poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Wszystkie stworzenia duże i małe

Otrzymuję listy elektroniczne, w nich zdjęcia, a są to nie tylko krajobrazy, również sfotografowane w mazowieckich plenerach zwierzęta duże i małe. Niektóre ze zdjęć są nadzwyczajne. Chciałbym się nimi podzielić, w miarę swoich możliwości uzupełniając każde z nich jakimś komentarzem. Oto kilka zdjęć tegorocznych.
 
 
       Ania z Sadyby w dniu 23 marca przewspaniale sfotografowała rudzika. Aż przykro pomyśleć, iż ten niewielki, a piękny ptaszek, był w przeszłości uważany za przysmak polskich stołów. W podręczniku kucharskim z XVIII wieku wspomniano, że „są to ptaki tłuste i delikatne; dają się pieczone". Ów, wcale liczny lokator mazowieckich lasów, należy do najwcześniej powracających z zimowej wyprawy na południe; jak angielscy arystokraci, od lat najchętniej spędza zimę na Riwierze i europejskich wybrzeżach Śródziemnomorza. Mimo że liczny, nieczęsto jest spotykany, jako ze zazwyczaj ukrywa się w ciemnych zaroślach. Szaro ubarwiony nie zwracałby w ogóle uwagi, gdyby nie i rdzawoczerwona plama pokrywająca przód ptaszka, od czoła przez podgardle aż po pierś. Śpiewa słodko i melodyjnie, najchętniej w porze zachodu słońca, wtedy gdy już umilkły inne ptaki. W takich chwilach śpiew jego rozbrzmiewa w ciszy leśnej szczególnie nastrojowo - twierdzą znawcy i niewątpliwie mają rację.
         Nazywa się u nas rudzikiem, niegdyś zwano go także raszką lub ludarką. Jest ptakiem bardzo przyjacielskim. W pięknym filmie Agnieszki Holland „Tajemniczy ogród”, zrealizowanym według popularnej powieści dla dzieci i młodzieży, rudzik gra rolę niepoślednią. Tyle, że autorzy polskiego tłumaczenia tekstu, nazwali rudzika – gilem. Zapewne przez podobieństwo barw na piersi, albo raczej dlatego, że o gilu przeciętny Polak czasem nawet i słyszał, zaś o rudziku prawie na pewno nie. W filmie rudzik pojawia się wśród krzewów, zasłaniających furtkę do tajemniczego ogrodu, na głucho zamkniętego po śmierci młodej żony wciąż rozpaczającego po jej stracie pana domu, a który to ogród był dla niej ulubionym zakątkiem I oto ptaszek pokazuje drogę do ogrodu malej dziewczynce i jest w tej drodze jej przewodnikiem. Nie bez powodu przed małą Mary pojawia się właśnie rudzik.
       Anglicy o rudziku wiedzą znacznie więcej, niż my. W języku oryginału rudzik nosi więc angielską nazwę, a nazwa ta to  — Robin. To także imię leśnego duszka, elfa, skrzata, zwanego tez Robinem Goodfellow lub Pukiem, tym samym Pukiem z szekspirowskiego "Snu nocy letniej" i z kiplingowskiej Pukowej Górki. Jest ten rudzik także owym chochlikiem leśnym, wyrosłym z tradycji angielskich legend i angielskiej literatury jest ptakiem, a przecież ptak od czasów najdawniejszych był uważany za upostaciowanie duszy ludzkiej. 
       „Dusza naszej babki może najwygodniej zamieszkać w ptaku”  powiadał szekspirowski bohater, Malvolio. Niewątpliwie jest więc ten rudzik także wcieloną doń duszą zmarłej właścicielki ogrodu i z jej to woli mała Mary przywraca mu piękno i radość życia mieszkańcom ponurego dotąd domostwa. Jest wreszcie ten rudzik-Robin mistrzem ceremonii, wprowadzającym dziecko w tajemnicę odradzającego się życia, w ręce dziewczynki, niby mitycznej Kory, składający dar czynienia dobra i obdarzania życiem tego, co dotąd było uśpione.





       Tego samego pogodnego, ciepłego dnia marcowego ulicą Szkolną w Hornówku wracałem z Lipkowa do Izabelina w towarzystwie kilku sympatycznych niewątpliwie osób. Po drodze spotkaliśmy ropuchę szarą.  Ula ze Słodowca miała ze sobą aparat fotograficzny, więc wzięła się do pracy: czołgając się po asfalcie sfociła tę urodziwą, senną jeszcze po zimowym letargu i nie do końca rozbudzoną ropuchę. Zwierzątko zdawało się nie wiedzieć na jakim świecie się znalazło. 
       Słoneczko przygrzewało, asfalt był rozkosznie ciepły. A tu samochód jeden, drugi, kolejny, śmierć czyha co chwilę. Płazy należą do najbardziej narażonych na śmierć naszych małych braci i sióstr. One zresztą wcześniej od nas zagospodarowywały glob ziemski. Pobudowaliśmy swoje domy na ich terytoriach, zagrodziliśmy asfaltowymi szosami tysiącletnie szlaki ich wędrówek ku miejscom, w których odbywają miłosne gody.
      Gdzie się da, pomagamy im jednak, jakby chcąc im wynagrodzić swoją wobec nich agresywność. Tam, gdzie już od wczesnej wiosny przez ruchliwe szosy przechodzą setki płazów (m.in. grzebiuszki ziemne, rzekotki drzewne, kumaki nizinne, ropuchy szare), tam są specjalnie stawiane płotki, zapobiegające wejściu płazów na asfalt. Dzięki pomocy młodzieży szkolnej płazy są odławiane i przenoszone bezpiecznie na drugą stronę jezdni.          
       Jeszcze do niedawna uważano, że płazy są zwierzętami pospolitymi. Niestety, stają się coraz mniej liczne. Polskie płazy są objęte ochroną. Są zwierzętami bardzo pożytecznymi, ważnym elementem ekologicznego łańcucha natury. Szczególnie ropuchy, zjadające duże ilości owadów. Tak, tak, szanowni państwo, to nasi sprzymierzeńcy. 
      A my, w Hornówku, po sfotografowaniu tej ropuchy, zabraliśmy się do dyskretnego usunięcia stworzenia z asfaltu. Właściwością skóry ropuszej jest to, że parzy, nie należy więc jej dotykać goła ręką, aby przykrego sparzenia uniknąć. Ale, że nie miałem rękawiczek, wziąłem w ręce dwa kijki do trekkingu i lekko stworzenie popychając, namówiłem je do opuszczenia asfaltu. Kto jednak wie, co jej za moment strzeli do głowy? Może zechce na asfalt powrócić? Niełatwe jest życie bowiem życie ropuchy w Hornówku koło Izabelina na skraju Puszczy Kampinoskiej.



Przyroda podwarszawska potrafi robić miłe niespodzianki. W wielkanocnym czasie Ula z warszawskiego Słodowca wybrała się na ornitologiczną wycieczkę do Parku Potulickich pośrodku 55-tysięcznego Pruszkowa. Przez ten park przepływa rzeka Utrata, ta sama która wiele kilometrów później będzie przepływała przez park w Żelazowej Woli. Był dzień niedzielny, w parku sporo ludzi, chodzą sobie ścieżką wzdłuż rzeczki, a tam, jakieś 10 m od tej ścieżynki, coś kolorowego lata nad wodą. Zimorodki ! No i zostały sfotografowane.

Wcale niełatwo zobaczyć zimorodka. Najczęściej mają przyjemność spotkania z ptaszyną kajakarze na rzekach pomorskich i mazurskich. Na Mazowszu zimorodek jest ptakiem niezwykle rzadkim. Widywałem go nad Świdrem koło Mlądza, mad Rawką w Grabskich Budach, spotykałem go nad Pilicą, ale pośrodku miasta, jak dotąd, jeszcze nie.

Zimorodek jest niewątpliwie jednym z ładniej ubarwionych ptaków krajowych. Znakomity ornitolog, prof. Jan Sokołowski pisał o nim, że jego wierzch wraz ze skrzydłami i ogonem lśni w tonach niebieskich; gdy oglądamy ptaka pod światło - szafirowych, jeżeli patrzymy od strony światła - szmaragdowych. Jest ptakiem niewielkim, jego ciało ma kilkanaście centymetrów długości, skrzydła rozpinają się na dwadzieścia parę centymetrów.
Najczęściej można go ujrzeć, gdy szybko przelatuje nisko nad wodą. Wygląda wtedy „jakby przeleciała błękitna iskra". Żywi się rybkami i owadami. Niekiedy można go ujrzeć, gdy siedzi nieruchomo na gałęzi, wypatrując w wodzie zdobyczy. Pożywienie zdobywa z trudnością i to powoduje, że nawet w parze lęgowej silniejszy samiec przepędza samicę z zasobniejszych terenów łowieckich. Żywi się głównie rybami, a więc: słynąca dotąd z zanieczyszczonej wody rzeczka Utrata już odzyskała swoją naturalność i musi być rybna, skoro są nad nią zimorodki! Jak poinformowali mnie ptasiarze w internecie, zimorodki w Pruszkowie obserwowane są już od kilku lat. A więc: niech żyje ochrona przyrody!


       I jeszcze jedno spotkanie z mazowiecką fauną. Spotkanie z puszczykiem. Zdjęcie to przysłała mi Maria z Mrozów. W czasie  przechadzki rodzinnej po parku w warszawskich Łazienkach Królewskich była  świadkiem ptasiego dramatu. Wokół jednego z drzew uwijało się stado wrzeszczących wron. Obserwowało to dwoje ludzi - ornitologów z profesjonalnym sprzętem fotograficznym, którzy poinformowali moją znajomą, że wrony właśnie usiłują atakować pisklę puszczyka. Jak się domyślam w celu skonsumowania pisklęcia. Wiele pożytku mieć nie będą, puszczyk składa się głównie z piór, ciałka pod nimi bardzo, ale to bardzo niewiele.
      Właśnie pisklę opuściła jego matka, która przed chwilą siedziała na tym drzewie, zaś z sąsiedniego drzewa obserwowało to zdarzenie drugie przerażone pisklę - o ile w ogóle mogło coś widzieć w oślepiającym słońcu. Państwo owi martwili się, że nie było nigdzie widać samca puszczyka, mimo że stali tam już od dwóch godzin. W końcu wrony odleciały i maluchy na razie były bezpieczne. 
    Moja znajoma zastanawiała się, dlaczego matka nie broniła swoich piskląt, ale - pomyślała -  gdyby sowa rzuciła się na którąś z wron, na pewno wszystkie (a były ich ponad 20) rozszarpałyby i ją i oba maluchy, a tak, jakimś cudem agresja wron opadła. Może to nauka dla nas, ludzi? Chociaż trudno było patrzeć spokojnie na ten atak. 
      I pomyśleć, jeszcze całkiem niedawno wrony do miast prawie  nie zaglądały. Były ptakami pól, wiosek i lasów. W miastach królowały gawrony, krewniacy wron, jak i one z rodziny krukowatych. Ba, nawet poeci się mylili. Niejeden z nich, i to o sławnym nazwisku, czarne gawrony poetycko zmieniał we wrony, bo tak mu się wydawało, a gawronia czerń piór, z fioletowym na dodatek połyskiem,  bardziej romantycznie złowieszczą pojawiała się w wierszach. Gawron jest ptakiem użytecznym, ze zwierząt poluje na myszy, ale przede wszystkim niszczy ogromne ilości różnych niekoniecznie pożytecznych pędraków. Wrona jest drapieżcą, pisklęta innych ptaków są dla niej przysmakiem, uwielbia dobierać się do ptasich jaj w  gniazdach. 






     Kilka lat temu, w połowie listopada, zaprzyjaźnione małżeństwo było na przechadzce w podwarszawskich lasach Kampinoskiego Parku Narodowego. W uroczysku Opaleń spotkali się wtedy oko w oko z potężnym łosiem o ogromnych łopatach poroża. Stał o kilka metrów od nich i zupełnie się nimi nie przejmował. Został obficie  obfotografowany. Zdjęć jednak nie ma. Łoś poszedł w swoją stronę, oni w swoją. Przy szlaku była ławeczka, usiedli na niej, aby odpocząć i uspokoić się po tym nadzwyczajnym spotkaniu z królem podwarszawskiej puszczy. A potem wstali z ławeczki i poszli dalej. 
      Dopiero po kilku minutach dotarło do nich, że na tej ławeczce zostawili swój aparat fotograficzny ze zdjęciami tego łosia. Powrócili na to miejsce, ławeczka stała, aparatu nie było. Zostawili go przy bardzo  uczęszczanym szlaku. Telefonowali do leśniczego, mieszka niemal tuż obok ławeczki. Uczciwy znalazca się nie znalazł, niestety. A oni, po tej smętnej przygodzie ze zgubionym fotoaparatem w Opaleniu, mieli przykrą przygodę kolejną: włamano się do ich mieszkania w Warszawie i to w środku dnia. Nie było ich przez  trzy godziny południowe,  dzień był powszedni. Zastali w domu straszny kipisz, zginęło kilka rzeczy, m.in. laptop. Z nadzwyczajną pogodą ducha opowiadali mi o tym wszystkim, co ich spotkało.
      Łoś z tego zdjęcia został złapany  przez przyjaciela w obiektyw innego, następnego aparatu. Przy końcu zimy kilka lat później, tego łosia spotkał Grzegorz i to mniej więcej w tym samym rejonie, co tamtego, w bliskim sąsiedztwie szlaku turystycznego. 


poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Białobrzegi z nad Jeziora Zegrzyńskiego


Białobrzegi nad Jeziorem Zegrzyńskim

Wciąż tam powracam. Teraz znów tam zawędrowałem na początku kwietnia, jeszcze przed sezonem. Pusto tam jeszcze, ale to się skończy, latem będzie tu tłok niemożebny.  Chociaż to tylko podwarszawskie Mazowsze - człowiek czuje się tam jak na Mazurach, bo te żaglówki na wodzie, te pełne jachtów mariny i wiatr wiejący od wody...
    Na wschodnim, niższym brzegu jeziora pośród lasów znajdują się Białobrzegi. W wydanym w roku 1880 pierwszym tomie Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich o miejscowości jest krótka tylko wzmianka o znajdującym się tutaj folwarku na piaszczystej i mokrej nizinie na lewym brzegu Narwi na krawędzi puszczy nieporęckiej na prawo od drogi bitej z Jabłonny do Serocka. 
    Osada powstała na kilkunastometrowej wysokości krawędzi doliny Narwi. Tam, gdzie w Białobrzegach dzisiejsza ulica Kąpielowa dochodzi do brzegu Jeziora Zegrzyńskiego, po wschodniej stronie tej ulicy, znajdował się białobrzeski folwark. Widok stąd na jezioro jest teraz pyszny, ale zanim ono w roku 1963 powstało, wtedy widok od folwarku też był ładny, a kto wie czy nie bardziej. O kilkanaście metrów niżej rozpościerały się ogromne łąki, aż ku korytu rzeki, płynącej u stóp Zegrza na jej drugim, wysokim brzegu, o półtora kilometra stąd. Wtedy to musiał być rzeczywiście "biały brzeg", piaszczysty, widoczny z daleka, od Zegrza, tam mieszkał dziedzic i stamtąd dobrze ten biały brzeg musiał widzieć, i swój folwark na nim, słusznie osadę obok niego Białobrzegami nazwano. Poniżej skarpy widniało starorzecze o kształcie trójzęba. O przedwiośniu odległa stąd rzeka występowała często z koryta, w maju łąki zamieniały się w dywan kwietny, w czas sianokosów sianem e pachniało. Zapewne bardzo sielsko tu było i ludzi niewielu, jeno wiejskie konie i krowy, i ptactwo dzikie.     



        Mogło tak być tutaj? Przedtem, zanim powstało jezioro?

