Pan Henryk Goszcz ze wsi Górki koło Brochowa
Za
siedmioma wydmami, za siedmioma lasami, na zachodnim skraju Puszczy
Kampinoskiej, o kilka kilometrów od sławnego ze swojej świątyni Brochowa. W tej niewielkiej wiosce stoi zabytkowy, drewniany
dom pana Henryka Goszcza, a jest to człowiek,
który z własnej woli i wyboru stał się depozytariuszem odchodzącej w przeszłość
tradycji polskiej wsi. Dom stoi wśród
malowniczego, kulturowego pejzażu, otoczony polami, zagajnikami, łąkami. O
wiosennym zmierzchaniu wychodzą żerować na oziminie sarny, niekiedy przez łąki
przemyka dostojny łoś. Gospodarz mówił
mi, że jego dom powstał w roku 1772. Na pewno jest jednym z najstarszych
drewnianych budynków w Polsce. Zbudowany z imponująco potężnych sosen jest
poszyty słomianą strzechą, wykonaną własnoręcznie przez gospodarza wedle
tradycyjnych wzorów. To wielka sztuka i dawno zapomniana. Pan Henryk sam musiał
się jej nauczyć.
Zakochany w ludowości i w swoich
rodzinnych stronach, zgromadził
dziesiątki najprzeróżniejszych sprzętów, zabytków kultury materialnej.
Jego kolekcję zapoczątkowały narzędzia
rolnicze „odziedziczone” po rodzinie, także różnego rodzaju przedmioty
codziennego użytku, których twórcami byli sami użytkownicy. Przy minimalnych
nakładach finansowych potrafili po mistrzowsku wykorzystywać dostępne surowce
naturalne oraz ich możliwości i stworzyć przedmioty nie tylko ułatwiające życie
i pracę, ale też częstokroć bardzo piękne. Zbiory te to głównie przedmioty
związane z regionem mu najbliższym, z Mazowszem.
Jest pośród nich zdobiona
kwietnymi ornamentami błękitna skrzynia, w jakiej kiedyś chowano paradną
odzież. Jest amarantowy kredens. Są fajansowe i porcelanowe talerze. Gliniane
garnki. Święte obrazy na ścianach. Dawno już zapomniane po wsiach sprzęty,
dowody praktycznego zmysłu polskiego ludu. Zdobywał je po różnych zagrodach.
Czasem kupował, niekiedy zabierał za zgodą właścicieli, bo były zapomniane,
wyrzucone na strych, jako dawno już bezużyteczne i nie nowoczesne. Na
zgromadzone przez siebie sprzęty gospodarz patrzy z czułością i z czułością
opowiada do czego kiedyś służyły.
Pan Henryk to potomek osiadłej w tej okolicy drobnej szlachty i jego drewniany dom nie jest
zwykłą chałupą. Jest drobnoszlacheckim dworkiem. Po prawdzie – w większości przypadków
– dworki drobnej szlachty niewiele się różniły od chałup. Niemal wszystkie
jednak miały dobudowany ganeczek, tak jak i domostwo pana Henryka.
Od chwili, w której odkryłem,
domostwo w Górkach kolo Brochowa, przy każdej sposobności odwiedzałem jego
gospodarza, czasem przywoziłem do niego swoich znajomych. Opisałem jego i jego
domostwo w swojej książce „Wardęga”, gotowy tekst zatytułowałem „Pod słomianą
strzechą” i wysłałem mu do autoryzacji. On pisał do mnie listy. „Od początku
mojej pasji, czyli ponad trzydziestu lat, chodzi mi o zachowanie trwałego śladu
po bytowaniu pokoleń, które odeszły. Pokazanie tradycji i zwyczajów spajających
dawne lokalne społeczności, a stanowiących o ich wyjątkowości i sile, o czym
teraz tak często zapominamy i co tracimy.”
Wojciech Jastrzębowski,
bohater dwóch puszcz
Warto
się przyjrzeć tej starej fotografii. Zobaczy się na niej twarz
przyjazną, pogodną, budzącą zaufanie. To twarz wielkiego Polaka, dobrego
człowieka i patrioty. Dla Polaków współczesnych człowiek ten jest
niemal zupełnie nieznanym. Niewielu z tych, którzy wędrują po Puszczy
Kampinoskiej, zna jego nazwisko, chociaż na pewno przyznają się do
znajomości tej puszczy, czasem nawet się tą znajomością chwalą. A
przecież powinno się wiedzieć kim był, on albowiem jako pierwszy
organizował wycieczki do tej podwarszawskiej puszczy. Dawno temu to było, w drugiej połowie XIX wieku. Przed nim nikt z Warszawy na wycieczki po lesie nie chodził.
