niedziela, 11 lipca 2021

 

barwy mazowieckiego lata

pejzaż żniwny 

To mi się zdarzyło w połowie lipca przed kilku laty. Wybrałem się wtedy na północne Mazowsze, ale całkiem blisko Warszawy, niemal tuż tuż za Modlin. Na północ od Pomiechówka  są koło Goławic ruiny fortu, jednego z wielu w zewnętrznym pierścieniu fortów okalających twierdzę modlińską. Gdy w początkach XX wieku zaczęli go budować Rosjanie, w powietrzu pachniało już światową wojną, a oni budowali te swoje już nieprzydatne w nowoczesnej wojnie budowle forteczne. Nie spełnił fort oczekiwań, chociaż w wojnach brał jednak czynny udział, ale nie tak jak go pomyślano. Po II wojnie światowej różne miano w stosunku do niego pomysły, szczęściem zaniechane, teraz jest ten fort  malowniczą ruiną, chętnie wykorzystywaną przez zbieraczy militarnych wrażeń. Jest niewątpliwie atrakcją krajoznawczą i interesującym punktem widokowym. 


Pośród żniwnych łanów na polach wsi Goławice Pierwsze w gminie Pomiechówek, w otoczeniu tego fortu znalazłem nareszcie  krajobraz, jakiego szukałem daremnie od lat.  Pogoda była piękna, letnia i słoneczna, a niebo niebieskie i chmury były na nim pozawieszane jak należy, białe, pyzate cumulusy. Na horyzoncie białe wiatropędnie, a przed nimi pejzaż, jak marzenie. Złotem pomalowane zostały pola zbożowe. Fotografowałem je jak oszalały, klatka za klatką, spiesznie notowałem ten krajobraz, w tym miejscu, w tych barwach, teraz właśnie, wiedziałem przecież, że łapię chwilę, jaka może mi się już nie zdarzyć. Bo wszystko czekało na mnie, na to moje fotografowanie. Od kilkunastu lat na mnie czekał ten pejzaż pod Goławicami. Byłem pośród niego w stosownej porze, w stosownym miejscu. Takie chwile nie są darem codziennym, one są łaską.


 

 








Teofila Lenartowicza nie darmo nazywano lirnikiem, dziś z lirenką by się do świata nie przebił, przez literackich krytyków mocno jest dzisiaj obśmiewany. Szedłem sobie wśród pól zbożem malowanych koło Goławic i tak sobie Lenartowiczem myślałem, że „…jak z ciepłą wiosną / Pszenice porosną, / A zboże kłosieje, / A wiater powieje, / To zda się w tym zbożu, Że płyniesz po morzu”. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, proste to strofy, jak i ten okrzyk pana Teofila: „Mazowieckie zboże, Ach, Bożeż mój, Boże!” I jeszcze to: „A każdziuchne pole / Równe jak po stole”. Ot, stwierdzenie, prościutkie, niby nic, a poezja najczystsza. 

    Zastanawia mnie: dlaczego takimi pejzażami zachwycać się umieli tylko poeci z drugiej, albo i trzeciej linii polskiego panteonu wielkich nazwisk naszej literatury. Tacy, jak Władysław Bełza: „Jakże się oko nasze zachwyca, / Jakże się pieści łanów obszarem! / Tu jęczmień, żyto, a tam pszenica, / Złociste kłosy gną pod ciężarem. / O! dobry Boże! dziękiż Ci, dzięki!”

    Polska jest położona na wielkim europejskim niżu. Ktoś kiedyś napisał, że polska równina to pejzaż niestały, zamglony, bez wyrazistych rysów, bez ostro zaznaczonych granic, otwarty na hulające po tej równinie wiatry ze wschodu i zachodu. To pejzaż, który wiele wysiłku wymaga, a niekiedy i rozpaczy, aby nie dać się zdmuchnąć przeciągom... A jednak ta pozornie tylko monotonna ziemia była w historii kąskiem łakomym i mieszkańcom pośród niej Polakom przyszło z sąsiadami  toczyć nieustanne boje w jej obronie.

    Henryk Sienkiewicz opisał był w "Potopie" Polskę widzianą oczami szwedzkich żołnierzy, wkraczających na naszą ziemię: "wzrok ich odkrył krainę wesołą, uśmiechniętą, połyskującą żółtawymi łanami zbóż wszelakich, miejscami usianą dąbrowami, miejscami zieloną od łąk. Tu i ówdzie z kęp drzew, za dąbrowami, hen! daleko, podnosiły się dymy ku niebu; na potrawach widniały pasące się trzody. Tam. gdzie na łąkach przeświecała woda rozlana szeroko, chodziły spokojnie bociany. Jakaś cisza i słodycz rozlana była wszędzie po tej ziemi mlekiem i miodem płynącej. I zdawała się roztaczać coraz szerzej i otwierać ramiona"...

    Tak opisuje się ziemię, którą się bezbrzeżnie kocha. Taką przekazał nam Sienkiewicz.  I taką opiewała Maria Konopnicka:
"Hej, pola wy, pola! Hej, łany, wy łany! oto stoję przed wami, jak przed skarbnicą przeszłości i przyszłości naszej, jak przed arką pełną żywego ducha narodu. Czy na was spojrzę w zaraniu wiosny wśród huku pękających lodów, wśród szumu rzek naszych, do dna mórz lecących; czyli żniw czasu stanę na waszych niwach i roztoczach zbożami złotych..." 



   Może to i śmieszne, może rzeczywiście démodée, bardzo, ale to bardzo niedzisiejsze, ale ja rzeczywiście miałem ochotę klękać przed tym złocistym krajobrazem. Pytał Wiktor Zin: czy znacie dotyk dojrzałych kłosów zboża pęczniejącego chlebem?  Zanurzyć dłonie w zbożu, zapatrzeć się w łany złota, posłuchać świerszczy, poczuć muśnięcie …    


    Nie da się ukryć, mam w sobie wdrukowany polski krajobraz, opisywany przez naszych pisarzy i poetów. Chociaż wiele  różnych epok i mód przemieliło moje  odczuwanie zewnętrznego świata, wciąż oczekuję pejzażu z tamtych lektur, z Lenartowicza i Konopnickiej, Sienkiewicza i Żeromskiego. Po tamten pejzaż nieustannie się wybieram  w głąb polskiego krajobrazu. Zapewne coś z tego tkwi we mnie, z tego sposobu odczuwania krajobrazu. I to znalazłem tego lipcowego dnia pod Golawicami, wśród mazowieckiego krajobrazu. Chociaż teraz nie spotkałem już żeńców z sierpami i kosami, ba! nawet nie trafiłem na współczesne, żniwiarskie maszyny, na różne kombajny o nazwie Bizon, o których śpiewane były piosenki. Aż dziw. Ten krajobraz pod Goławicami jakby wiedział, że właśnie on, właśnie taki, jaki mi się ukazał, był moim wytęsknionym marzeniem. 

    Na niebieskim niebie swoją historię opowiadały chmury bardzo malownicze, były jak te ze słynnego obrazu Józefa Brandta z oraczem. A wokół trwała cisza. Zupełna cisza. Cisza letniego południa pośród zbożowych pół. Okazuje się, że wciąż można spotkać takie pejzaże i to tak bardzo blisko wielkiego miasta... Droga była piaszczysta, pośród dojrzałego zboża o barwie złota, zakręcała łagodnie ku niewielkim wzniesieniom na horyzoncie,  ustawiono na nich białe maszty wiatraków, Stanisław Lem przydał takim nazwę  wiatropędni. 


   Trzaskałem zdjęcie za zdjęciem. Zdarzyła się rzecz prawie zupełnie niespotykana, tego dnia trafiłem we właściwe miejsce przy właściwej i wprost idealnej pogodzie. Zazwyczaj po powrocie do domu siadam przed komputerem, wprowadzam wykonane dopiero co zdjęcia do jego pamięci i zabieram  do obróbki fotografii. Teraz to wszystko okazało się być zbędnym.  


    Sięgnąłem potem po jedną ze swoich książek ulubionych. Ze wszystkich tekstów, wierszy, opisów, najbardziej mi serce głaskały i duszę poruszały właśnie słowa tego znakomitego rysownika i gawędziarza. Książkę Wiktora Zina, zatytułowaną „Piękno nie dostrzegane”, wydały Arkady w roku 1970, zaraz potem ją nabyłem,  a ja dopiero co zaczynałem zaprzyjaźniać się z mazowiecką ziemią nizinną i coraz mocniej przemawiać poczęły do mnie detale otaczającego mnie krajobrazu. Zin w tej nauce bardzo mi dopomógł. Co jakiś czas po tę książkę sięgam.   Są w niej takie oto zdania.    

    „Kiedyś, gdy będziecie pośród żniwnych łanów, zwróćcie, proszę, uwagę na koloryt pejzażu: gorący, płomienny i złoty. Zboże oczekujące żniwiarzy ma kolor trudny do określenia, można porównać je do starego złota, które błyśnie czasem w zakurzonym, starym ołtarzu, ujawniając czerwony podkład, na którym zostało położone. Ścierniska są też złote, ale już inaczej. Mienią się i wibrują błękitami nieuchwytnych cieni i refleksów nieba, które w czasie żniw jest rozgrzane, niekiedy herbaciane, jakby zestrojone z kolorytem ziemi.”

Fotografie autora. Zdjęte telefonem komórkowym 17 lipca 2019 r. między g.12, a 13.
  


 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz