piątek, 18 kwietnia 2025

Zawilce w Mrozach... 

Od wielu lat swoich przyjaciół z turystycznych wędrówek zapraszam na wspólną wycieczkę w podwarszawskie okolice. Staram się  dobierać miejsca wycieczek do pory roku i prognozowanej pogody. Ostatnimi laty coraz z tym trudniej, klimat zaczął nam brykać niemożebnie, o śnieżnych zimach powoli zapominamy, lato bywa afrykańskie. Dawno tak nie musiałem główkować gdzie jechać teraz, w kwietniu roku 2025, pogoda na początku kwietnia zupełnie nie była zdecydowana. Akurat do swojego blogu Mazowsze z sercem wrzuciłem temat o ciągach słonek. Słonki w kwietniu ciągnąć poczynają. Komentarz pod moim internetowym tekstem pomieściła nieznana mi osobiście pani Małgorzata Szafrańska. Miły dla mnie ten komentarz, ale i cenny. A napisała tak:

Kampinoski Park Narodowy zrobił się ze swoimi zakazami skrzyżowaniem muzeum z ochronką dla przedszkolaków. Wobec tego przenoszę się coraz częściej do innych lasów - mniej utytułowanych, ale za to dostępnych. Robię to głównie dzięki nieocenionym książkom i innym pismom Pana, za co dozgonna wdzięczność. W przewodniku wydanym 24 lata temu napisał Pan, że na zawilce to tylko do Rudki Sanatoryjnej. Dziś wreszcie tam byłam. Człowiek wchodzi w te miliardy zawilców i przylaszczek, kamienieje ze zdumienia, a potem śmieje się i płacze równocześnie.”

Podpowiedziała mi więc temat kwietniowej wycieczki pani Małgorzata. Dawno w Mrozach nie byłem, w porze kwitnienia zawilców jeszcze dawniej, niż dawno, a więc – hajda na zawilce do Mrozów!

Nazwę miejscowości Mrozy etymolodzy wyprowadzają od nazwiska Mróz, ale tradycja miejscowa mówi o tym, że nazwę wieś wzięła od tego, iż zamarzli tutaj na śmierć żołnierze napoleońscy w czasie odwrotu spod Moskwy ostrą zimą 1812-13 r. Jest faktem, iż okolica charakteryzuje się swoistym mikroklimatem: chłodniejsze jest lato, a zimą śnieg zalega dłużej, niż w pobliskim Mińsku Mazowieckim, o Warszawie nie wspominając. 

W okolicach Mrozów dla przyrodoznawców najbardziej interesujący jest rezerwat przyrody "Rudka Sanatoryjna", w roku 1964 objęty ochroną dla ochrony urozmaiconego lasu z dorodnymi grądami. Wielkiej urody jest przedwiosenne runo, a w nim kwitną w  kwietniu zawilce. I po to tam się w kwietniu przejeżdża. Po ich widok !  

W opinii warszawskich turystów tutejsze przylaszczki i zawilce są nadzwyczajne, więc w porze, gdy rozkwitają, zapamiętali ich admiratorzy ze Stolicy od lat i co roku specjalnie tutaj przyjeżdżają, aby przebywać wśród tych kwiecistych kobierców. Chyba nigdzie indziej w stosunkowo bliskiej okolicy podwarszawskiej nie ma takiej ich ilości. Wespół z przyjaciółmi wędrowałem teraz przez ocean zawilcowy, a wszystko wokół było „na tak” i to z przytupem. Po kilkunastu dniach pogody zmiennej i kapryśnej, dręczącej suszą, potem zimnem, tej soboty jakby zupełnie o swoich kaprysach zapomniała. I w ten dzień nadzwyczajnie piękny, zapraszał las zupełnie inny, niż ten, jaki nas otacza w udomowionej, podwarszawskiej Puszczy Kampinoskiej, bo w innym siedlisku, na innych glebach urosły. I akurat tego dnia, w tę naszą sobotę wycieczkową, 12 kwietnia 2025 roku, swoją czarodziejską różdżką Pani Przyroda postanowiła zmienić nam na Mazowszu porę roku.

Wpisani w magiczny teatr przyrody byliśmy częścią tego spektaklu. Przedwiośnie przechodziło właśnie w pierwiośnie. Jak zaczną kląskać słowiki, będzie już wtedy pełnia wiosny. Ale to jeszcze nie ich czas. Drzewa witały się z błękitnym niebem hen! wysoko nad naszymi głowami, a ja prowadziłem przyjaciół przez zawilcowy kobierzec, ogromny, nie do ogarnięcia. Czyś nie byliśmy dziećmi szczęścia, mogąc przeżywać takie widowisko ?  

Już po wędrówce sięgnąłem do internetowej strony Narodowego Centrum Kultury, sporo ciekawych rzeczy o zawilcu się tam dowiedziałem. Że zwany gwarowo „zawiłkiem” lub „zajęczym maczkiem”, ma łacińską nazwę anemone, która jest zapożyczeniem ze starożytnej greki. Greckie słowo anemone pochodzi od anemos tj. ‘wiatr’. Anemony uchodziły za kwiatki delikatne, nietrwałe, łatwo targane przez byle wietrzyk, więc gubiły płatki. Polskie słowo zawilec pochodzi od dawnego imiesłowu (obecnie przymiotnika) zawiły, który i genetycznie i znaczeniowo może wiązać się zarówno z czasownikami zawinąć, zawijać, jak i z czasownikami zawiać, zawiewać. Zawiły oznaczało kiedyś (a i dziś w niektórych gwarach) ‘podatny na wiatr; wystawiony na wiatr’ – powiedzielibyśmy „zawiany”, gdyby to słowo nie miało zupełnie nieadekwatnych konotacji. Tak więc rodzimy zawilec może być dokładnym, dosłownym tłumaczeniem łacińskiego anemone i greckiego ανεμώνη. I jeszcze jedno wiedzieć powinniśmy: pełna, botaniczna nazwa popularnego zawilca o białych kwiatkach brzmi - zawilec gajowy. 

Ot, ciekawostka. Wiedzieć nie trzeba, ale się dowiedzieć – czemuż nie?

Przylaszczki pod Mrozami giną trochę wśród szalejących zawilców, chociaż nie są rzadkie i często rosną całymi gromadkami. W przeszłości była rośliną leczniczą, zbierały ją zielarki, współcześnie już nie, z powodu odkrycia właściwości toksycznych. Esencja z przylaszczki używana jest w homeopatii. Przylaszczki koło Mrozów rosną wszędzie, ale powiem uczciwie: najwięcej ich widziałem, tam gdzie rosną całymi połaciami, na zboczach wysoczyzny w pobliżu ujściowego odcinka doliny Skrwy Prawej na terenie Brudzeńskiego Parku Krajobrazowego koło Płocka. W sąsiedztwie Mrozów tak naprawdę w oczy rzucają się właściwie tylko przy najbardziej popularnej trasie, wiodącej przez rezerwat wzdłuż torów słynnego tramwaju konnego, łączącego Mrozy z sanatorium w Rudce. Tramwaj ten był ogromną atrakcją turystyczną jeszcze wiele lat po skończonej drugiej wojnie światowej. Dla niego specjalnie się przyjeżdżało na wycieczki z Warszawy. I teraz, choć kursuje tylko w dni świąteczne i tylko w letnim sezonie, zabytkowy wagonik ongiś konnego tramwaju, wciąż jest atrakcją dla turystycznych wycieczek. 

Ogólnodostępny teren tego sanatorium, które powstało na początku XX wieku, wciąż służy społeczeństwu, choć już nie jako sanatorium przeciwgruźlicze lecz jako Samodzielny Zespół Opieki Zdrowotnej im. dr Teodora Dunina w Rudce. W znacznej części zachowany w niezmiennym stanie, jest ważnym elementem kultury materialnej związanym z dziejami lecznictwa uzdrowiskowego w Polsce. Na jego terenie znajdują się też cenne zabytki przyrody. 


Na dziedzińcu sanatoryjnym można obejrzeć niezwykły pomnik przyrody: na zabytkowym, wysokim i potężnym dębie rośnie okaz chronionego bluszczu pospolitego, oplatającego pień dębu, a zakwitającego we wrześniu i październiku. To jedyna, najprawdziwsza krajowa liana. Prawnej ochronie gatunkowej podlegają wyłącznie kwitnące okazy, a zakwitają tylko stare osobniki i te są jeszcze rzadsze.

Sensacją przyrodniczą okolicy Mrozów jest jodła, na naszym Mazowszu zupełnie nieobecna, tutaj występująca na naturalnym, wyspowym stanowisku poza granicami swojego zasięgu. W sąsiedztwie głównej bramy do sanatorium, już na gruntach sanatoryjnych zobaczyć można zarówno podrost jodłowy, jak i najokazalszą z tamtych jodeł, uznaną za pomnik przyrody. Dopiero, gdy ustawi się obok postacie widać, jak drzewo to jest tęgie. 


Do Mrozów jeszcze w tym blogu powrócę na pewno. Bardzo są interesujące. No i jest tam jeszcze jedno drzewo, któremu należy się opowieść specjalna! To słynna Samotna Sosna w Gołębiówce. Teraz tylko jej zdjęcie z lat siedemdziesiątych XX wieku. 
 

 

środa, 2 kwietnia 2025

 


Długodzioba czarodziejka

Turyści i  spacerowicze nic o niej nie wiedzą. Może nie wszyscy, ale prawie. Niemal nikt jej nie widział. A jeśli nawet, najczęściej nie wiedział co zobaczył. Słonka jest ptakiem fascynującym i tajemniczym. Praktycznie tylko zapamiętali ptakolubcy wiedzą o jej istnieniu. Oraz myśliwi, ci przede wszystkim. Zawsze stanowiła albowiem podniecająco trudny cel łowiecki. Słonkę po wielekroć malowano, a swój pędzel dla jej wizerunku zatrudniali niejednokrotnie wybitni malarze. Na ostatnio prezentowanej w Warszawie wystawie biograficznej malarstwa Józefa Chełmońskiego mogliśmy oglądać słonkę na obrazie mistrza, którego reprodukcja otwiera ten post.

O słonce pisano, wiele pięknych zdań poświęcali jej świetni pisarze, a w sławnej powieści Józefa Weyssenhoffa "Soból i panna" w czasie polowania na słonki rozwija się flirt pary głównych bohaterów. Słonka nazywana jest czarodziejką długodziobą, a Julian Ejsmond pierwsze na słonki wieczorne polowanie na wiosennym ciągu nazywał pierwszą miłosną schadzką myśliwego z dziką przyrodą. Ci, którzy nie polują, rzadziej spotykają się ze słonkami i rzadko tych spotkań szukając, nie wiedzą co tracą, tracą zaś bardzo wiele.

Ptak ten w Polsce posiada trzy nazwy: słomki, słonki i słąki – pisał Leopold Pac-Pomarnacki w Łowcu polskim z 1935]r. – Pierwsza ma rzekomo pochodzić od wyrazy >słoma< i zdrobniała >słomka<, do której jest podobny dziób ptaka i stąd nazwa. druga - ma związek ze >słonkiem<, po zachodzie którego i przed wschodem zwierzyna ta odbywa swoje ciągi, i wreszcie trzecia, stara nazwa, najmniej odpowiednia, wznowiona przez Jana Sztolcmana, pochodzi od >łąki<, czyli jest to >ptak z łąki<"

Widuje się najczęściej tylko samce słonek w czasie lotów tokowych. W ciepłe i ciche wieczory, a w mniejszym stopniu również o świcie, rozpoczyna się "ciąg" słonek. Samce oblatują swój teren, ciągnąc powoli i równomiernie nad wierzchołkami drzew, najchętniej wzdłuż leśnych duktów i nad strumieniami, zazwyczaj trasą o kształcie trójkąta i długą na 5 km. W czasie lotu słonki wydają chrapliwy głos "chru chru chru", przeplatany wysokim w tonie "psip". Ponieważ trudno to ustalić, specjaliści nie są pewni czy ptaki chrapią dziobem, czy też w inny, mniej przyzwoity sposób. Po ciągu, na ziemi odbywa się spotkanie z samicą i właściwy akt miłosny.

Ptakiem rzadkim słonka nie jest, a jednak nie należy do tych, o których się mówi. Przez innych, niż myśliwi, jest nie zauważana. Skądinąd bardzo się o to stara, prowadząc skryty tryb życia i czyni to najpewniej słusznie, gdyż ma wielu wrogów, a spośród nich najważniejszym jest człowiek, który wycinając najbardziej przez słonkę lubiane lasy, pozbawia ją naturalnych ostoi, a przede wszystkim na nią poluje. "Ponieważ słonka nie dorównuje wagą gołębiowi domowemu, ubicie jej nie przynosi prawie żadnych zysków i myśliwi uprawiają polowanie na te ptaki jedynie ze względu na piękne przeżycia. Trzeba przyznać, że w cichy wieczór, bezpośrednio po zachodzie słońca, kiedy olchy przeglądają się w rozlanej wodzie, z daleka rozbrzmiewają pierwsze gwizdy kosa, ziemia pachnie, a lasem idzie pierwsze tchnienie wiosny, polowanie na słonki ma przedziwny urok" [Jan Sokołowski."Ptaki ziem polskich. 1973].

Wspominany już tutaj poeta i bard myślistwa, Julian Ejsmond, pozostawił  w polskiej literaturze najwspanialsze, jak dotąd, opisy spotkań ze słonkami.

"Jeżeli spojrzymy wstecz na wspomnienia nasze z ciągów słonek, to zachwyci nas przede wszystkim muzyczne piękno tych wspomnień ...Zięby, sikorki i drozdy śpiewaki żegnają pieśnią wieczorną słońce zachodzące za czarnymi borami. W gęstwinie drze się kraska, przelatując jak zielony duch leśny z drzewa na drzewo... Gdzieś w głębi puszczy szczeka zajadle urywanym głosem spłoszony kozioł...

Powoli cienie poczynają gęstnieć w dole. Czuby olch pociemniały na purpurowem tle zachodniego nieba. Umilkła pieśń melodyjna drozda... Wielki żuk przeleciał z brzękiem huczącym... I oto nagle w borze powstał głos cichy i nieuchwytny, jak złudzenie... To słonka zachrapała... Z ponad lasu między czarnemi wierzchołkami drzew dość szybko przeleciał ptak długodzioby sowim lotem, jak duch...

Kworr, kworr – pswt..."

