wtorek, 26 września 2023

W jabłoniowych sadach południowego Mazowsza

Byłem tam  dopiero co, jak co roku tam jadę o  jesiennej porze późnego września. W podróż do największego sadu Europy wyruszyłem  pociągiem Kolei Mazowieckich z warszawskiego dworca. Po godzinie  jazdy wysiadłem na przystanku  Gośniewice. A potem  pieszo poszedłem w głąb tego sadu. Z tego przystanku poprowadziłem przed laty nieoznakowany szlak w jednym z moich broszurowych przewodników z serii „Podwarszawskie szlaki piesze”, wydawanych przez wydawnictwo Sport i turystyka w latach siedemdziesiątych XX wieku. Sześćdziesiąt lat minęło od tamtego czasu, a ja wciąż tutaj przyjeżdżam. Tuż obok przystanku kolejowego zaczynają się teraz jabłoniowe sady. I ciągną dalej, het! na wschód ku Warce, Konarom i Czerskowi...
   


Południowe Mazowsze jest krainą owocowych sadów. Jak z winnic słynie włoska Toskania, francuska Burgundia i jeszcze kilka innych regionów w cudzoziemskich krajach, tak w sadów jabłoniowych słyną okolice podwarszawskie. Wcale niedaleko od polskiej stolicy, o niespełna pół setki kilometrów zaledwie. Jeszcze w początkach wieku XX wioski na południu Mazowsza były biedne, tak samo jak i w innych regionach ziemi mazowieckiej. Wszystko zaczęło się już w niepodległej Polsce. Popularyzacja  ogrodnictwa włościańskiego szybko wydała owoce. Idea była taka: każdy chłop powinien mieć przy domu sad owocowy, on miał zapewnić rodzinie dostatek, a  wykształcenia dzieciom. I tak południowe Mazowsze stawało się sadowniczą potęgą. 
 

 


Mówi się, że matką sadownictwa w tej mazowieckiej okolicy była Bona, rodowita Włoszka, a polska królowa w wieku XVI. Prawdziwy rozwój tutejszych sadów datuje się na koniec XIX wieku. Trzeba jednak pamiętać, że jabłonie w Polsce rosły grubo przed Boną. Dostarczały owoców mieszkańcom terytoriom dzisiejszej Polski już w okresie halsztackim w epoce żelaza, a więc w okresie od VII do V wieku przed nową erą. W lasach rosła dzika jabłoń płonka. Nosząca łacińską nazwę Malus silvestris, rośnie w naszych lasach nadal. Niewątpliwie owoce tych drzew były zbierane z dzikiego stanu przez człowieka od czasów najdawniejszych .

Zadziwiające: Bona, po śmierci męża z jego woli przez kilka lat władczyni Mazowsza,  tak niewiele tutaj pozostawiła po sobie. Na pewno tym, co naprawdę jej ziemia ta zawdzięcza, to sady owocowe. Nie lubili jej polscy panowie szlachta. Była obcą, z obcego kraju. Ksenofobia jest na pewno istotnym elementem polskich przypadłości narodowych. Była inteligentna. Za inteligentna. Przebiegła, a w polszczyźnie znaczy to tyle, co chytra. Też niedobrze. W jej rodzinnej Italii tez jej nie lubiano. Ta, którą w Polsce posądzano tyle razy o szafowanie trucizną, zmarła sama otruta dnia 19 listopada 1557 roku na zamku w Bari. 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
O Bonie już dawno sadownicy mazowieccy zapomnieli, a sadów przybywa i przybywa. Prawie polowa wszystkich zbiorów jabłek w Polsce stąd pochodzi. Dzięki tym sadom i plantacjom mazowieckim Polska należy do czołówki europejskich producentów jabłek i zajmuje czwartą pozycję po Włoszech, Francji i Niemczech. Są tam przecież i inne owoce:  grusze, śliwy, wiśnie, czereśnie i – przede wszystkim – truskawki, ale przede wszystkim na południu Mazowsza pysznią się jabłoniowe sady. Zmieniały się gatunki jabłek, jakie tu hodowano. Jabłka mojej młodości już niemal wszystkie odeszły w przeszłość, chociaż czasami można się jeszcze z nimi spotkać. Rozczulamy się w rówieśnym towarzystwie na samo tylko wspomnienie tamtych jabłek. I powraca we wspomnieniach ich niezrównany smak. Smak wczesnej antonówki, w której miąższ zagłębiały się nasze młode zęby już wczesnym latem. Smak koszteli powraca, jabłka wyhodowanego przez zakonników z mazowieckiego Czerwińska pod koniec XVI wieku. Podobno jeszcze czasem można nabyć kosztele na warszawskich straganach. Jak i smak renety, a były renety szare i były złote. Koksę się pamięta, a jakże. I późniejsze boikeny, cortlandy, idarety.
 


Dzisiaj najważniejszą role sadownicy mazowieccy wyznaczyli dwom gatunkom jabłek. Jednym jest Szampion. Owoce ma czerwone, jest odmianą czeską, wyselekcjonowaną w 1970 roku w miejscowości Skirzovice z mieszańców Golden Delicious i Koksa Pomarańczowa. Zaletami tego jabłka jest wczesne wchodzenie w okres owocowania oraz obfite i coroczne plony. Na popularność tego jabłka u nas jest  wysoka jakość i smak owoców. 
 

 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Z Ameryki przybyło do nas  deserowe jabłko Golden Delicious o jasnozielonych owocach. To odmiana uprawna jabłoni domowej, należąca do grupy odmian zimowych, wyselekcjonowana  w USA w roku 1890 w Wirginii Zachodniej. W warunkach polskich dojrzałość zbiorczą osiąga w połowie października, a dojrzałość konsumpcyjną w grudniu.



Nie najgorszy  rodowód mają nasze mazowieckie jabłka. Jabłoń rosła w biblijnym raju, tak w każdym razie jest przedstawiana na wielu starych obrazach. Biblijne drzewo poznania dobra i zła jest uważane powszechnie za jabłoń; biblijna Ewa przedstawiana jest z jabłkiem w dłoni.  Mały Jezus na ramionach Matki również często przedstawiany jest z jabłkiem. I - bardzo to ważne dla chrześcijańskiej wiary znaczenie symboliczne - z żywym jabłkiem!  Jabłka królewskie niejednokrotnie bywały szczerozłote, często inkrustowane drogimi kamieniami. Interesujące, iż jabłoń nie odgrywa praktycznie żadnej roli w wierzeniach ludów słowiańskich. Istotną rolę ma natomiast w ludowej medycynie i to na całym świecie. Uważano, że jabłka wzmacniają serce i żołądek, a dzieci chronią od mizerności.  Podobno spożywając dwa jabłka dziennie, ustrzeżemy się od sklerozy. A ileż to wspaniałych przysłów jest związanych z jabłkami! Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Zjeść kwaśne jabłko. Cóż po pięknym jabłku, jak jest zgniłe. Jaka jabłoń, takie jabłko. Nie każda jabłonka słodkie jabłka rodzi. I wiele, wiele innych...


środa, 13 września 2023

Niezwykły głaz ze wsi Pieczyska w ziemi czerskiej

Pierwszy raz dowiedziałem się o wsi Pieczyska z dzieła nieocenionego Oskara Kolberga (Mazowsze. Obraz etnograficzny. 1885). I to, co tam przeczytałem spowodowało, że zadrżała we mnie dusza krajoznawcy, ożywiona w czasach jeszcze szkolnych, licealnych. Wiedziałem już, że Pieczyskom nie odpuszczę. To stara wieś, już w roku 1452 po raz pierwszy zanotowano nazwę wioski Pieczyska w ziemi czerskiej księstwa mazowieckiego. Wtedy to bracia Tryczowie herbu Prus z Pieczysk, Barcic i Niegowa (Mikołaj - kanonik płocki, Piotr - proboszcz sochaczewski, oraz syn Wawrzyńca - Adam, ich bratanek) - wystawili i uposażyli kościół pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia NMP i św. Marii Magdaleny. 


Dzisiaj we wsi stoi zupełnie inny kościół. Jest murowaną  budowlą, przyodzianą  w neogotycki kostium, powstał w latach 1904-1908 wg projektu Wacława Zaremby z Warszawy. Jego największą ozdobą jest ołtarz główny, pochodzący z 2. poł. XVIII w. z figurami Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Znajduje się w nim słynący łaskami obraz Matki Boskiej Pieczyskiej, malowany na wzór ikony częstochowskiej, wg tradycji albo ofiarowany przez braci Tryczów w XV wieku, albo pochodzący z roku 1613.  

Ważną postacią dla Pieczysk jest Matka Boska. Kiedyś nawet osobiście odwiedziła okolicę, a było to wtedy, gdy wędrowała po Mazowszu ze swoim kotkiem. Nie wierzycie? Jest na to dowód. Oto, około pół kilometra na wschód od kościoła, leży pośród sosen sporych rozmiarów polodowcowy głaz, przyciągnięty tutaj gdzieś z północy Europy  przed tysiącami lat przez lądolód skandynawski. Na głazie widoczne są przedziwne wgłębienia, które w przekonaniu wielu są śladami wędrówki Matki Boskiej, gdy w tych stronach chodziła ze swoim kotkiem. Powiadają iż jeden znak jest od wysiedzenia, taki jaki robi się na poduszce, gdy kto usiądzie, inny zaś jest śladem wyciśniętej nogi, oraz kijka którym się Matka Boska podpierała, a jeszcze inny śladem kotka. Ślady są wyraźne, a "stopka" Matki Boskiej wydaje się być tak bardzo realną, iż trudno uwierzyć, że jest to tylko legenda...


Księga Ziemi Czerskiej (Warszawa 1879, str.LXX) podaje, że to jest kamień graniczny,  jeden z tych zapewne, na których wykuwano stopę, gdy kamień cechowany był przez sąd kmiecy.   „Kamień ten graniczny (Markstein), znajdujący się w parafii Pieczyska, samotny, położony wśród łąk i lasu wyciętego, jest przedmiotem czci z pobożnej, miejscowej tradycyi wynikłej, złączonej z kultem obrazu N.P.Maryii w Pieczyskach”.

Może tak było, może to i kamień graniczny, ale może i jednak niekoniecznie. Powiadają niektóre źródła, że w średniowieczu nie brakowało fachowców, którzy na zamówienie tworzyli takie cudowne stopki. Bo takie było zapotrzebowanie zamawiających, po choćby, aby zapewnić sławę ich klasztorowi lub świątyni, i żeby przybywało tam ofiarnych pątników.

Na przełomie wieków XIX i XX ukazywał się w Warszawie Tygodnik Illustrowany, świetnie redagowany jest  kopalnią wiadomości dla nas, dzisiejszych. Miał znakomitych miał autorów, drukował tam Bolesław Prus i Maria Rodziewiczówna, prezentowane były pejzaże Fałata  i Stanisławskiego. Ważką rolę odgrywało to czasopismo w rozbudzaniu świadomości narodowej u Polaków pod zaborami. W numerze 46. tego tygodnika  z roku 1907. wydrukowano ilustrację przedstawiającą głaz w Pieczyskach, jest to jego pierwszy publikowany wizerunek. A rok tej publikacji jest ważną datą dla poszukiwaczy krajowidoków polskich: w 1906 roku powstało Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, a już rok później wiodło pierwszą nizinną, zorganizowaną wycieczkę pieszą do Puszczy Kampinoskiej! Ilustracji tej w tym Tygodniku towarzyszył  tekst: „Uczeni nie mogą się zgodzić co do ustalenia czasu, w którym znaki te wykonano, i co do określenia ich znaczenia. Niewątpliwie jednak stopki owe pochodzą z epoki bardzo odległej, z czasów przedhistorycznych.   Fantazya ludu wiązała kamienie ze śladami nóg czlowieczych z religijnymi wierzeniami.” 



