedziałem, że o świcie ma się największe szanse na spotkanie z bobrem. O świcie zobaczyłem swojego pierwszego bobra, ale to było daleko od Mazowsza, w Osowcu nad Biebrzą. 

Czekając świtania nad Rawką siedzieliśmy przy ognisku i opowiadaliśmy sobie różne przygody. A gdy nadeszła właściwa pora, poszliśmy nad rzekę. Rozstawiłem towarzystwo w pewnej odległości jedną osobę od drugiej, tak aby w samotności w większym skupieniu można było wypatrywać bobra. Pojawił się, płynął w biegiem rzeki. Tylko jeden z nas go zobaczył. Był to kilkunastoletni wówczas Adam Wajrak, znany dzisiaj powszechnie pan dziennikarz od zwierząt. Należał się ten bóbr Adasiowi! 

Jak się chce poznać jakąś okolicę, jakiś wart grzechu przyrodniczy krajobraz, bezwzględnie powinno się go zobaczyć o każdej porze roku. O zimowej również. Może nawet - przede wszystkim. Przyroda nie jest wówczas tak agresywna jak na przykład wiosną, nie wdzięczy się tak bardzo do wędrowca, nie woła ku sobie coraz to inną swoją twarzą, ukazującą się za zakrętem szlaku. Krajobraz zimowy trwa w ciszy i doprasza się tego, abyśmy tę jego ciszę uszanowali. Tym więcej jest miejsca na myśli, na rozważania, na wspomnienia również. A wspomnienia, jak wiadomo, chociaż różne czasem bywają, najczęściej są najpiękniejszą częścią ludzkiego życia.



W styczniu dnie są krótkie, na dłuższe wędrowanie bezdrożem nie wolno sobie pozwalać, więc trzeba było wędrówkę zakończyć o właściwej porze, zmrok właśnie zapadał, zegarek pokazywał godzinę 14.50, gdy z przyjacielem wsiadaliśmy do pociągu na kolejowym przystanku Skierniewice – Rawka. Cztery i pół godziny wędrowaliśmy 12-kilometrową trasą  nad Rawką. Łatwo nie było. 
 





Chociaż aż dwie godziny po tę przygodę jechać trzeba było, przecież jednak było tak, jak być powinno. Nad zimową Rawką przeżyłem wtedy  prawdziwą, zimową przygodę. Zmęczony, ale szczęśliwy byłem przed 17-tą na swoim Żoliborzu . Patrzę teraz na zdjęcia, jakie wtedy wykonałem. Są średnie, bo pogoda średnia była, ale wspomnienia w żadnym wypadku średnie nie są.  Nigdy już później nie wędrowałem tamta trasą. Zostały mi  wspomnienia. I te fotografie pejzaży nad Rawką, wykonane o zimowej przed laty kilkunastu.


 

................................................