Przeżyłem wiele spotkań ze słonkami. Polowałem na nią, tyle że bez myśliwskiej broni, ale w wielkie chęci uzbrojony. Poznałem słonkę w Puszczy Augustowskiej, zaprzyjaźniłem się z nią na Bagnach Biebrzańskich, w Puszczy Kampinoskiej została moim ptakiem domowym. Wiosennymi przedwieczorami okrążała polane, na której stała moja leśniczówka w Krzywej Górze, tuż przed zmierzchem wychodziłem na środek polany czekałem. Wpierw się ją słyszało, to charakterystyczne pochrapywanie (złośliwcy twierdzą, że pochrapuje zadkiem, nie pyskiem), potem dopiero widziało, przemykała nad głową, już jej nie było. A ja byłem szczęśliwy. Na ciągi słonek o przedwieczorze prowadziłem entuzjastów przyrody, najczęściej były to spotkania udane, bo wiedziałem już w jakim środowisku  mam na lecącą słonkę oczekiwać i znałem już jej zwyczaje i preferencje. A ptak w sumie niewielki, najwyżej 440 gramów wagi, rozpiętość skrzydeł wcale jednak pokaźna 55-60 cm,  dziób 7-8 cm długości.  

Gdyby ktoś z czytelniczek i czytelników tego tekstu chciał uczestniczyć w tym niezwykłym przyrodniczym misterium – zapraszam do Puszczy Kampinoskiej. Jest kilka miejsc, nad którymi mogą ciągnąć słonki. Przypominam jednak, że chcąc odnieść sukces, miejsce trzeba naprzód rozpoznać i zapewne nie raz jeden, czasem kilka kwietniowych wieczorów trzeba na to poświęcić. 


Przy cmentarzu w Palmirach są miejsca, gdzie można mieć szansę  na spotkanie ciągnącej słonki, na przykład nad Długim Bagnem, siedząc na ławeczce  za dużą mapą parku narodowego, o kilkanaście krok,ów od parkingu. A może i nad samym cmentarzem zobaczymy pochrapującą słonkę? Gdy zaś o Palmirach mowa, wspomnieć trzeba śródleśne torfowisko uroczyska Iwie, gdzie warto zasadzić się na żółtym szlaku od parkingu koło wsi Palmiry; poniżej jest takie miejsce na Iwiu, zdjęte w kwietniu 2023 r.

Myślę, że z dużym prawdopodobieństwem można zobaczyć słonkę ciągnącą nad innym szlakiem żółtym, oddalonym niespełna pół kilometra od parkingu koło wsi Truskaw, tam gdzie są bagienne obniżenia po obu stronach szlaku; zanim usypano wyższy teren pod drogę, tam turyści mieli zawsze kłopoty w mokrych latach. Miejsce niebrzydkie, bliskie, ale lepiej jest szukać słonek na ciągu jak najdalej od miasta, tak aby hałasy tego miasta nie były słyszane. W Puszczy Kampinoskiej na przykład koło kapliczki św. Teresy pod Bromierzykiem na przykład.  


Zalecam samotnicze zasadzanie się na słonkę. Oczekiwanie kwietniowym zmierzchaniem to uczestnictwo w tajemniczym teatrze przyrody, a samotność w tym mocno sprzyja. Nie przejmujecie się, że za pierwszym razem za późno się zorientujecie, że słonka już nad wami przeleciała, najczęściej usłyszycie ją już wtedy, jak się oddala. Ale czuwajcie, być może jeszcze powróci. Albo za jedną chwilę, albo dopiero po kilku minutach. Czuwajcie, bo kolejny raz tego wieczoru to się już nie zechce powtórzyć !


 ................................................

wtorek, 25 marca 2025

 Nad Liwcem, w Budzieszynie i Mokobodach

Na pograniczu Mazowsza i Podlasia, nad rozgraniczającym je w tamtych stronach Liwcem, znajduje się Budzieszyn. Niepozorne w gruncie rzeczy miejsce pośród pól, ale tam właśnie  bije silne źródełko o cudownych właściwościach, do którego od setek lat pielgrzymują ludzie, aby tam zakosztować źródlanej wody, która przywraca zdrowie.


Z miejscem tym związane jest pewne zdarzenie z pogranicza historii i legendy.  
Dla rozległej okolicy na pograniczu mazowiecko podlaskim od dziesiątków lat jest to wydarzenie ważne. A dla krajoznawcy takiego jak ja, zajmującego się krajoznawstwem od lat, takie,  osadzone w krajobrazie i historii  zdarzenia, to sama radość. Powiada tradycja, że przed wiekami w tym właśnie miejscu, wybranym zapewne z powodu tego źródła dobrej wody, obozowali rycerze mazowieccy w czasie walk z Jaćwingami.  W Budzieszynie wszystko to jest dokładnie opisane na umieszczonych tam tablicach.


Dla rozległej okolicy na pograniczu mazowiecko podlaskim od dziesiątków lat jest to wydarzenie ważne. Ja zajmuję się krajoznawstwem od lat, a dla krajoznawcy takie,  osadzone w krajobrazie i historii  zdarzenia, to sama radość. Powiada tradycja, że przed wiekami w tym właśnie miejscu, wybranym zapewne z powodu tego źródła dobrej wody, obozowali rycerze mazowieccy w czasie walk z Jaćwingami. 