Wojciech Jastrzębowski był świetnym botanikiem, profesorem Instytutu Agronomicznego na warszawskim Marymoncie, uwielbianym przez młodzież profesorem i mentorem życiowym. „Nie wiecie na co wam się kiedyś przyda wielka nauka chodzenia – mówił do swoich studentów. – Człowiek na ten świat przychodzi i ze świata schodzi, umieć więc chodzić, znaczy umieć już w części spełniać zadanie, jakie nas w tej wędrówce od kolebki aż do grobu czeka”.
Żył długo. Osiemdziesiąt trzy lata. Gdy umierał w roku 1882, mógł sobie powiedzieć, że powierzone mu zadanie wypełnił. Społeczeństwo godnie jego pamięć uczciło, umieszczając tablicę z jego epitafium w warszawskim kościele św.Krzyża, opodal serca Fryderyka Chopina i epitafiów innych wielkich Polaków, Władysława Reymonta, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Bolesława Prusa, Juliusza Słowackiego i Władysława Sikorskiego. Spoczął na cmentarzu powązkowskim; kwatera 162 (V/16).
Studentem Jastrzębowskiego był m.in. Józef Wieniawski „Jordan”, brat słynnego skrzypka Henryka. Pozostawił po sobie opisy wędrówek z profesorem, pełne wdzięku i oddechu przygody. „W ślad za nim ruszaliśmy żwawo, zapominając o znużeniu i niewygodach, a gdy zapadająca noc czyniła dalsze poszukiwania niemożliwymi, miękka leśna murawa lub wiązka świeżego siana bywały wezgłowiem, na którym spoczywały młodość, zapał i marzenia... Powracaliśmy z ekskursji do głębin Puszczy Kampinoskiej wszyscy zdrowi i weseli, pogodni i beztroscy”.
Do Puszczy Kampinoskiej był wtedy z Warszawy kawał drogi. Z warszawskiego Marymontu trzeba było pieszo dyrdać przez Bielany i Młociny aż za Sieraków. W pierwszej połowie XIX wieku (o tym warto wiedzieć) pomiędzy Młocinami, a Sierakowem lasu nie było, tam były piaszczyste nieużytki.
Tegoroczną wiosną znów zajechałem w
tamte strony. Nie zastałem już gospodarza.
W wieku lat 76 umarł w dniu 7 marca 2015 roku. Spoczął na cmentarzu w
parafialnym dla Górek kościele w Brochowie. W tej samej świątyni brali ślub
rodzice Fryderyka Chopina, a przyszły kompozytor został tam ochrzczony.
Pana Wojciecha Urmanowskiego dzieło życia w Kuligowie nad Bugiem
Pośrodku
położonej nad Bugiem wsi Kuligów w radzymińskim powiecie, na niewielkim skrawku
ziemi, stłoczone jakby ponad miarę, stoją
drewniane budynki, większość kryta słomianymi strzechami, wśród nich
dworek drobnoszlachecki i wiejska chata, obora, stodoła i spichlerz, wozownia i
przydrożna kuźnia, a wewnątrz budynków i obok nich. setki przedmiotów,
poodnajdywanych po wsiach, kupowanych i uzyskiwanych za darmo, bo to przecież
już całkiem nikomu niepotrzebne te wszystkie stare garnki i drewniane łóżka, bo
kto to będzie ich teraz używał i po co komu te zydle, na których nikt już nie
usiądzie i te cepy, do niczego już niepotrzebne, i ten rozlatujący się żelazny
rower listonosza z pobliskiego miasteczka, zupełnie nie nadający się już do
jazdy, i ta dziurawa łódź, którą tyle razy wypływało się na Bug, aby zarzucić w
nim sieci o świcie, wtedy gdy mgły ścielą się nad rzeką i czas na ryby jest
najlepszy... W skansenie w Kuligowie nad
Bugiem jest tego tak wiele, że ogarnąć tego nie sposób.
