niedziela, 21 listopada 2021


W Wyszkowie nad rzeką Liwiec


    Malowniczą rzeką jest Liwiec. Nawet w takiej porze roku, gdy dookolne łąki już zapomniały o swojej zieleni. ale tam tak jest, że nawet w listopadowej pogodzie jest przyjemnie, gdy trafi się na dzień pogodny...

Nad malowniczym Liwcem usytuował się Wyszków. Ta duża wioska, położona po wschodniej stronie rzeki,  znajduje się już na Podlasiu, leży na dość wysokim jej brzegu i właśnie od tego "wysokiego" położenia nosi nazwę, podobnie jak znacznie bardziej odeń znany Wyszków nad Bugiem. By obu miejscowości nie mylić ze sobą, przeto często do nazwy wsi nad Liwcem dodaje się przymiotnik "Węgrowski", od sąsiedztwa najbliższego dlań powiatowego miasta. 

    Pośrodku nadliwieckiego Wyszkowa znajduje się obszerny plac rynkowy. Przy tym placu stoi kościół parafialny, zbudowany w stylu późnego baroku z fundacji Aleksandra Macieja Ossolińskiego, miecznika Wielkiego Księstwa Litewskiego. Do Ossolińskich należał wtedy szmat okolicznej ziemi, a od kilku lat również Stara Wieś i miasto Węgrów, kupione od Krasińskich. Pan miecznik swoją główną siedzibę miał w Wyszkowie. Chciał mieć okazały kościół obok. Budowę kościoła ukończono w roku 1788, chociaż czas był trudny, bo właśnie kilka lat wcześniej Liwiec wystąpił z brzegów i zalał okoliczne łąki, a w Wyszkowie burze z piorunami wyrządziły moc szkody.



    Mimo, iż kościół nie jest zbyt duży, monumentalne czyni wrażenie. Aby tak było, starannie o to zadbano. Pierwszym elementem tę monumentalność podkreślającym, jest obszerny plac przed świątynią, ustawioną na osi placu (o nieco zatartych dziś granicach). Następnym jest trójdzielna fasada, nieco podobna do bardziej znanej i okazalszej fasady węgrowskiej fary. Kolejnym elementem monumentalizujących zabiegów jest mur i dwie narożne wieże-dzwonnice z wysmukłymi hełmami. Nic dziwnego, iż całość przedstawia się reprezentacyjnie. 

    Aby nie było wątpliwości komu zawdzięcza się tę świątynię, nad portalem widnieje tablica erekcyjna z datą fundacji, herbem Topór i monogramem fundatora, a jeszcze wyżej widnieje herbowy "Topór" Ossolińskich. Klasycystyczne epitafium fundatora umieszczono na lewej z wież; zostało wykonane w roku 1824 i ma formę starożytnej steli. Pod wieżą Ossoliński nakazał się pochować.
    Patrzeć należy na ten kościół jako na typowy przykład dążenia do podniesienia swojego splendoru poprzez architekturę. Jest jednak ten kościół dowodem nie tylko ludzkiej próżności, co niewątpliwe, lecz również wielkiego przywiązania do swojej ziemi, którą się hołubiło za życia, a po śmierci chce się na niej pozostać. W gruncie rzeczy, cała ta świątynia jest nagrobnym pomnikiem. 

    Jakby na przekór temu co kościół przedstawia sobą oglądany z zewnątrz, wnętrze jego jest kameralne, o świetnej prezencji, zadziwiającej jednolitością wyposażenia. Wszystko jest doskonale klasycystyczne. Murowane ołtarze, ambona i chrzcielnica, organy, stalle i balaski, konfesjonały i ławki, meble w zakrystii, wszystko wykonane w tym samym stylu, w tym samym czasie, około roku 1790.  


Nad głównym ołtarzem dwa przytęgie nieco anioły podtrzymują chustę świętej Weroniki, a rozkoszne putto, umieszczone na szczycie organowego prospektu, uderza pałeczkami w dwa perkusyjne kotły. Zwróćcie proszę uwagę na te rzeźby. Wielka sztuka to nie jest, ale jak bardzo sa one na miejscu, jak ubogacają to jasne wnętrze tej świątyni. Zachwycające są te figurki, pochodzące być może z warsztatu twórcy ludowego: Chrystus Dobry Pasterz nad amboną i jako jego pendant nad chrzcielnicą św.Jan Chrzciciel, a nad konfesjonałami Maria Magdalena włosami umywająca stopy Chrystusowi i król Dawid z harfą.
 

 Prawdziwą przyjemność sprawia również oglądanie dzieł malarskich w wyszkowskiej świątyni. Wśród obrazów są kopie obrazów włoskich, sporządzone w XVIII wieku oraz dzieła trzch malarzy polskich: Szymona Czechowicza (1689-1775) i Józefata Łukaszewicza (1789-1850) oraz Franciszka Smuglewicza (1745-1807). Wszyscy trzej byli dobrymi malarzami. Czechowicz, po studiach w Rzymie już od roku 1731 malował w Polsce, gdzie został ulubionym malarzem Ossolińskich. Łukaszewicz największe sukcesy święcił, gdy w latach 1819-30 był nadwornym malarzem wielkiego księcia Konstantego, carskiego brata. Smuglewicz malował głównie epizody z historii starożytnej Grecji i Rzymu, ale - zachęcony do tego przez Hugona Kołłątaja - zilustrował też prawie całe dzieje ojczyste, wpływając bardzo istotnie na dalszy rozwój polskiego malarstwa o charakterze historycznym i patriotycznym.  Pędzlowi Smuglewicza jest przypisywany znajdujący się w Wyszkowie obraz "Ukrzyżowanie Chrystusa" z głównego ołtarza. 
 

  Resztek fundamentów późnobarokowego pałacu Ossolińskich podobno można się dopatrzeć w pobliżu kościelnego prezbiterium. Niestety, w roku 1918  słynący z przepychu i bogactwa pałac został w niejasnych okolicznościach rozebrany. W Wyszkowie i okolicy można spotkać się z opinią, że zrobili to, wykorzystując wojenne opuszczenie rezydencji i jej uszkodzenie,  mieszkańcy wsi. W obawie przed powrotem swoich panów, chcąc w ten sposób spowodować, by wybrali oni inny swój pałac na miejsce rezydencjalne.
    Wyszków nad Liwcem składa się w gruncie rzeczy z jednej ulicy, równoległej do koryta Liwca. Zwiedzanie wioski nie zajmuje zbyt wiele czasu i na to, co jest tutaj do obejrzenia, wystarczy rzucić okiem. Jeśli jednak czas nie goni, warto się dokładniej przyjrzeć kilku zabytkom wsi, a dla rasowego krajoznawcy są one niezmiernie interesujące. Nie tylko kościół zasługuje na spojrzenie w tym Wyszkowie. Również trzy pełne wdzięku tutejsze murowane kapliczki przydrożne z końca XVIII w. Nigdzie indziej nie znam w okolicach Warszawy tak znakomitego zestawu kapliczek, jak te trzy wyszkowskie.     


Nad Liwcem po wyszkowskiej, podlaskiej stronie rzeki, znajduje się urocza trójboczna kapliczka przydrożna o nieczęsto spotykanym na naszym terenie kształcie, pod której arkadami umieszczona jest niewysoka barokowa rzeźba św.Jana Nepomucena.  Święty ten, jeden z bardziej popularnych, był czeskim kanonikiem, który w roku 1393 został na rozkaz króla Wacława IV pojmany, torturowany, a następnie zrzucony do Wełtawy z mostu Karola w Pradze. Przyczyną jego śmierci było jakoby to, iż nie chciał zdradzić tajemnicy spowiedzi królewskiej małżonki, którą niezrównoważony i chory na umyśle król podejrzewał o zdradę. Kanonizowano męczennika dopiero w roku 1729. Jan Welflin pochodził z miejscowości Pomuk, stąd też nazywany jest Janem Nepomucenem, a na wsiach "Nepomukiem". Jego figura - jako że zginął w wodach rzeki - stawiana była zazwyczaj u brodu, miała za zadanie strzec przed powodziami oraz przynosić potrzebne deszcze w czasie suszy. W Wyszkowie tak właśnie świętego ustawiono, w kapliczce obok brodu na rzece Liwiec. 

   

 Pośród wiejskiej zabudowy stanęła kapliczka św.Floriana. Jego postać jest umieszczona w czoworobocznej kapliczce z trzema arkadami o koszowym łuku, stojącej o kilkaset metrów, ustawionej wśród zabudowań na północ od kościoła przy ulicy wyprowadzającej lokalną szosę w stronę Jarnic. Ubrany w kusą spódniczkę, ma na głowie blaszany hełm, a w ręku dzierży kubełek. Jak to się stało, że ów rzymski rycerz znalazł się na nadliwieckiej ziemi? Trzeba się cofnąć do czasów piastowskich, gdy w Polsce chrześcijaństwo się jeszcze nie do końca zakotwiczyło. Ponieważ nowa wiara potrzebowała świętych, więc już wcześnie poczęto rozglądać się w Polsce za świętymi patronami. Do tego potrzebne były relikwie. Kazimierz Sprawiedliwy zwrócił się z prośbą do Stolicy apostolskiej w Rzymie. Prośba została wysłuchana i uroczyście sprowadzono do Krakowa szczątki św.Floriana. 

Dzieje św.Floriana opisane zostały w słynnej "Złotej legendzie"  Voragine'a. Polska część legendy św.Floriana zawiera m.in.baśniowy zgoła opis, jak to biskup Gedko prosił w imieniu króla o przekazanie do Polski kości jakiegoś męczennika z rzymskich katakumb i jak to papież nie chciał się zgodzić, a wtedy w ręku świętego pojawiła się kartka ze złotymi literami napisu: "ja chcę do Polski". A papież na to powiedział: "idź żołnierzu do ludu walecznego", co w łacinie brzmi jeszcze ładniej: "Vade miles ad gentem bellicam".
    Przez wieki postać świętego zrosła się z naszym krajem. Szczególnie na południu, w Małopolsce i Dolnym Śląsku jest wiele figur świętego. Przedstawiany w stroju rzymskiego żołnierza, trzyma w ręku kubełek pełen wody, ściekającej na stojące u jego stóp domy. "Który święty ma trzy ucha?" pyta przysłowie, natychmiast odpowiadając: "św.Florian, trzecie to ucho naczynia, z którego wylewa wodę". Jest bowiem Florian powszechnie uznanym patronem strażaków. Żartobliwie biorą świętego za patrona przewodnicy turystyczni, którzy zmyślając to i owo na potrzeby turystycznej gawiedzi, wedle powszechnej opinii "leją wodę" w swoich przewodnickich opowieściach. 

    Jest jeszcze trzecia kapliczka w tym Wyszkowie, trudniej do niej trafić, dobrze jest popytać miejscowych, wskazują chętnie. W trzeciej kapliczce znajduje się figura świętą Notburgę. Nie wiadomo dlaczego akurat ona znalazła się w tym doborowym towarzystwie świętych, którzy nad Liwiec przybyli z krajów cudzoziemskich. Ta święta urodziła się w Rottenburgu w Tyrolu około 1265 r. Była chłopską córką i mając 18 lat poszła na służbę do zamku miejscowego magnata Henryka. Przez cały czas służby znana była ze swego poświęcenia i współczucia dla biednych. Pewnego dnia została przyłapana na rozdawaniu ubogim resztek jedzenia, które przeznaczone było dla zamkowych świń. Stale pomagała biednym i żywiła ich, często sama nie dojadając. 


    Życie Notburgi oraz cuda na jej grobie rozsławiły jej imię, ale dopiero  XIX w. papież Pius IX zatwierdził kult świętej i Notburga została patronką pomocy domowych i robotników najemnych, a według wierzeń pomaga przy ciężkich porodach i chroni bydło od chorób; jej święto obchodzi się 13 września. W wyszkowskiej kapliczce Notburga przedstawiona jest jako postać trzymająca w jednej ręce sierp, a w drugiej snop zboża; legenda głosi, że odmówiła żęcia zboża w niedzielę, a sierp zawisł nad jej ręką, potwierdzając w cudowny sposób jej wolę.
    Polsce i Polakom obcy jest raczej szczególniejszy kult świętych patronów, z którego tak bardzo słyną np.Włochy. W Polsce powszechny jest kult maryjny. Świętych patronów można wymienić nielicznych: św.Antoniego Padewskiego od zgub wszelakich lub św.Judy Tadeusza od spraw beznadziejnych i jeszcze św.Rocha i św.Rozalię od chorób i zarazy, patrona rolników św.Izydora, św.Krzysztofa od bezpiecznych podróży, i św.Józefa... Trzeba przyznać, że troje świętych z wyszkowskich kapliczek przydrożnych, nie na darmo tutaj przybyło z dalekich stron i każdy z patronuje temu co dla wieśniaka z pogranicza Mazowsza i Podlasia jest ważne: znakomicie wpisane w krajobraz, od powodzi, ognia i głodu chronią nadliwieckich gospodarzy święci z tutejszych kapliczek...