W tej opowieści o kamieniu z mazowieckich Pieczysk wszystko jest domniemaniem, przypuszczeniem, możliwością do rozważenia. Choćby sama nazwa wioski: Pieczyska. Warto sięgnąć do Aleksandra Brücknera Słownika etymologicznego języka Polskiego, którego pierwsze wydanie ukazało się w 1927 roku.  Na str.406 jest część tego Słownika najbardziej nas interesująca. Zacytujmy cały ustęp, wnioski każdy z czytających  sam sobie wyciągnie: 

Piecza, 'staranie, opieka'; w dawnym języku (cerkiewnym, staroczeskim i innych) mówiono: >piec się o czem<  'starać się, gryźć się', stąd bezpieczny, niebezpieczeństwo, a dawniej, jeszcze i w 16. wieku przezpieczny, przezpieczność. Dalej pieczliwy, pieczliwość, 'troskliwy', 'troska, staranie' przestarzale. Od piek-; przyroistek -ja, dlatego u wszystkich Słowian to samo cz' słoweńskie pecza, czeskie pecze, ruskie piecza.

Pieczyska leżą na zdenudowanym tj. wyrównanym płacie akumulacji lodowcowej Równiny Warszawskiej. Razem z lądolodem  z dalekiej Skandynawii przybyły tu krocie głazów, sporo z nich wydobyto z głębi ziemi przy okazji różnych budowań. Największy znajduje się w nie tak dalekim od Pieczysk powiatowym Piasecznie, jest naprawdę ogromny. Ale na powierzchni takich głazów zachowało się niewiele. Głaz z Pieczysk na Mazowszu Czerskim jest jedynym naprawdę się wyróżniającym. A więc?

Lud swoje wie, tłumaczyć mu nie trzeba. Lud ma swoje legendy.  Lud posiada mało – pisał Oskar Kolberg – ale co posiada, to posiada dobrze. Istnienie tego  głazu (głazu czy tego, co z tym głazem jest związane?) zapewniało pieczę swojemu ludowi.  Jedna z pieczyskich legend powiada, że w czasie potopu szwedzkiego, gdy wojska  szwedzkie zbliżały się do wsi, jej mieszkańcy schronili się w pobliskim lesie obok kamienia. No i gdy Szwedzi zbliżali się do ich kryjówki na głazie ukazała się postać kobiety. Żołnierze przestraszyli się i uciekli. Kiedy mieszkańcy Pieczysk wyszli z ukrycia na głazie nikogo nie było. Na powierzchni kamienia znajdował się jedynie odciski stóp, które przypisano Matce Boskiej.

Czy już w czasach pogańskich ten głaz był głazem świętym? A dlaczegoż by nie? Na pewno kult kamienia z Pieczysk sięga późnego średniowiecza. Wiąże się z nim m.in. powstanie pieczyskiego kościoła pod wezwaniem Narodzenia NMP. Trzech braci Fryczów, fundatorów kościoła,  do  budowy świątyni miała skłonić ludowa tradycja o objawieniu się na kamieniu Matki Boskiej, która zdążając do Pieczysk zostawiła w tym miejscu ślady swoich stóp.


Przez miejscowych parafian głaz otaczany jest czcią i pobożnym szacunkiem. I coraz bardziej obudowywany tego szacunku dowodami. Od lat jest już częścią wcale sporej, plenerowej kapliczki.   Jakby nie było, niezwykłość tej wdzięcznej legendy z Pieczysk jest porażająca. I    – proszę!  –  nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Że naród prymitywny, że głupi i naiwny, że mu księża w głowach pokałapućkali, to i w głupoty wierzy. W tej legendzie jest coś więcej. No i jest   –  kotek. Wskazuje wyraźnie na to, że ci, co tę opowieść snuli na samym początku, doskonale wiedzieli o tym, że to, o czym opowiadają, to jest niemożliwość. 
 
To byli poeci. Nadawali swojej opowieści cechy poetyckiej baśni. Baśnie, jak wiemy, nie zawsze są zmyśleniem, bywają poetycką interpretacją faktu. Bo i byli ci średniowieczni bajarze katolikami, ludźmi wierzącymi. Wiedzieli więc, że Matka Boska nie jest zmyśleniem. Ona istniała. Wszak byli tego świadkowie. Ona była kobietą. Więc przecież na pewno miała kotka, chociaż nie mówią o tym Pisma... 

.............................................

Kilka osobistych zdań od autora na zakończenie. 
 
Na południe od Warszawy znajdują się te Pieczyska, daleko są za Piasecznem, za Lasami Chojnowskimi się znajdują,  tam, gdzie turyści raczej nie zaglądają. Tym bardziej kuszą, aby je odwiedzić. Zobaczyć ten głaz ! Tę stopkę, co wygląda jakby była wypalona w kamieniu przez jakąś tajemniczą, nieziemską siłę. I ta legenda... fascynująca sprawa. 
Jak poinformował mnie  wujek Google, głaz w Pieczyskach oddalony jest od mojego domu na Żoliborzu o 42 km. Gdybym chciał przebyć tę trasę pieszo, to wedle wujka Google, który zaprojektuje mi ją dość dokładnie, musiałbym przeznaczyć  ma nią 9 godzin i 42 minuty. Niestety, tego internetowy doradca nie uwzględnił, mój pesel już mi pozwala na takie szaleńcze tempo... Samochodu nie mam, na taksówkę nie stać mnie za bardzo, ale – jak się okazuje – mogę skorzystać z warszawskiej komunikacji miejskiej. Z uwagi na swój pesel podróż mam bezpłatną. Taki sposób podróżowania po okolicach mojego miasta to niewątpliwie jeden z najważniejszych przywilejów starości, jaki został mi dany. Skorzystałem. 
W osiem minut tramwajem dojechałem ze swojego domu na Żoliborzu do kolejowego Dworca Gdańskiego, tam kwadrans na przesiadkę i pociągiem linii S4 Szybkiej Kolei Miejskiej w 37 minut dojechałem do krańcowej stacji tej linii w Piasecznie, tam zdarzyła mi się wygodna przesiadka, tylko dwudziestominutowa, przystanek autobusu linii L19 niedaleko, pojechałem tym autobusem do samych Pieczysk, po 48 minutach jazdy wysiadłem w samym centrum wsi, do głazu miałem kilkaset metrów.  
To prawda, trwała ta podróż (w jedną tylko stronę) dwie godziny!   Na pytanie czy było warto aż cztery godziny przeznaczać na komunikację w tej mojej wycieczce, odpowiem: a dlaczegóż by nie?  

poniedziałek, 21 sierpnia 2023


Oddech włoskiego południa wśród lasów nad mazowieckim Liwcem



Niezwykła jest ta neoromańska świątynia w Loretto nad Liwcem. Wzniesiona niedawno, niemal dopiero co. Jest nieprawdopodobnie włoska, a wznosi się  pośród starych, sięgających nieba sosen mazowieckich. Pogodnym, słonecznym dniem letnim jawiła mi się niby oddech włoskiego południa w naszych sosnowych borach nad Liwcem. Zaprojektował  ją warszawski architekt Tomasz Kuls.  Wygląd kościoła inspirowany jest architekturą kościołów włoskich takich jak kościoły w Asyżu: Św. Franciszka i Św. Klary, a także klasztor benedyktynów na Monte Cassino. Rewelacyjnie ta włoszczyzna komponuje się z otaczającymi ją mazowieckimi sosnami.
 

 


Wnętrze jest całe w bieli, surowe, niemal niczego tam nie ma, żadnych obrazów, organów, ołtarza nawet nie ma i tylko ołtarzowa mensa stoi pośrodku prezbiterium A my oboje z żoną w zachwycie, bo ta surowa prostota bardzo nam się podoba. Znalazłem w internecie projekt polichromii wnętrza, sporządzony w pracowni Andrzeja Novaka-Zemplińskiego,jr. Też piękny jest ten projekt i też nawiązujący do wnętrz włoskich. Niemniej, przeszczęśliwi byliśmy oboje z żoną, mogąc oglądać to wnętrze bez tego wszystkiego, w bieli tynku. Takie właśnie robi ogromne wrażenie.   
 

Liwiec płynie obok pośród lasów. Przyjazny jest  dla ludzi.  Ma kilka twarzy, najbardziej znana znajduje się w okolicach Urli. O letniej porze zaludniają się liczne w całej okolicy letniskowe domki, domy i wille w miejscowościach znajdujących się w dolinie Liwca. Tu i tam pozostały w mich jeszcze domy stałych mieszkańców tych rolniczych niegdyś wiosek,  tyle, że dzisiaj już nikną pośród masy domów letniskowych. Włóczyłem  się po tej okolicy przez przeszło pół wieku. Ciągnęła mnie ku sobie ku sobie rosnąca nad Liwcem i Bugiem puszcza.  
 
Niekiedy myślę sobie tak. Puszcza Kampinoska jest nobilitującym ją parkiem narodowym. Puszczę Kamieniecką mad Liwcem ubierają przede wszystkim wspomnienia o ludziach, którzy przyjeżdżali w jej okolice na letniaki, na wyraj, na modlitwę także, przede wszystkim na spotkanie z przyrodą, z mazowieckimi sosnami nad niedużą i bardzo sympatyczną nizinną rzeką.

Co jakiś czas odwiedzam  nadliwieckie Loretto pośród Puszczy Kamienieckiej. Od roku 1928 znajduje się tutaj klasztor Sióstr Loretanek. Zadaniem zakonu jest niesienie pomocy ubogim i sierotom oraz szerzenie kultu Matki Boskiej Loretańskiej.  We włoskim Loreto koło Ancony  znajduje się wyrzeźbiona z drewna cedrowego figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Oboje mają ciemne oblicza z powodu osadzonego na nich dymu z lamp oliwnych płonących przed nia przez długie lata. Dzieciątko trzyma w jednej dłoni kulę ziemską, którą przez Maryję, przychodzi zbawić, w drugiej zaś dłoni ukazuje różę – symbol miłości do nas aż po krzyż.  Dla wierzących katolików zawarty jest w tym sens wiary.
 

Od roku 1981 w  nadliwieckim Loretto znajduje się wierna kopia włoskiej figury. Do sanktuarium Matki Bożej Loretańskiej sprowadzona została z Włoch i umieszczona na ołtarzu nocą z 12 na 13 grudnia; było to tej samej, śnieżnej i mroźnej nocy, gdy gen.Wojciech Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny, a setki działaczy „Solidarności”  właśnie aresztowano  w ich mieszkaniach.  Modlili się przed nią m.in. ks. kardynał Stefan Wyszyński i ks. Jerzy Popiełuszko, często odwiedzający Loretto. Ale wtedy figura ta znajdowała się w kaplicy, o tej dużej świątyni dopiero zaczynano myśleć. Teraz figurę czarnej Madonny umieszczono w bocznej kaplicy nowej świątyni. Zapewne zawędruje do głównego ołtarza, ale jeszcze nie teraz, więc można być z nią w bliskości, uklęknąć i powierzyć najskrytsze swoje myśli...

Gdy byłem w Loretto po raz ostatni, trwało jeszcze  pogodne lato i miałem szczęście, byłem albowiem we właściwym miejscu o właściwej porze i we właściwym czasie. Niebo lazurowe, sosny wspaniałe, wysokie, smukłe, w powietrzu unosiła się aura nadchodzącej przejesieni sierpniowej. Ósmego września na odpust przybędą tu tłumy, ta świątynia również i dla nich przede wszystkim powstała. Ale gdy ja tam byłem, panowała cisza i bardzo tam było wszystko sympatyczne, utopione w tej ciszy okolicznych lasów. Wokół spokój i trwanie  przyrody...
 
 
 
 
 
Wyszedłem z kościoła i usiadłem na ławeczce, ciesząc oczy widokiem świątyni. A potem zawinąłem się na pięcie i odjechałem...

Wspomnienia pozostały mi bardzo piękne. Więc tak, jak inaczej już nie będę mógł, we wspomnieniach będę zawsze powracać  do nadliwieckiego Loretto pośród Puszczy Kamienieckiej.

środa, 9 sierpnia 2023

Arcydzieło z  Małej Wsi 

To było jeszcze „za Gomułki”; pierwszym sekretarzem partii i najważniejszą osobą w kraju był wtedy Władysław Gomułka. Zacząłem właśnie poznawać Mazowsze, o pałacu w Małej Wsi wiedziałem, że jest jednym z najważniejszych zabytków na Mazowszu i że zobaczyć go powinienem. Zobaczyłem go istotnie, choć tylko z ulicy przez sztachety wysokiego ogrodzenia. Był rok 1968, pałac służył jako rządowa rezydencja,  najwyżsi z wysokich partyjnych dostojników za ten płot zajeżdżali.Ja zajechałem pekaesem do pobliskiego Belska, stamtąd  per pedes. W przewodniku, jaki miałem ze sobą, było zdjęcie pałacu zrobione z bliższej odległości. Czarno białe, trochę nieostre, ale com zobaczył, to było moje.

Mała Wieś znajduje się w samym sercu regionu grójeckiego,
Owocowe sady decydują o charakterze  tutejszego krajobrazu, są ogromne niby las. Powiadają, że pierwszy sad owocowy w tym regionie właśnie obok tego pałacu powstał.   Pałac w Małej Wsi, neoklasycyzm wzorcowy!  powstał w 1786 roku, zbudowano go  dla wojewody rawskiego i dziedzica tutejszych dóbr, Bazylego Walickiego, człowieka światłego, wielce biegłego w skarbowych sprawach i zaufanego króla Poniatowskiego kawalera Orderów Orła Białego i Św. Stanisława, bo król walory swojego doradcy umiał docenić, w Małej Wsi gościł w  roku 1787;  sto lat później w niewielki kamień w małowiejskim parku wmurowano marmurową płytę z napisem: „Król Stanisław August odwiedzając Bazylego Walickiego odpoczywał na tym kamieniu w dniu 20 i 21 lipca 1787 roku”. 


 Nie byle kto ten pałac stawiał, sam Hilary Szpilowski, wybitny architekt doby stanisławowskiej, autor wielu świetnych budowli wzniesionych w stylu klasycystycznym, głównie na Mazowszu, m.in. pałacu w Walewicach, w którym wraz z mężem mieszkała faworyta cesarza Napoleona, pani Walewska.  Fryderyk Albert Lessel, który po Szpilowskim pałac przebudował, też był twórcą nie najgorszym. Napatrzeć się na ten pałac nie można. Elegancja budynku jest podkreślona przez doskonałą symetrię. Przejęty  z antycznej architektury trójkątny szczyt czterokolumnowego portyku doryckiego  zdobi herb Walickich – Łada. 


Prawdziwą wisienką w tym smakowitym pałacowym torcie są jego wnętrza.  Są tam osiemnastowieczne freski , w jednej z sal, zwanej warszawską, są warszawskie panoramy (skorzystałem tutaj z fotografii ze strony internetowej pałacu). W części polichromii maczał pędzel Jan Bogumił Plersch, nadworny malarz królewski, znany z prac w pałacach w Natolinie i Wilanowie. A ostateczny kształt parkowi pałacowemu nadawał Franciszek Szanior, też nie byle kto, w Warszawie tworzył parki Ujazdowski i Skaryszewski, przekształcał  ogrody Saski i Krasińskich.  

Ożeniony z Rozalią Nieborską herbu Lubicz, Bazyli Walicki herbu Łada, miał syna Józefa, żoną którego została Klementyna ze Skarbków Kozietulskich z Kozietuł herbu Awdaniec, oni mieli swoją siedzibę rodową koło Białobrzegów nad niedaleką Pilicą.

Skoczył Kozietulski... na wiarusów czele jak piorun się rzucił...

Brat Klementyny Walickiej, płk Jan Kozietulski, bohater wojen napoleońskich, dowodził słynną szarżą szwoleżerów polskich w czasie walk o wąwóz pod Somosierrą w Hiszpanii. W Małej Wsi spędził ostatnie lata swojego życia, po śmierci w roku 1821 został  staraniem siostry pochowany w pobliskim Belsku, a uroczysty pogrzeb zaszczycił wielki książę Konstanty, brat cara Rosji. Siostra przeżyła brata o 40 lat i również w Belsku jest pochowana. Dodajmy, że w 1936 roku ten kościół, zbudowany przez Szpilowskiego w końcu XVIII wieku, rozbudował inny bardzo znany i modny architekt, Jan Koszczyc-Witkiewicz, bratanek wielkiego Stanisława Witkiewicza, twórcy stylu zakopiańskiego.  
 
Po Walickich w Małej Wsi gospodarowali Rzewuscy, Zamoyscy, Lubomirscy i Morawscy. Książę Jan Tadeusz Lubomirski , który w roku 1863  był członkiem Rządu Narodowego, został zesłany na Syberię.  Jego syn najstarszy, Zdzisław,  senator i prezydent Warszawy, jako członek Rady Regencyjnej sprawującej władzę w Królestwie Polskim 11 listopada 1918 roku przekazał władzę w ręce Józefa Piłsudskiego. Zmarł w 1943 r. po długim pobycie na Pawiaku. Córka księcia poślubiła pochodzącego z wielkopolskiej rodziny Tadeusza Morawskiego, posła na Sejm, założyciela i członka licznych organizacji społecznych.

W 1936 roku w pałacu kręcono zdjęcia do ekranowego przeboju lat międzywojennych "Ada! to nie wypada" z udziałem aktorskich sław tamtych czasów, a wśród nich Antoniego Fertnera i Kazimierza Junoszy Stępowskiego, Kazimierza Krukowskiego i Aleksandra Żabczyńskiego. Cóż to byli za aktorzy. Jak umieli nosić fraki! Dziś aktorów takich już nie ma, a i fraków nosić nie umieją, nie tylko tak, w ogóle... Główną rolę w tym filmie  grała jedna z ikon polskiego filmu tamtych lat, Loda Niemirzanka, a filmowa  piosenka do której słowa napisał Jerzy Jurandot, w ucho wpadała bez kłopotów: Ada, to nie wypada! gdzie wychowanie, gdzie ogłada? Pannie z Twojej sfery w tym wieku za mąż czas... Przed wojną, panie dzieju,  to były filmy!

Po wojnie Morawskich z pałacu władza ludowa wyrzuciła i zakazała im zbliżania się do rodzinnego majątku. Pałac zmienił się w ośrodek wypoczynkowy dla  najwyższych urzędników tej władzy. Przyjeżdżali tu prominentni przedstawiciele prostego ludu, m.in.  premier Józef Cyrankiewicz z żona, aktorką Niną Andrycz. Znów kręcono filmy, z życia wyższych sfer głównie, m.in. wedle powieści Heleny Mniszkówny  „Trędowatą” z uroczą Elżbietą Starostecką w roli tytułowej. Pałac małowiejski świetnie się do takich obrazów nadawał. „Gdzie ten dom, gdzie ten świat”, wspominał Małą Wieś w swojej książce Zdzisław Morawski. Aż wreszcie, gdy w przeszłość odszedł Peerel i „najlepszy z ustrojów”, jakim się ogłaszała demokracja socjalistyczna, pałac powrócił do rodziny Morawskich.

Powracał powoli i droga do celu wiodła zakosami. Wykorzystałem ten moment, pałac był wciąż strzeżony ale już nie za bardzo,  dyrektorujący mu wtedy człowiek zezwolił zwiedzić wnętrza niewielkiej grupie prowadzonych przeze mnie turystów. Całkowicie za darmo! Więc je zwiedzałem, okazały się zachwycające. A potem do głosu doszedł kapitalizm. Dzisiejsi właściciele pałacu – przedsiębiorcy Leszek i Wiesława Barańscy – dokonali gruntownej odnowy całego zespołu pałacowego w Małej Wsi i otworzyli w nim czterogwiazdkowy hotel. 
 
Wszystko to wygląda zachwycająco, oferta dla gości jest interesująca i bardzo bogata, dla bogatych gości przeznaczona. Ale nie są gośćmi nieproszonymi tacy jak ja, z plecaczkiem na ramionach, z polską emeryturą, której miesięczna rata  starczy mi zaledwie na trzy i pół  nocy w pałacu. Więc byłem tam, chodziłem sobie po parku, fotografowałem go z zewnątrz i wiem, że jeśli zechce, mogę pojawić się tutaj o godzinie piętnastej w którąkolwiek sobotę lub niedzielę i wnętrza pałacowe pod opieką przewodnika obejrzeć. Za opłatą oczywiście, wszak ten pałac jest częścią – i to najważniejszą – urządzenia, które teraz,  jak to w kapitalizmie najczęściej bywa, ma służyć do zarabiania pieniędzy.  Ale –  chociażem chudopachołek przy tych wszystkich historycznych znakomitościach i gościach pałacu współczesnych  w zachwycie pozostając, wędrówkę po rezydencji małowiejskiej wszystkim czytelniczkom i czytelnikom tego blogu z całego serca polecam. 
 
             




................................................





 

środa, 2 sierpnia 2023

Podróże krajoznawcy: sosna ze wsi Szynkarzyzna

   


Zajechałem pod koniec lipca do wsi Szynkarzyzna w gminie Sadowne powiatu węgrowskiego. Chciałem zobaczyć jak się czuje rosnąca tam charakterystyczna sosna pospolita o zwieszającej się nad drogą koronie. Podobnej urody sosna rosła w warszawskiej Falenicy, ale ja ścięli, bo ważniejsza od sosny okazała się droga. A co słychać u sosny we wsi Szynkarzyzna?  Drzewo nie jest wysokie, jest dość krzepkiej  budowy, jak to na wsi,  wyróżnia je od innych piękna, oryginalna korona, zwisającą jak parasol nad drogą. Teraz to całkiem poważna, choć lokalna szosa, jest na niej asfalt, potężne autokary Dar-Busa  z Sadownego do Warszawy i z powrotem nią jeżdżą. 

    Pięć lat  temu pierwszy raz zrobiłem jej zdjęcie. Widywałem ją wcześniej, jeździłem tamtędy, ale zdjęcia nie miałem. A więc, specjalnie dla niej tę szosę wybrałem na swojej trasie, gdy wracałem z Garnka w Lasach Ceranowskich do Warszawy. A tak w ogóle, to ja zawsze bardzo lubiłem jeździć autem, ale nie głównymi szosami, a drogami bocznymi, którymi nie jedzie się szybko, więc jest czas na oglądanie tego, co znajduje się obok. 

    No więc tak. Z Ceranowskich Lasów jechałem przez Prostyń do Sadownego,  stamtąd skierowałem sie na Zarzetkę, za którą przejechałem most na Ugoszczy i zaraz potem zaczęła się wieś Szynkarzyzna. Wioska ta pierwotnie nosiła nazwę Sękarzowizna i jej dzisiejsze nazwanie nie od >szynku< pochodzi, lecz od sęków karczowanych pod wioskę drzew leśnych. Zapewne pierwszych mieszkańców osadzono tutaj  po to, aby mogli karczować okoliczną puszczę. Być może sami sobie polane pod sadyby wykarczowali.    

    Było to jakiś czas temu, jeszcze w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Pierwsza pisana wzmianka o tej wiosce pochodzi z roku 1756. Co ciekawe, miejscowi świetnie to wyczuwają, bo potocznie swoją wieś nazywają krotko – Sękara. I tam właśnie  czekała na mnie ta sosna. I jak ją tak wtedy fotografowałem, to z przodu, to z tyłu, to z profilu, dostrzegłem w oddali  kobietę na rowerze. Ona zobaczyła to moje fotografowanie, zmieniła kierunek jazdy i podjechała do mnie. 

     – Dlaczego pan zdejmuje tę sosnę?  –  zapytała. Bo jest piękna, po prostu dlatego  –  odpowiedziałem. I wtedy popłynęła jej opowieść. Sosna rośnie na jej gruncie. Chcieli ją ściąć, jak robili tę szosę, bo im przeszkadzała.  Ale ona się nie zgodziła. Uparła się i nie pozwoliła. To i nadal sosna rośnie. A ją to bardzo, jak i to, że tacy, jak ja, przyjezdni, do tego z Warszawy, tak się tą jej sosną zachwycają. Spytałem niewiastę czy zechce się dać razem ze swoją sosną sfotografować. Zechciała. Łącznie z rowerem ją zdjąłem. 


    No i mam to zdjęcie. I chciałbym aby wszyscy znali komu życie tej sosny zawdzięczają: Danuta Konik-Kobylańska, tak się nazywa właścicielka tego pomnika przyrody. Że to narodowy pomnik, to  potwierdza stosowna tabliczka z godłem państwa, umieszczona na pniu drzewa. A sosnę sadził dziadek pani Danuty, Józef. Jeszcze  przed I wojną światową. Zdjęcie robiłem w  roku 2017. Sosna w Szynkarzyźnie miała wtedy już ponad sto lat ! Po pięciu latach, teraz, przy końcu lipca roku 2023 odwiedziłem ją ponownie.  Wygląda na to, że jeszcze trochę sosna pożyje. Czego i pani Danucie ze wsi Szynkarzyzna z całego serca życzę.

 ….......................................

piątek, 28 lipca 2023

 Królewski Jałowiec w Korfowem

Należy się mu ta opowieść, zanim umrze. A blisko mu już do śmierci.  Królewski Jałowiec, o którym teraz opowiadam,  jest zabytkiem i podobnego mu  pomnika przyrody w Puszczy Kampinoskiej nie ma. Trafić do niego niełatwo.  Na uboczu rośnie, t
am gdzie turyści bywają bardzo rzadko, albo wcale. Wyrósł na piaszczystych  wydmach w zachodniej części Kampinoskiego Parku Narodowego, między wsią Kampinos, a Lesznem. Dzisiaj ten wydmowy obszar  porośnięty jest drzewostanem sosnowym, niemal w całości sadzono go już po ich wejściu w granice parku narodowego, tylko niewielkie jego fragmenty są starsze niż lat pięćdziesiąt.  Przedtem,  przez około sto lat nie było tam lasu. Rozwiewane piaski tam się znajdowały. Zwano je Białymi Górami. Bardzo były malownicze. Ale wśród tych piachów żyli ludzie, wioska Korfowe tam się znajdowała, powstała za carskich czasów. Życie pośród piasków było w tej wiosce jak carska katorga. 

W okresie międzywojennym rozwiewane wydmy Białych Gór były terenem fundamentalnych badań Jadwigi i Romana Kobendzów. 

 

 


Około  700 ha lotnych piasków tu się znajdowało, nieustannie zasypujących to, co ludzie próbowali tam zasiać.  Po roku 1945 wydmy poczęto zalesiać. W myśl obowiązującej wtedy zasady, że zalesiać trzeba wszystkie nieużytki, bez wyjątku. I tak przepadł dla nas, dzisiejszych, ten malowniczy krajobraz rozwiewanych piasków. Rosnące tam teraz monokultury sosnowe są jakie są i wiele jeszcze dziesiątków lat będzie musiało upłynąć, nim bór w Korfowem zacznie przypominać las, jaki rósł tutaj dwieście lat temu, przed powstaniem styczniowym.

 

Już tylko kilka  ludzkich sadyb pozostało w Korfowem. Większość jest już opuszczonych. Można jeszcze zobaczyć ich kilka. Zdjęcie jednej chałupy  tutaj pomieszczam. Jeszcze jest kłódka na drzwiach i ławeczka czeka na gospodarza pod ścianą domu.. . 

Rośnie wciąż jeszcze ten niezwykły pomnik przyrody w uroczysku Korfowe. Nazwano go Jałowcem Królewskim i zapewne dlatego, że jest najwyższym okazem swojego gatunku, jaki rośnie w Puszczy Kampinoskiej. Pierwszy raz zobaczyłem go w roku 1968, jeszcze wtedy nie rósł w lesie, a ja, aby go należycie sfotografować (zdjęcie jest czarno białe, o kolorowych jeszcze nam się wtedy nie śniło) zgodnie z zasadami ustawiłem obok niego człowieka; koleżanka o wzroście 170 cm jest tam po to, aby widz mógł zobaczyć jak jest wysoki.


Królewski Jałowiec należy do praktycznie jedynego z gatunków jałowca, rosnących dziko u nas. A jest na świecie kilkadziesiąt jego gatunków, niektóre sięgają kilkudziesięciu metrów wysokości. Nasz rodzimy ("powszechny" mówią o nim botanicy) nosi  łacińską nawę Juniperus communis i żaden ze znanych egzemplarzy nie przekroczył wysokości 14 metrów. Ten ma ok. 8 metrów i kształt cyprysu, co nie dziwi, należy do rodziny cyprysowatych.

Jałowce są  roślinami pionierskimi dla lasu, jako jedne z pierwszych zasiedlają tereny piaszczyste. Ten z Korfowego  wzrastał na największym obszarze rozwiewanych piasków wydmowych w Puszczy Kampinoskiej. Przedtem, zanim ta wydmowa pustynia powstała, rósł tutaj dorodny las, który po powstaniu styczniowym, kazała wyrąbać Anna Korff, wdowa  carskim generale. W  nagrodę za mężowskie zasługi w tłumieniu powstania, otrzymała od carskiego namiestnika Iwana Paskiewicza ten „uczastok” leśny. Bardzo szybko spieniężyła rosnący na wydmach las i tak powstały widowiskowe Białe Góry, a pośród nich wegetująca na piachach wioska Korfowe. Ale na tych piachach próbowano jedna coś uprawiać. Na pierwszych moich jego portretach, na tym starym, czarno białym zdjęciu z 1968 r. i na tym drugiej, już barwnej  fotografii z roku 2002, widać, że ten jałowiec rośnie na miedzy, miedzy dwoma płatami dawnych pól ornych. Dawnych od niedawna, bo właśnie w parku narodowym zaczęto akcje wykupywania na rzecz skarby państwa nieekonomicznych gospodarstw rolnych, a potem ich zalesianie.  


 

Ile ma lat Królewski Jałowiec? Anna Korff od cara dostała rosnący tu rządowy las w roku 1870. Przypuszczam, że zdołano ten las wyciąć ze szczętem pięć lat najpóźniej. Wtedy zapewne zaczął kiełkować ten jałowiec na powstałej po lesie pustaci wydmowej. A więc, wedle przypuszczeń, w tej chwili Królewski Jałowiec ma lat około 150. Sporo, całkiem sporo. Wciąż jeszcze żył, gdy go odwiedzałem trzy lata temu. Jeszcze igły trzymały się gałęzi po wschodniej stronie drzewa, ale po zachodniej rozgościła się już śmierć. Pozycję pionową ten jałowiec trzymał tylko dzięki zabiegom leśniczego, który go podparł solidnymi drągami. 


No cóż... Spełnił już Królewski Jałowiec swoje zadanie, rolę przedplonu leśnego odegrał, jak mógł najlepiej. W sąsiedztwie rosną  już wyższe od niego sosny. Zabierają mu dostęp do światła słonecznego. Wiele lat będzie musiało upłynąć, zanim ten sosnowy posiew leśny będzie przypominał prawdziwą puszczę. Jałowiec Królewski tego nie doczeka. Dałem się mu przy tym jałowcu sportretować przy tej wschodniej stronie, tej na której jałowiec ma jeszcze igły. Zdjęcie w roku 2020 zrobił nam leśniczy Grzegorz Nizio.  I ja też tej puszczy nie doczekam. Nie będzie nas, będzie las. Darz bór, oby to był  las puszczański!
   

….............................

poniedziałek, 24 lipca 2023

Podróże krajoznawcy: Kozy z Józefowa nad jeziorem Łacha

Szedłem sobie pod koniec tegorocznego czerwca żółtym szlakiem od Karczewa  ku Warszawie. Wąska, malownicza ścieżynka wiodła mnie brzegiem Wisły przez rezerwat „Wyspy Świderskie”, pogoda była przepyszna, widoki wokół wspaniale, ludzi na szlaku zero, tylko ja i to zero, bardzo  sympatyczne zdarzenie. I to wszystko tuż za Warszawą. O krok od miasta. A potem szlak oddalił się od rzeki i pojawiło się obok jezioro, mapa mi powiedziała, że to jest część Nowej Wsi w mieście Józefów, jezioro na mapie nazywało się Łacha, było starorzeczem wiślanym. 

Kozy się pasły na trawie nad jeziorem i przed palącym słońcem szukały cienia pod starymi wierzbami. Sfotografowałem te kozy. 

 

Właścicielem tych kóz jest pasterz Abdul z Dagestanu, jak się dowiedziałem. Nazywa się Rustam Khaybulaew. Dla znajomych Abdul. Abdullah to jego imię religijne. Mieszka w Polsce dziesięć lat i - jak mówił dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” - w Polsce czuje się świetnie, prawie tak jak w rodzinnym Dagestanie u stóp Kaukazu.  Jak opisywały media, prowadzi on gospodarstwo ze zdrową żywnością w podwarszawskim Józefowie. W zeszłym roku  mówił dziennikarzowi, że ma 11 dzieci i 3 żony.

To gospodarstwo (spętlone ze sobą domy, jeden jakby pałacyk, tyle, że co to za pałacyk, obok przyczepy kempingowe, jakieś budy, wszystko otoczone murem), odosobnione od tego, co je otacza, Nad starorzeczem wędkarze, wokół pastwiskowe łąki, na nich tysiące kwiecia, pośrodku stoi coś z napisem kebab, ale wyraźnie nieczynne od wielu miesięcy. Przy drodze, którą idę, przy wjeździe na teren tej posesji stoi tablica z napisem Na sprzedaż, a tuż  pod murem młoda kobieta, jak wzorowa muzułmanka z chustą, przykrywająca włosy jak należy, sprzedawała jajka i sery.  Nie sfotografowałem jej, bo i jakże, bez zezwolenia? jeszcze w łeb od Dagestańczyka dostać mogę, może to jedna z jego trzech żon! 

Internet czasem pomaga w znalezieniu odpowiedzi, ale niezupełnie. Wpisałem do wyszukiwarki hasło: kozy w Józefowie” i otrzymałem zestaw wiadomości z różnych źródeł, z różnych lat, nie wiadomo której się chwycić, a obraz Dagestańczyka z Józefowa wyłaniał się przedziwny. Urząd miasta Józefów nie wie o żadnym gospodarstwie prowadzonym przez tego mężczyznę i informuje, że Abdullah nie jest mieszkańcem Józefowa. Nie jest też w stanie stwierdzić, czy jest właścicielem kóz, które są w Józefowie, bo nie jest jego mieszkańcem. Kiedyś tu rzeczywiście pomieszkiwał, ale  nieformalnie. A od jakiegoś czasu mieszka w Warszawie. Ale kozy są i to wcale liczne, widziałem dopiero co, nawet je sfotografowałem, możecie je zobaczyć tuż obok tego tekstu.


Dom jest na sprzedaż, co będzie kozami? Mieszkańcy Józefowa wielokrotnie zwracali się do powiatowego weterynarza, by skontrolował kozy i owce znajdujące się w Józefowie. Zgłaszano sprawy znęcania się nad zwierzętami i zabijania ich przez wiele dni. Była też podnoszona kwestia warunków przetrzymywania tych zwierząt. Kontrole przeprowadzono. Nieprawidłowości nie stwierdzono.
No to by było na tyle. Tak było tegorocznym czerwcem. Jak wie kto więcej, może się tutaj dopisze?