Pewnej nocy, gdy rycerstwo posnęło spokojnie, niczego złego się nie spodziewając, pod obóz zakradli się wojownicy jaćwiescy. Zwycięstwo Jaćwieży byłoby pewne, gdyby nie obraz, który blaskiem swoim Mazowszan obudził. A przedstawiał ten obraz Matkę Boską. I zbudziła śpiących, którzy porwali za broń i atak odparli. Miejsce, na którym stał obóz,  nazwano Zbudzisyno, potem używano nazwy Budzisyno, wreszcie ostał się Budziszyn (lub jak mówią niektórzy Budzieszyn). Tą ostatnią nazwą poczęto z czasem określać także i obraz, który został umieszczony w kościółku. W 1458  roku nawet erygowano tutaj parafię, pomimo braku wiosek w najbliższym sąsiedztwie. W roku 1646 parafię przeniesiono do pobliskich Mokobodów.

Kto chce wierzyć, niech wierzy, kto wątpi, proszę bardzo, ale jako się mówi, tradycji lekceważyć nie należy, nawet wybitni historycy wiedzą o tym.  W Budzieszynie krajobraz pełen jest głębokiej wiary i religijnego kiczu, przecież jednak nie pozbawionego ludowego wdzięku.   Bo i prawda, wdzięczne to wszystko. Na swój sposób - dodajmy. Czy jesteśmy w stanie to docenić, my, ludzie małej wiary, przybywający tu z dużego miasta, pełnego grzesznej świeckości?  Przybyłem, zobaczyłem, obfotografowałem. Pogodę trafiłem nie najlepszą, nad krajobrazem niebo wisiało szare i bez wyrazu. Dzień był powszedni, a Budzieszyn opustoszały, prócz mnie z żoną żadnej żywej duszy. I żadnej magii miejsca. Tylko  te gipsowe aniołki i strzegący polskich pól święci, których nie umiałem nazwać, i źródełko pitnej, uzdrawiającej wody oraz Chrystus w kilku postaciach. 



Jak to jest, że  na naszej, polskiej i słowiańskiej ziemi są takie plemiona, takie społeczności, których przedstawicie, czego by się nie dotknęli, to natychmiast zamieniają to w prawdziwą sztukę. Jak Podhalanie. No i patrzę teraz na te sfotografowane gipsowe święte postacie z Budzieszyna nad Liwcem i tak sobie myślę... Zapewne to samo, co i wy, moi czytelnicy. No właśnie...  

 

W  parafialnym kościele w pobliskich Mokobodach  jest jak relikwia przechowywany malowany na desce obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, zwanej Budzieszyńską, ozdobiony artystycznie wykonaną sukienką i obramowany piękną, rokokową ramą, umieszczony w bocznym ołtarzu barokowym. Obraz ten jest datowany na okres po połowie XVI wieku, ale według tradycji  pochodzi jakoby z wieku XII. On to pierwotnie znajdował się w drewnianym kościółku stojącym w Budziszynie oddalonym o dwa kilometry na północ od Mokobodów. Od początku był ten obraz otaczany wielką czcią, „gromadził pielgrzymów, notowano łaski, ofiarowywano wota", jak to notują kronikarze.

Dla uczczenia Konstytucji 3 Maja rozpisany został konkurs architektoniczny, pierwszy tego typu w Polsce. Tematem był wotywny kościół Opatrzności, który miał stanąć na warszawskim Ujazdowie. Nastał wtedy taki czas dla kraju, że realizacja projektu w Warszawie nie była już możliwa. Zwycięzca konkursu, którym został Jakub Kubicki, skorzystał zatem z zaproszenia starosty drohickiego i prezesa Sądu Apelacyjnego w Warszawie Jana Onufrego Ossolińskiego, właściciela Mokobodów nad Liwcem. 


Pierwotny projekt architekt nieco uprościł i zmniejszył do jednej czwartej. Budowa trwała od 1798 do 1818 r. Powstał kościół zbudowany na planie zbliżonym do kwadratu, o wnętrzu zakomponowanym na kształt krzyża greckiego, o prostej, eleganckiej formie. Ossoliński miał powody, aby w swoich Mokobodach stawiać kościół, którego projekt miał taką właśnie proweniencję. Musiała to być świątynia godna obrazu, który miał być jego ozdobą. 

Chociaż to ta sama parafia i ci sami jej pasterze pieczę sprawują nad oboma sanktuariami,  świątynia z Mokobodów to zupełnie inny świat, który zdaje się nie mieć  niczego wspólnego z Budzieszynem, są jakby z zupełnie z innych parafii. No cóż, zadziwiającym bywa nasz polski, katolicki świat......

To fakt.Z Budziszyna trzeba się przenieść teraz do niedalekich Jarnic, znajdujących się naprzeciw zamkowej ruiny w Liwiu. Stoi tam drewniany kościółek, o którym legenda mówi, iż przypłynął Liwcem. To jedna z tych legend, które legendą są nie do końca. Sądzić bowiem należy, iż kościółek rzeczywiście przypłynął Liwcem z Mokobodów, rozebrany dla transportu. W Mokobodach już nie był potrzebny,  deska po desce w Jarnicach na nowo został  złożony.  