....................................................................................

PS. Jakby kto chciał coś więcej o tym Wyszkowie wiedzieć,  a ma Facebooka. ten może sięgnąć po świetny zestaw wiadomości krajoznawczych ! Adres jest następujący: https://www.facebook.com/fajniwyszkowiacy/


piątek, 12 listopada 2021

Wspomnienie kolorów jesiennych.

Chyba żadna pora roku nie ma tylu twarzy, co jesień.Ale najpiękniejsza jej twarz przyodziana jest w  szał barw, na który wszyscy czekamy, i to właśnie jest prawdziwa jesień. Coraz rzadsze jest ostatnimi laty krótkie na ogół babie lato. Wszystko to w tym pandemicznym roku mamy już za sobą. Już wiatry jesienne  zerwały liście z drzew wiatry i jak wrogie armie zbliżają się szarugi jesienne, chłoszczące ziemię deszczem. Nadszedł czas na wspominanie tego, co najładniejsze: twarzy jesieni w kolorach. Najpiękniejszymi kolorami obdarowała nas w tygodniu przed Zaduszkami.
 
Na warszawskich Powązkach o jesieni
 



 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Na warszawskich Powązkach słońce złociło drzewa, cały cmentarz płonął nadzwyczajnie, nie przypominam sobie aż tak barwnej tam jesieni.  Lubię ten cmentarz.  Znajduję w nim tak wiele barw i treści. Na nim szukam odpowiedzi na swoje pytania, tam odnajduję czasem odpowiedzi. Szedłem niespiesznie,  fotografowałem bez wyjęcia, ponad setkę zdjęć pstryknąłem, szukałem charakteru tego wspaniałego cmentarza, nie byłem wszędzie, chyba jednak w pewnym stopniu udało mi się odnaleźć to, czego szukałem, nastroju miejsca, atmosfery po prostu.
Tak mi teraz zeszło na moje stare lata, na to, co bliskie. Dawniej jeździłem co roku do Zamczyska w Puszczy Kampinoskiej, do lasów pod Skułami,  tam są cudowne listne dywany o jesiennej porze. Tego roku brodziłem wśród kolorowego dywanu liści w parku warszawskich Łazienek Królewskich i w jednym z najpiękniejszych rezerwatów polskich, mam go niemal pod domem, na warszawskich Bielanach. Gdy tak się idzie wśród tych liści, szur szur nogami w tym złotym dywanie, wszystko pozostałe zupełnie się nie liczy. Tylko ten kobierzec złotych liści zaścielający ziemię. Każdy krok w jesienne listowie to niemal Anteuszowe zagłębianie się w ten miękki dywan...
 
 W Łazienkch Królewskich
 

 
 Jesień w warszawskim Lesie Bielańskim

  Józef Nyka 


 Na początku tegorocznej jesieni, 4  września odszedł na niebieskie szlaki jeden z moich mentorów w moim turystycznym u krajoznawczym pisaniu. Tylko trzech lat zabrakło mu do setki. Był  legendą środowiska górskiego, taternikiem, alpinistą, dziennikarzem, autorytetem .gdy chodzi o góry – również na arenie międzynarodowej.  Był również jednym w moich mentorów.  Wiele mnie nauczył. Wiele mu zawdzięczam. Wielką rolę odegrał jego sposób pisania na pisaniu moim. Był  autorem najlepszych przewodników, jakie kiedykolwiek zostały napisane. 

Chociaż wydał wspaniałe przewodniki po Tatrach, znakomity jest jego przewodnik po Pieninach, a jego „Gorce” są dla mnie być może najlepszym polskim przewodnikiem, jaki kiedykolwiek został napisany. Mam wydanie jeszcze z lat sześćdziesiątych. Pamiętam z tego przewodnika dwa miejsca. Masyw Gorców  charakteryzuje się przepastnymi lasami i niezliczoną ilością polan. Jedna do drugiej podobna. Każda piękna. Zapamiętałem jedną, leżącą przy szlaku z Turbacza na Gorc polanę Średniak, a to dzięki temu, iż Józef nakazał wypatrywać mi zagłębienia, które wedle opowieści miejscowych mieli wytańcować zbójnicy, tańcząc po podziale łupów.
O tym, czym dla przybysza z miasta może być w bukowym lesie kolorowa jesień  też on mi powiedział. W pisaniu swoich przewodników w niego się zapatrzyłem. Zawsze o nim myślałem, gdy w czasie mazowieckich wycieczek jesiennych udawało mi się brodzić w złocących się liściach. Przypominam sobie wtedy słowa Józefa z jego przewodnika po Gorcach, jedne z tych słów, które zaważyły mocno na moim odczuwaniu przyrody i na pisaniu turystycznym. Bodajże przy opisie wsi Szczawa lub Kamienica wspomniał o szlaku zejściowym z Mogielicy w Beskidzie Wyspowym, pisząc że na ten szlak późną jesienią specjalnie przyjeżdżają turyści z Krakowa, by zbiegać w dół ku dolinie, brodząc po kolana w opadłych liściach bukowych. Nigdy nie było mi dane znaleźć się tam o jesiennej porze. Buczynę karpacką w kolorach sfotografowałem dopiero niedawno ...koło Lipiec Reymontowskich; jest na zdjęciu poniżej.



 
Na Mogielicy byłem raz jeden, jako uczeń gimnazjalny, uczestniczący w młodzieżowym obozie krajoznawczym, który odbywał się  w Tymbarku. Zbieraliśmy różne informacje krajoznawcze po wsiach, przeprowadzając rozmowy i wywiady w zagrodach. Wtedy to usłyszałem o płanetnikach, mieszkających na szczycie Mogielicy.  Gdy w górach nad Tymbarkiem zbierało się na burzę, niebo ciemniało na horyzoncie, jej pomruki już słychać było i pojawiały się w oddali zygzaki błyskawic, wtedy w okolicy mówiło się:  Ooo! płanetnicy przystąpili do swojej roboty...

Wszedłem wtedy na tę Mogielicę i uczynił na mnie jej szczyt wielkie wrażenie, jak i legendy o płanetnikach, opowiadano nam, młodym krajoznawcom we wsiach okolicznych. Zapewne i ta wycieczka na Mogielicę, resztki połamanego przez wichry "triangułu" na jej wierzchołku, piaskowcowe głazy wśród trawa, paproci i krzewów, na nich farbą namalowane kierunki szlaków wiodących ze szczytu, Mogielnica zdawała się być dla mnie niby Olimp, którego deptać niegodne są stopy śmiertelnych, boć to przecie siedziba bóstw. Legendy o płanetnikach, aura, to wszystko zapewne zaważyło w jakiś sposób na moim zainteresowaniu krajoznawstwem w późniejszym życiu. Tak jak i opis Józefa Nyki wiele lat później. 
 Zimowity
Tego roku, gdy opuściłem już bielański lasek, idąc ku autobusowi, który miał mnie zawieźć do domu, na skraju lasku, nad stawem na dolnym Marymoncie zobaczyłem liliowe kwiaty zimowitów. To delikatne kwiecie zapowiada zimę. Wita nie tylko swoją, wyjątkowo trafną polską nazwą. Jest jej zapowiedzią. Spotykałem je na górskich polanach, ostatni raz szmat czasu temu w słowackich Oravicach. One górom przynależą, na nizinie są sadzone aby umilać oczy takim, jak ja mieszkańcom nizinnej dziedziny... Pełna ich nazwa wskazuje na jesień, to zimowit jesienny, tę jesień nosi w swojej nazwie łacińskiej Colchicum autumnale.


No i proszę, jakby na to nie patrzeć, zawsze ku górom się spogląda z tych naszych nizin, od rozścielonych nad królewską Wisłą ziem Mazowsza. Wisła też stamtąd tutaj przypłynęła do tej naszej Warszawy. Wiele ostatnich lata swojego Józef Nyka spędził na nizinnym Mazowszu. A przecież był człowiekiem gór. W Gorcach brał czynny udział w partyzantce, w wysokich, skalistych górach się wspinał, o górach pisał. Zostały po nim jego przewodniki, wciąż wznawiane, wciąż niedościgłe. On pozostał na naszym Mazowszu, na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, w kwaterze G III, rząd urnowy, grób 4. 
 
....................................................................