Ten
skansen powstał za sprawą jednego
człowieka. Nazywa się Wojciech Urmanowski. Jest mężczyzną o silnej budowie, jak
na syna kowala przystało, zdrowy już nie jest, bo ma swoje lata, siwy zarost
przysłania mu cień słomkowego kapelusza, spod którego dobrze mu z oczu patrzy.
Pan Wojciech wszystko to, co w Kuligowie się znajduje, sam zebrał i przywiózł.
Czeka go jeszcze moc roboty, bo trzeba to jeszcze utrzymać, zabrać się do
naprawy, do konserwacji, roboty czeka tyle, że pod człowiekiem łydki same się
trzęsą ze strachu, gdy myśli się o czekającym ogromie pracy. Skąd się to wzięło
u niego, skąd się wzięła ta pasja, skąd ten pomysł na ten skansen, na to całe
imponujące kolekcjonerstwo?
Ja urodziłem się i wychowałem w Jadowie
– opowiada - na granicy Mazowsza i
Podlasia, tam wpływy tych dwóch regionów mieszały się i przenikały, gdzie obok
siebie w zgodzie mieszkali katolicy, prawosławni, ewangelicy i żydzi, gdzie na
jarmark przyjeżdżał zarówno rodowity Mazowszanin, jak i śpiewnie mówiący
Podlasiak. Ten pejzaż kulturowy, te drewniane chaty kryte naturalnym
materiałem, ręcznie wykonane narzędzia, język, jakim kiedyś mówiono, jak i
pejzaż przyrodniczy – płaski, monotonny krajobraz nieszczególnie bogaty w
kolory, wciąż przechowuję w swojej pamięci.
Ale ten świat z wolna odchodzi.
Wnętrze jednej z chałup w kuligowskim skansenie. Fot. L.Herz |
Polska wieś
nieuchronnie się zmienia, a tradycja zanika. Ludzie chcą żyć wygodniej,
szybciej i wydajniej pracować, używać trwalszych i bardziej produktywnych
narzędzi. To i znikają drewniane chaty i
słomiane pokrycia dachów można zobaczyć jedynie w opuszczonych
domostwach, a zachowany przydomowy warsztat rzemieślniczy to prawdziwy unikat.
No więc, podjąłem się gromadzenia i dokumentacji dawnej architektury wiejskiej
i szlacheckiej, jaka powstawała na Mazowszu i Podlasiu. Mam świadomość – mówi
pan Wojciech - że są to ostatnie chwile,
aby opisać, udokumentować i utrwalić w pamięci te nieliczne zachowane elementy
dawnego budownictwa i rzemiosła...
Wielką było dla
mnie radością spotkanie z twórcą kuligowskiego skansenu i jego dziełem. Pana
Wojciecha, jego skansen i całą okoliczną okolicę opisałem ze szczegółami w
swojej nowej książce, którą właśnie przygotowałem do druku. Nadałem tej książce
tytuł: „Niezwykła prowincja. Podróże po Mazowszu”. Bo i rzeczywiście niezwykłe
rzeczy ukrywa przed nami mazowiecka prowincja, warto je odwiedzać w swoich
podróżach.
Wojciech Jastrzębowski,
bohater dwóch puszcz
Wojciech Jastrzębowski |
Wojciech Jastrzębowski był świetnym botanikiem, profesorem Instytutu Agronomicznego na warszawskim Marymoncie, uwielbianym przez młodzież profesorem i mentorem życiowym. „Nie wiecie na co wam się kiedyś przyda wielka nauka chodzenia – mówił do swoich studentów. – Człowiek na ten świat przychodzi i ze świata schodzi, umieć więc chodzić, znaczy umieć już w części spełniać zadanie, jakie nas w tej wędrówce od kolebki aż do grobu czeka”.
Żył długo. Osiemdziesiąt trzy lata. Gdy umierał w roku 1882, mógł sobie powiedzieć, że powierzone mu zadanie wypełnił. Społeczeństwo godnie jego pamięć uczciło, umieszczając tablicę z jego epitafium w warszawskim kościele św.Krzyża, opodal serca Fryderyka Chopina i epitafiów innych wielkich Polaków, Władysława Reymonta, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Bolesława Prusa, Juliusza Słowackiego i Władysława Sikorskiego. Spoczął na cmentarzu powązkowskim; kwatera 162 (V/16).