Jarnice są miejscowością, z którą niejedna legenda jest związana. Jak ta choćby mówiąca o rycerzach szwedzkich, którzy śpią pośród pobliskich pagórków nad rzeką, a którzy wstaną wtedy, gdy król szwedzki Karol Gustaw powróci tu po swój zgubiony kapelusz. Wtedy rozgorzeje bój krwawy i od krwi poczerwienieją wody Liwca. Takich legend w okolicy pełno. Legend mocno wiążących się z historią. Wszak to w pobliskim Węgrowie jest w farze słynne Lustro Twardowskiego, które obejrzeć przyjechał sam Napoleon, a że je znieważył, tnąc szpicrutą, zgodnie z przepowiednią wojnę z Moskalami przegrał potem sromotnie. Hitler też chciał zobaczyć to lustro. Zobaczył i każdy wie, jak skończył. Ale to już zupełnie inna historia...

...........................................................

środa, 12 marca 2025





W krainie łąk nadbużańskich

Na świętego Grzegorza zima idzie do morza, to wie każdy Polak i to od dziecka, a w marcu topimy Marzannę i witamy wiosnę. A przecież tak naprawdę to jeszcze nie wiosna. Zanim pojawi się wiosna na polskiej ziemi, wcześniej nadchodzi przedwiośnie. Przeciętny mieszczuch na ogół nie wie, że istnieje coś takiego. Że zanim nadejdzie wiosna, po przedwiośniu będzie jeszcze pierwiośnie i dopiero gdy zaczną kląskać słowiki i pojawią się dokuczliwe komary, wtedy dopiero nadejdzie wiosna prawdziwa...  Ale teraz jest przedwiośnie, a bardzo często bywa bardzo urodziwe, jak to w marcu. Chociaż wiadomo, że w marcu, to jak w garncu. Ale i kwiecień sie jeszcze pod to przedwiośnie podłapuje...

 

Ten post wkładam do swojego blogu w tym przedwiosennym czasie właśnie, na świętego Grzegorza. To bardzo piękna pora roku to przedwiośnie, czas niezwykły i niecodzienne ofiarowujący krajobrazy ich miłośnikom. To dobry czas dla opowieści o nadbużańskich łąkach, tych najpiękniejszych, między Kamieńczykiem, a Małkinią.  To kraina nadbużańskich łąk, tam jest to, o co nad mazowieckim Bugiem jest najładniejsze, najbardziej fascynujące. O przedwiośniu nie ma tu jeszcze zieleni, dominuje kolor rudy z najróżniejszymi jego odcieniami. Oraz kolor wody. Nie tylko Bugu, także, a może przede wszystkim, jego przedwiosennych rozlewisk. W normalnych latach tej wody jest tutaj mnóstwo, jak na tych zdjęciach, które otwierają tę opowieść. W ostatnich latach jednak coś nie tak powyrabiało się z naszym klimatem i coraz rzadziej nam się zdarzają pełne rozlewisk przedwiośnia. 

Dolinę mazowieckiego Bugu odwiedzam często i niezależnie od pory roku - zawsze z zachwytem. Zainteresowanym moją opowieścią odsyłam do obejrzenia mojej opowieści na You tubie; oto link do niej:

https://youtu.be/7rIXSV-2yck


Bardzo bliska jest mi ta nadbużańska ziemia. Poświęciłem jej wiele lat swego życia. Pierwszy raz byłem tam w marcu roku 1971, pięćdziesiąt cztery lata temu. Miałem wtedy 36. lat, gdy pojawiłem się w tamtych stronach nad Bugiem, Ugoszczą i Dzięciołkiem, w okolicy Kamieńczyka, Broku i Sterdyni. Przez ziemię nadbużańską zostałem uwiedziony od pierwszego wejrzenia i niemal zaraz potem rozpocząłem walkę o objęcie tych terenów ochroną w granicach parku krajobrazowego. Kilka lat później przywiodłem w tamtą okolicę m.in. prof. Stefana Kozłowskiego, który wówczas przewodniczył komisji parków krajobrazowych w Państwowej Radzie Ochrony Przyrody. Wędrowaliśmy pieszo, a ja pokazywałem mu pejzażową mozaikę i bogactwo ekosystemów okolicy. Bardzo mu się widziało, to co zobaczył. Rychło więc przystąpiono do opracowania projektu parku. Aż wreszcie, w roku 1993 został utworzony Nadbużański Park Krajobrazowy; od zasiania idei do jej realizacji upłynęło lat dwanaście.

Przyroda nad mazowieckim Bugiem najładniejsza jest oczywiście o pełnej zieleni, w pełni majowej wiosny lub młodym latem. W parku narodowym najważniejsza jest przyroda i ochrona prawna służy przede wszystkim zachowaniu lub odbudowie przyrodniczej naturalności chronionego terenu. Działalność ludzka winna być tam ograniczona do niezbędnego minimum. W parku krajobrazowym jest inaczej. Tu chronione są krajobrazy naturalne, lecz dopuszcza się udział elementów antropogenicznych, ale że jest to strefa bezinwestycyjna, więc nie dopuszcza się rozwoju przemysłu i aglomeracji miejskich. W parku krajobrazowym przyroda powinna pozostawać w ścisłym związku i w zgodzie z codziennym życiem człowieka. Ludzie we wsiach powinni normalnie żyć i pracować, a lasy i łąki powinny być normalnie eksploatowane. Naturalnie, że preferowana jest gospodarka oparta na ekorozwoju. 

Pod koniec ubiegłorocznego mazowieckiego lata dostałem telefon z Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego: Czy wyrazi pan zgodę na nadanie pańskiego imienia ścieżce przyrodniczej "W Krainie Nadbużańskich Łąk", a także zamieszczenie zdjęcia przedstawiającego pańską sylwetkę na jednej z tablic edukacyjnych na tejże ścieżce. Ścieżka zlokalizowana będzie w sąsiedztwie miejscowości Brzuza i Wywłoka na terenie Gminy Łochów. Oczywiście, że się zgodziłem, jakże by inaczej, jest to dla mnie zaszczytem, wymyśliłem ten cały park krajobrazowy, jestem z niego dumny (chociaż jest nie do końca w takich granicach, o jakich marzyłem i nie tak zaistniał w świadomości społecznej okolicy, jak to sobie wyobrażałem), a pejzaż nadbużański koło Wywłoki i Brzuzy jest mi wyjątkowo bliski. I tak jakoś się złożyło, że ta część mazowieckiej ziemi stała się mi bliska i już nie mogę się bez niej obyć. 

 



 


Dla przeciętnego miłośnika przyrody i krajobrazów, łąki nadbużańskie ("nadbużne" – powiedzą miejscowi) prezentują się bardzo przyjemnie, zwłaszcza przed sianokosami, gdy pokrywają się łanami białego, żółtego i fioletowego kwiecia; wtedy można się po nich błąkać godzinami.  To harmonijny krajobraz kulturowy, w którym dzieła natury wcale nieźle i z pewnym szacunkiem zostały zagospodarowane przez człowieka. Korespondują tam ze sobą nie najgorzej rzeka i jej rozlewiska oraz starorzecza, nadrzeczne łąki, otaczające je dwie puszcze, Kamieniecka na południu i Biała na północy, także wioski i obok nich położone osiedla domków letniskowych, ale  i dzikie ptactwo, którego tam nie brakuje. jako że moc ornitologicznych rarytasów się lęgnie. Okolica jest wyjątkowo bogata w gniazda bocianie, tak na północnym, jak i południowym brzegu rzeki; w okolicach Warszawy nigdzie indziej nie ma tak wielu bocianów, jak tutaj.


Okolica jest bardzo piękna i aż trudno w to dzisiaj uwierzyć, że całkiem niedawno było tu jeszcze piękniej - zanim usypano wał przeciwpowodziowy nad Bugiem pół wieku temu. Nie była dobrym pomysłem decyzja likwidacji zakoli rzeki, prostowania jej koryta i obwałowywania tarasu zalewowego rzeki między Małkinią a Szuminem. Powstało prawie 90 km obwałowań po obu stronach rzeki i w zasadzie bez sensu. Przed powstaniem wałów tamtejsza ludność budowała domy na tzw. terpach, naturalnych lub sztucznych wzniesieniach. Gdy tylko powstały wały, ludzie poczuli się bezpiecznie i zapomnieli o swoich terpach. Utrzymywanie setek kilometrów wałów w przyzwoitym stanie kosztuje ogromne pieniądze. Wały odgradzają wodę od człowieka, odsuwają ją, a znacznie sensowniej i taniej byłoby odsunąć człowieka od wody. Dla starożytnych Egipcjan wylewający Nil był dobrodziejstwem, podobnie zresztą jak Bug dla mieszkańców jego doliny, którzy przed obwałowaniem rzeki mieli znakomite plony traw na zalewanych terenach. Teraz tego już nie ma, chcąc użyźniać łąkę, zamiast naturalnych wylewów rzeki mamy do dyspozycji chemię. 

............

Kuliki i derkacze

Wielki obszar nadbużańskich łąk jest wielką i cenną ostoją ptactwa błotnego i wodnego. Przylatują tutaj na żerowiska gnieżdżące się w okolicznych lasach dostojne żurawie popielate i tajemnicze bociany czarne, a licznie jest spotykany bocian biały. Od wielu ostatnich lat gnieżdżą się tutaj gęsi gęgawy. Jeszcze dziesięć lat temu mogliśmy je obserwować tylko na wiosennych i jesiennych przelotach, teraz - wobec coraz cieplejszych zim w naszym klimacie - dzikie gęsi najczęściej nie odlatują z Polski do ciepłych krajów, lecz na nadbużańskich lakach zimują! 

 
Kulik wielki jest największą osobliwością awifauny tego obszaru, a jego tutejsza ostoja jest ewenementem na podwarszawskim Mazowszu, gdzie kulik wielki ma tylko kilka stanowisk. Pisząc te słowa w marcu, nie wiem, czy kuliki jeszcze na te łąki w tym roku powrocą. Kulik wielki znajduje się na czerwonej liście zwierząt zagrożonych. Podczas, gdy np. bociana białego mamy w Polsce ponad 35 tysięcy par lęgowych, to populacja kulika wielkiego jest oceniana zaledwie na około 400 par. Jest to największy ptak spośród siewkowatych i oznacza się długim i zagiętym ku dołowi dziobem, a nawet bez niego jest dużym ptakiem, bo jego ciało ma 50 cm długości, zaś rozpiętość skrzydeł osiąga 110 cm. Żywi się pająkami, owadami i ich larwami, nie gardzi małymi ślimakami i żabami.

Na łąkach, na których kuliki się gnieżdżą, nietrudno je zauważyć, z odległości kilometra w cichy wieczór lub w nocy jeszcze z większej odległości, dają się słyszeć ich melodyjne, fletowe głosy. Miękkością, głębią i pełnią tonu kulik wielki wybija się ponad wszystkie inne gatunki, nie wyłączając ptaków śpiewających. Nie ma u nas ptaka o głosie bardziej nastrojowym i smętnym. Głos kulika często wykorzystują filmowcy w ścieżce dźwiękowej swoich filmów i niekiedy go nadużywają dla uzyskania odpowiedniego nastroju, a wtedy głos kulika biegnie z głośników poza ekranem, na którym ukazuje się zupełnie inny biotop, niż ten, który jest dla tego ptaka właściwym.

Licznie występuje tutaj jeszcze jeden gatunek, również należący do raczej rzadkich. O ile kulika zobaczyć można, o tyle drugi rarytas ornitologiczny tej okolicy jest niemal nie do zobaczenia. Jest to derkacz, przez Adama Mickiewicza zwany "pierwszym skrzypkiem łąki". Z nadzwyczajną wprawą chowa się pośród trawy. Na tych łąkach, np. w okolicach Wywłoki derkacza każdy może usłyszeć, a głos jest donośny i jemu to zawdzięcza ptak nazwę łacińską "crex" oraz polską "derkacz". Odzywa się powoli i rytmicznie: "derr derr", po czym następuje przerwa i znów "derr derr" bardzo długo i najczęściej systematycznie, chociaż tylko w porze godowej, od początków maja do połowy lipca i do tego najchętniej nocą, chociaż bardziej zakochane potrafą wabić samice nawet pośród dnia. Mimo, że głos to tak monotonny, nie sposób go nie polubić i wtedy, gdy ptaki już w końcu zamilkną, przez wiele następnych miesięcy za głosem ich się tęskni i oczekuje na koncerty derkaczy w roku następnym.

 .............

Łąki w dolinie Bugu, ciągnące się na północ od wsi Brzuza, od Wywłoki w górę biegu rzeki aż po Brok, pomimo niekorzystnych zmian środowiska przyrodniczego wciąż jednak budzą zainteresowanie przyrodników, chociaż nie w takiej skali jak przed rokiem 1982.  Wyniesienie takiego wału nad okoliczny teren jest jednak  nam, zwykłym wędrowcom,  przydatne. Z wysokości większą ogarnia się okolicę.


Wzdłuż wału, ale i nie tylko tam, przez teren tych łąk prowadzą usypane wśród torfowisk drogi żwirowe, przydatne w czas sianokosów, są albowiem te łąki gospodarczo użytkowane. Większość jest dostępna dla samochodów osobowych o przyzwoitym zawieszeniu.
Najbardziej popularny  wjazd wiedzie obok wsi Wywłoka, na początku szlaku znajduje się tam tablica informacyjna szlaku i kilkaset metrów dalej gruntowy parking, od którego rozciąga się rozkoszny widok na koryto Starego Bugu; przed rozpoczęciem prac hydrotechnicznych to było główne koryto rzeki, współczesne znajduje się  na północ od tego miejsca, za usypanym wałem przeciwpowodziowym.  

Największą frajdę z wędrówki przez łąki nadbużańskie mają jednak wędrowcy piesi. Jak wiadomo bowiem, przyjemność ze zwiedzania jest odwrotnie proporcjonalna do szybkości z jaka się zwiedza. W głąb łąk nadbużańskich da się również dojechać komunikacją publiczną. Są bezpośrednie kursy autobusowe z Warszawy. Na szlak łąk nadbużańskich  dojeżdżających komunikacją publiczną najlepiej jest wchodzić od wsi Brzuza. Autobus firmy DarBus w kier.Sadownego startuje z ul.Wileńskiej w Warszawie o g.8.15. O g.9.37 wysiada się na przystanku Brzuza PGR, w pobliżu zaczyna się szlak. Z tego samego przystanku o g.16.10 odjeżdża autobus powrotny i o g.17.35 jest już w Warszawie obok stacji metra Dw.Wileński. Przy dobrej zwłaszcza pogodzie, inwestycja w bilet należy do bardzo korzystnych; krajobraz łąk nadbużańskich i świat ich żywej przyrody jest nadzwyczajny i wart każdej ceny!

Początek szlaku w Brzuzie