     Nazwę Jezioro Zegrzyńskie wprowadzono urzędowo w roku 1963, potem jeszcze w roku 2007 potwierdzona została przez Komisję Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych. Jednakże bywa  często używana również inna nazwa - Zalew Zegrzyński. Gmina Nieporęt złożyła nawet wniosek o zmianę oficjalnej nazwy, zalew im bardziej od jeziora pasował, ale został odrzucony.  Starsze pokolenie mieszkańców tej okolicy - pisał w "dziejach Nieporętu" Włodzimierz Bławdziewicz - krytycznie opowiada o krzywdzie, jaka ich spotkała przy okazji budowy tego zalewu.     Jak to w tamtych czasach peerelowskich bywało, spieszono się z terminem, uroczystość oficjalnego oddania inwestycji miała się odbyć 22 lipca. Pod wodą zostały resztki domów, płoty, kikuty drzew, po protu zalano łąki, ledwo co krowy z nich spędzono. 
    Ludzie pomstowali, odwoływali się, ale prawo własności miano wtedy za nic. Jeden z rolników z Nieporętu położył się pod spychacz, na kilka dni zabrała go ludowa milicja. Ci ludzie żyli z tych łąk nadnarwiańskich, one nie potrzebowały nawozów, rzeka je niemal co wiosnę użyźniała, tu natura pomagała człowiekowi, a człowiek natury nie musiał gwałcić i do swojego przymuszać, aby na jego wyszło. Nakaz przyszedł w czasie sianokosów, ludzie w polu, a tu woda bije. Po tygodniu całkiem naszła. Przyjechali urzędnicy, to chłopi ich chwycili i chcieli potopić. Opowiadała pani Smoczyńska z Nieporętu, że dali po 25 groszy za metr - na sznurek, żeby się powiesić. Mieszkańców z zalanych terenów przenieśli pod "dachówkę". Nie przewidziano, że dno zacznie kiedyś gnić, a to się stało i ostatnimi laty na powierzchnię zaczęły wypływać nie tylko glony, również i ślimaki, w niektórych latach tysiące, co kilka godzin jak liście zgrabiano je z plaż i nim zdążono uprzątnąć stare, pojawiały się nowe.    
    Dzisiaj Białobrzegi oficjalnie są wsią, sołectwem gminy Nieporęt, lecz już od dawna wsi nie przypominają. Mają około siedmiuset mieszkańców, to w większości nietutejsi, rodziny wojskowe, bo przez wiele dekad obiekty militarne były tu najważniejsze. Jeszcze od carskich czasów.     Dzisiaj tu i tam można jeszcze napotkać po lasach ślady cywilizacji wojskowej, bo nim pojawili się letnicy, wczasowicze i turyści, wpierw w tej okolicy byli wojskowi.
   

    Pośrodku Białobrzegów jest pomnik, w roku 1931 wzniesiony "niezłomnym żołnierzom Józefa Piłsudskiego, więzionym w Beniaminowie w roku 1917". Byli to oficerowie Legionów internowani przez Niemców, bo odmówili złożenia przysięgi na wierność i braterstwo broni wojskom Niemiec i Austro – Węgier oraz państw z nimi sprzymierzonych. Wśród internowanych był późniejszy generał Stefan Grot-Rowecki. Na szczycie cokołu z głazów polski orzeł zrywa kajdany niewoli. Wzniesiono ten pomnik z inicjatywy pułku radiotelegraficznego w roku 1931. W czasie okupacji hitlerowskiej orzeł i brązowa tablica z inskrypcją zniknęły. Po zakończonej wojnie, w czasach Polski Ludowej, cokół rozebrano. Pomnik powrócił w roku 2004.
     Wojskowa kariera Białobrzegów zaczęła się w roku 1907, kiedy to Rosjanie zaczęli budować tutaj koszary. To w tych koszarach Niemcy internowali polskich legionistów w latach 1917-1918. W jedenastu budynkach przebywali oficerowie, cztery zajęli szeregowcy. We wszystkich niemal źródłach pisanych, taka jest też treść tablicy na pomniku, znajduje się informacja, iż Polacy byli internowani w Beniaminowie, a to dlatego, że w tamtych czasach tam znajdowało się dowództwo garnizonu, a koszary w Białobrzegach Rosjanie zbudowali  dla oddziałów pułku piechoty fortecznej, mającej bronić fortu Beniaminów.
    Fort ten znajduje się w odległości około trzech kilometrów z Białobrzegów. Wygodna, przyzwoicie utrzymana asfaltowa szosa wybiega w stronę Radzymina, pośród  sosnowych borów wiedzie ku wschodowi, dwoma ostrymi zakrętami pośród lasu opuszcza taras wydmowy i sprowadza ku terenom niżej położonym. Przejeżdżający te zakręty na ogół nie wiedzą, że tam właśnie mijają jeden z bardziej interesujących zabytków militarnych całej, rozległej okolicy nad Jeziorem Zegrzyńskim. Fort wzniesiono w wybornym miejscu, świetnie panował nad otwartą niziną z uprawnymi polami i łąkami. Dzisiaj przesłonięty lasem jest z szosy niewidoczny. To, co z fortu zostało nie jest zabytkiem znaczącej klasy, acz obiekt znajduje się pod opieką konserwatora zabytków. 


    Beniaminowski fort jest przede wszystkim zabytkiem historii. Miał być fragmentem linii fortów mających osłaniać od wschodu twierdze w Warszawie,  Modlinie, Zegrzu. Rozkaz wykupu gruntów pod budowy fortu podpisał car Mikołaj II w roku 1903, sześć lat potem budowę przerwano, nigdy jej nie ukończono, zmieniał się sposób wojowania, fortyfikacje traciły na znaczeniu, więc dziesięć lat po carskiej decyzji fort został rozbrojony, a przed opuszczeniem go Rosjanie wszystkie istotne elementy wysadzili. Dokończyli dzieła powróciwszy w te strony w roku 1944, ale to nie była już armia carska, lecz sowiecka Armia Czerwona. 
    W roku 1915 zajęli fort Niemcy i włączyli w skład linii Brukenkopf Warschau (Przedpole Warszawy). Polscy oficerowie, internowani w koszarach białobrzeskich  w roku 1917, trzy lata później bronili niepodległej Polski przed bolszewikami. Fort był wtedy obsadzony przez polskie wojska, a w okolicy trwały zacięte walki. Z rejonu tego fortu wyszło polskie natarcie w dniu 15 sierpnia 1920 roku, które doprowadziło do odzyskania Radzymina i dalszych zwycięstw polskiej ofensywy w dniu „Cudu nad Wisłą” .
  



    W czasie drugiej wojny światowej, w latach 1941 -1944 roku więziono w Białobrzegach ponad 30 tysięcy jeńców radzieckich, dziesięć tysięcy z nich pomordowano. Cmentarz urządzono tuż po wojnie w czasach Polski Ludowej, wtedy o cmentarz dbano, dzisiaj nie za bardzo, wysoka trawa rośnie na mogiłach z wymalowaną na  nich czerwoną, sowiecką gwiazdą.   Takich cmentarzy w Polsce się nie spotyka. Żadnych nazwisk. Żadnych krzyży. Tylko mogiły, mogiły, nic tylko mogiły. Nad nimi mazowieckie sosny. Prawie nikt nie odwiedza tych grobów. Rodziny pochowanych tu żołnierzy mieszkają daleko stąd na wschodzie, o setki i tysiące kilometrów i - jak wiadomo - najczęściej nadal ich życie nie jest łatwe.
    Zbudowany na planie pięcioboku ziemno-betonowy fort w Beniaminowie, chociaż bardzo zniszczony, wciąż robi wrażenie. Największą jego część zajmuje ruina koszar od strony zachodniej fortu, stamtąd najczęściej się tu dociera i ona jest pierwszym z czym w pozostałościach fortu przybysz się spotyka. Po wojnie teren przez jakiś czas zajmowało wojsko, w pomieszczeniach fortowych hodowano pieczarki, obecnie od zwiedzających znacznie częściej docierają tu szukając adrenaliny posiadacze samochodów terenowych, rozjeżdżających ziemne umocnienia fortowe, a taggerzy niestrudzenie pokrywają betonowe ściany niezliczoną ilością wypisanych sprayem słów, najczęściej pojawia się wśród nich nazwa pewnego wojskowego klubu z Warszawy, wojsko w tym forcie jest więc wciąż obecne, przynajmniej w taki sposób. 
    Powstanie jeziora całkowicie zmieniło życie tej okolicy. Zaledwie przy trzech uliczkach stoją domy rdzennych mieszkańców, którzy chyba już zapomnieli że nie tak dawno podstawowym źródłem utrzymania ich rodzin było rolnictwo. To już czas przeszły. Także i sąsiednia Rynia była wsią rolników. Dzisiaj we wsi dominują wille i domki letniskowe.  Nad wodą pobudowano ośrodki wypoczynkowe, latem plaże zapełniały się plażowiczami, żeglarze żeglowali żaglówkami po wodzie, bojerami po zimowym lodzie, pojawiły się działki letniskowe i pojawiają  wciąż następne. Ale to już nie to, co w pierwszych latach, wtedy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jezioro przeżywało oblężenie, sezon zaczynał się już na początku maja i trwał do połowy października, na plażę trzeba było wychodzić z samego rana, żeby w ogóle znaleźć na niej jakieś miejsce dla siebie.  Prywatnych samochodów nie było zbyt wiele, w letnie weekendy do plenerów podwarszawskich dojeżdżało się zielonymi liniami autobusów miejskich z pl.Defilad, jedna linia docierała stamtąd do Białobrzegów. 
 
 Plaża i restauracja "Mazowsze" w Białobrzegach. Tak to wyglądało w Polsce Ludowej

  A tak to wygląda teraz, widok z tego samego miejsca ujęty.


 I jeszcze resztka murów słynnej restauracji, w której Maklak z Himmilsbachem wchłaniali piwko.
.
  Niedawno odwiedziłem miejsce, gdzie stała restauracja „Mazowsze”, miejsce wówczas najpopularniejsze. Tam z żoną przywieźliśmy maluchem świeżo nabyty kajak-składak marki Neptun, uboczną produkcję zakładów w Niewiadowie, specjalizujących się w jakiejś super tajnej produkcji militarnej. Wypłynęliśmy z tamtejszej plaży na jezioro, ktoś nas ostrzelał z przeciwnego brzegu, pewnie przypadkiem, ale kto wie, to był militarny teren to całe Zegrze z przyległościami, od carskich jeszcze czasów. 
    Nie ma już tamtego „Mazowsza”, które wtedy poznałem. W latach dziewięćdziesiątych ono padło. A potem się rozpadło. Została sterta kamieni, obiekt archeologiczny. Zdjęcie znalazłem w internecie. Na nim imponujący tłum plażowiczów. „Mazowsze” w Białobrzegach było jednym z najpierwszych ośrodków rekreacyjnych nad powstałym w roku 1963 zalewie. Na wodach okolicy kręcił  „Rejs” Marek Piwowski. W  przerwie zdjęć tu cumował statek z aktorami i ekipą filmową. W kawiarni ośrodka spotykali się wówczas Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz. W 1988 r. „Mazowsze” wraz z hotelem „grały” w filmie „Piłkarski poker” Janusza Zaorskiego. Podobno nadal można stąd podziwiać najpiękniejsze zachody słońca nad zalewem. 

    Nad jezioro docierają dzisiaj miejskie autobusy od stacji metra w Warszawie,  w pogodne dni weekendów na parkingach dla samochodów miejsc brakuje na parkingach. Białobrzeski proboszcz mówi, że chociaż na weekendy przyjeżdżają do Białobrzegów tysiące osób, co można wnioskować po liczbie aut, nie przekłada się to na frekwencję osób uczestniczących we  niedzielnej mszy. W miesiącach letnich przychodzi zaledwie o kilkadziesiąt osób więcej.



        Parów Karaski o kwietniowej porze, w charakterystycznym przedwiosennym kolorycie.

   Na wschód od Białobrzegów jest Parów Karaski wśród wydm, ostatnio trochę bez sensu ochrzczony na niektórych mapach Parowem Karski.  Stała na nad nim gajówka Kempiste, a gdy powstało to duże jezioro w sąsiedztwie, wtedy  małe jeziorko pojawiło się w parowie, bowiem podniósł się poziom wody gruntowej w okolicy. Jeziorko w parowie jest malownicze, śródleśne. Wojskowi ogrodzili go płotem, wybudowali domek myśliwski, odwiedzali go m.in. twórcy stanu wojennego w Polsce roku 1981, generałowie Jaruzelski i Siwicki. Chyba już sobie wojskowi odpuścili jeziorko, domek myśliwski wciąż stoi, na nim napis "Leśne rancho", zapach zdradza, że to ranczo mało używane, a ogrodzenie już znikło, została tylko jego podmurówka. 
     Las wokół tworzą głównie sosny, drzewostan nie wszędzie budzi entuzjazm, średniej raczej jest urody, ot, taki zwykły monokulturowy bór sosnowy, jak to na piaszczystym Mazowszu, tam gdzie laski, piaski i karaski, jak powiada kurpiowskie porzekadło. Ale trafiają się fragmenty znakomite. Uroczyska jak z obrazów Szyszkina. Trudno się oprzeć ich urodzie i wdziękowi. Odchodzić się stamtąd nie chce. 




O otoczeniu jeziora pisałem więcej w swojej książce, wydanej w roku 2016 nakładem wydawnictwa Iskry, książka nosi tytuł "Podróże po Mazowszu", w pomieszczonym tutaj tekście wykorzystałem fragment tej książki, zachęcam do skorzystania z fragmentów pozostałych.