Studentem Jastrzębowskiego był m.in. Józef Wieniawski „Jordan”, brat słynnego skrzypka Henryka. Pozostawił po sobie opisy wędrówek z profesorem, pełne wdzięku i oddechu przygody. „W ślad za nim ruszaliśmy żwawo, zapominając o znużeniu i niewygodach, a gdy zapadająca noc czyniła dalsze poszukiwania niemożliwymi, miękka leśna murawa lub wiązka świeżego siana bywały wezgłowiem, na którym spoczywały młodość, zapał i marzenia... Powracaliśmy z ekskursji do głębin Puszczy Kampinoskiej wszyscy zdrowi i weseli, pogodni i beztroscy”.
Do Puszczy Kampinoskiej był wtedy z Warszawy kawał drogi. Z warszawskiego Marymontu trzeba było pieszo dyrdać przez Bielany i Młociny aż za Sieraków. W pierwszej połowie XIX wieku (o tym warto wiedzieć) pomiędzy Młocinami, a Sierakowem lasu nie było, tam były piaszczyste nieużytki.
Zapamiętajmy Wojciecha Jastrzębowskiego. Był on
pierwszym, który łączył w sobie poszukiwania przyrodnicze w terenie z
turystyką; bardzo to istotne nadal, gdy Puszcza Kampinoska jest już
parkiem narodowym. Jego imieniem nazwano szlak zielony, wiodący z
Dziekanowa Leśnego ku Pociesze, ale w tej puszczy nie ma pan Wojciech żadnego pomnika, żadnego kamienia, które by go przypominało współczesnym turystom.
W przeciwieństwie do Kampinoskiej, inna mazowiecka puszcza o nim pamiętała, a mianowicie Puszcza Biała. Obok zabytkowego kościoła w miasteczku Brok
nad Bugiem, sąsiadującym z tym największym kompleksem leśnym
podwarszawskiego Mazowsza, wystawiony został pamiątkowy kamień, na
którym umieszczono płaskorzeźbiony medalion z wizerunkiem
Wojciecha Jastrzębowskiego, a poniżej niego znajduje się tablica z
napisem: Wybitnemu botanikowi, założycielowi zakładu praktyki leśnej
Feliksowo.
Nazwa
Feliksowo przez krótki czas znaczyła bardzo wiele. Tam właśnie, nad
rzeczką Brok w odległości 5 km od Broku. powstało w 1860 roku leśne
gospodarstwo doświadczalne, muzeum i szkoła leśna, założone przez prof.
Jastrzębowskiego. Znana była w całym kraju, odwiedzały ją liczne
delegacje z państw europejskich. Kilkudziesięciu uczniów szkoły leśnej z
Feliksowa przystąpiło do powstania styczniowego. W pobliżu ich szkoły,
14 marca 1863 roku doszło do bitwy z sotnią Kozaków. Nieopodal
leśniczówki Antonowo nieco ukryty w lesie jest prosty pomnik powstańców z
polnych kamieni, wzniesiony dla uczczenia poległych w bitwie. Budynki
Feliksowa spłonęły, władze carskie urządziły w tym miejscu ośrodek
wczasowy dla dygnitarzy. Po tym wszystkim śladu nawet nie ma. Jeśli
jednak popytać mieszkańców okolicy, poniektórzy wskażą miejsce, gdzie
się znajdował.
Wędrując śladami prof.Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego można napotkać skonstruowane przez niego zegary słoneczne, bo i to robić umiał. Jeden jest w warszawskich Łazienkach, inny na gotyckim kościele w Dziektarzewie nad Wkrą i on jest na fotografii poniżej.
Profesor Jastrzębowski na medalionie pomnika w Broku nad Bugiem. Fot.L.Herz |
Wędrując śladami prof.Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego można napotkać skonstruowane przez niego zegary słoneczne, bo i to robić umiał. Jeden jest w warszawskich Łazienkach, inny na gotyckim kościele w Dziektarzewie nad Wkrą i on jest na fotografii poniżej.
Zegar słoneczny na ścianie kościoła w Dziektarzewie nad Wkrą. Fot.L.Herz |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz