niedziela, 10 listopada 2024


 

Kolorową jesienią na warszawskich Powązkach

Przeszłymi, dawnymi już dla mnie  laty, o jesiennej porze, wtedy kiedy drzewa się barwią na kolorowo, jeździłem w dalekie lasy świętokrzyskie, ostatnim razem w buczyny na Garbie Gielniowskim. Był rok 2009, kończył się październik, wraz z przyjaciółmi z turystycznych szlaków wybrałem się na trasę z Rozwadów do Przysuchy. Wymagała wysiłku i  samozaparcia; trzeba było wstać bardzo rano, aby na szóstą rano dotrzeć  na dworzec zachodni. Autobusem w kierunku Końskich jechało się długo. Pięć przed dziewiątą autobus zatrzymał się w Rozwadach. Pamiętam  zdumienie kierowcy, który po kolei ośmiu osobom sprzedawał bilet do przystanku w Rozwadach. A co tam jest dzisiaj w tych Rozwadach, że tyle osób tam się wybiera? - pytał  No i z tych Rozwad w siedmiogodzinnej wędrówce  zanurzałem się z przyjaciółmi  w tamecznych lasach. Bliżej Warszawy takich lasów nie uświadczysz. Ale są, a chociaż nie takie jak tamte, ale przecież piękne. No i nie o szóstej wyjeżdżać trzeba, wystarczy trzy godziny później. 

Jeździło się w młodości daleko. Już nie te lata, nie to zdrowie, więc w poszukiwaniu kolorów ograniczam się do tego, co w blisko, wędruję na warszawskie Powązki, całkiem niedaleko od  domu w którym mieszkam, tylko kilka chwil jazdy, zaledwie trzy przystanki tramwajem linii 27. Pod koniec tegorocznego października jesień jak marzenie tam na mnie czekała. Zbliżało się listopadowe Święto Zmarłych, szczególny czas wspominania. Z roku na rok coraz więcej wspominam swoich zmarłych, we wspomnieniach niektórzy z roku na rok rosną coraz bardziej i ja coraz więcej odczuwam ich brak.  Wspaniały, powązkowski cmentarz jest nekropolią niezwykłą, spoczywa na nim ponad milion zmarłych, pośród nich  ludzie o wielkich dla kraju nazwiskach, także wielka gromada tych, których znałem, którzy wyciągnęli do mnie przyjazną dłoń, decydując o moim życiu. Ci, których szanowałem i z którymi się przyjaźniłem,  kolegowałem. Niech mi wybaczą, że tym razem nie odwiedziłem ich mogił.

Wędrowałem alejkami, na które nieczęsto zachodzę. Pod koniec tegorocznego października, trzy dni przed pierwszym listopada, szedłem po kobiercu złotych liści, cieszyłem się na ten dywan barwnego listowia, byłem tam we właściwym dniu, słonecznym dniem pogodnej jesieni. Dwa dni później już było po wszystkim. Bardzo  czasem trzeba się spieszyć, aby z tym zdążyć. Mnie zresztą wciąż coś umyka...

Fotografując, starałem się unikać obiektywem nazwisk pochowanych na powązkowskich grobach, ludzi również, alejki też były puste, niewielu ludzi przyszło tego dnia na cmentarz, te alejki miały zaludnić się dopiero kilka dni później. Było tak, jak miało być, chciałem zobaczyć ten cmentarz  i przeżyć jego obraz po swojemu w ten dzień przepełniony jesiennymi kolorami...

Oto wybór fotografii z warszawskich Powązek z tego dnia, w roku 2024 jednego  z ostatnich dni w październiku.






 





 Kolorową jesienią w wilanowskim Morysinie  

Tak ja, jak i moi przyjaciele z turystycznych szlaków, o jesiennej porze, gdy dzień krótki, a pogoda bywa niespecjalnie przyjazna,  najchętniej odwiedzamy to, co mamy niedaleko.  Grzegorz mieszka na Chomiczówce, do okolic Wólki w Puszczy Kampinoskiej ma niespełna pół godziny, więc tam najchętniej jeździ. Albo do niewiele odleglejszego Truskawia. Hania mieszka na Jelonkach, jest zakochana w lesie bemowskim, on jest dla niej najpiękniejszy na świecie i do tego niedaleko, więc tam jeździ. Marysia z Imielina  i Tadeusz z  Kabat mają bliziutko do lasu kabackiego i  to jest dla nich las domowy. Andy zawsze, jak wybierał się „na trochę”, wybierał się w pobliskie jego Gocławiowi okolice Anina. Ja mam pod bokiem  Las Bielański,  dwanaście minut jazdy tramwajem lub autobusem. Do Marysina koło Wilanowa jeżdżą przyjaciele ze Stegien, a dla mnie to naprawdę kawał drogi z Żoliborza, to na przeciwnym krańcu miasta, z pałacem w Wilanowie po sąsiedzku. Przecież jednak powinienem pojechać do Morysina, przyjaciele ze Stegien mówią o nim wyłącznie z zachwytem. A ja tam jeszcze kolorową jesienią nie byłem. To i pojechałem w końcu października. Z mojego Żoliborza komunikacją publiczną w nieco ponad godzinę.  

 

 

 


Jesień już na całego, kolory, kolory, kolory. Wąską ścieżynką kieruję się ku północy. Wzdłuż ścieżki haszcze, wśród nich ogromne topole. Jedna w drugą potężne, sękate, dostojne staruszki, przede wszystkim sokory, topole czarne, siostry topoli białej, zwanej białodrzewem. W przeciwieństwie do swej siostry, ta  ma korę ciemniejszą, choć nie czarną, spękaną głęboko, zgrubiała u dołu, gdy stara. Z czasów rosyjskiego zaboru została jej druga nazwa i jest to oczywisty rusycyzm: sokora. W nazwie tej znajduje się >sok< i nie bez powodu, bowiem sokora lubi puszczać sok i niespodziewanie obdarowuje nim niekiedy pod nią odpoczywających. Sokory z Morysina są jednowiekowe i  jak ludzie, jedne w dobrym zdrowiu, inne chorujące, jeszcze inne już powalone. Rezerwat w Morysinie wygląda jak najprawdziwsza puszcza. Strzeliste jesiony, bajkowe wiązy, przed którymi powinno się klękać z podziwu, czasem trafi się dąb, ale  na ziemi leżą głównie liście klonowe, ze wszystkich najbarwniejsze. 


Rezerwat jest niewielki, około  50. hektarów powierzchni, a przez tę dzikość zdaje się nie mieć końca. Ścieżynka jest słaba, ale widoczna, co jakiś czas przegradza ją zwalone drzewo, co raz trzeba coś przekraczać, jakby nadmiar tych powalonych drzew, będę te gimnastykę odczuwał co najmniej przez dwa dni, zakwasy już się szykują, to zabawa dla młodszych, nie na moje lata. Ale mi się podoba, bo i przygody co nieco i wiele radości, że jeszcze mogę, chociaż pesel kwęka i protestuje co chwilę. Jest dziko i  malowniczo, mocny  wiatr potrząsa konarami drzew, jak płatki śniegu opadają na ziemie kolorowe liście, zapewne pojutrze korony tych drzew będą już bezlistne. Jestem więc we właściwym miejscu o właściwej porze. Na dodatek sam i samojeden, żadnej ludzkiej duszy wokół. O to przecież właśnie mi chodziło. I to wszystko w granicach Warszawy?



Mam przy sobie zezwolenie na poruszaniu się po rezerwatach mazowieckich bez szlaków, ale jest w Morysinie oznakowany szlak dla tych, co stosownego glejtu nie posiadają. Trzeba przyznać, że leśny pejzaż przy tym szlaku efektowny. Ale nie przyroda gra w nim rolę najważniejszą. Tak jakoś układają się drogi i ścieżki w Morysinie, że na tym szlaku najważniejsze są  ruiny,  las jest tylko towarzyszącą dyskretnie dekoracją. 



 Najważniejszym zabytkiem historycznym Morysina jest zachowana część Pałacyku Myśliwskiego, to ruina romantycznej rotundy z 1811 r., nawiązująca do rzymskiej świątyni Westy, opiekunki domowegoogniska. Dla Stanisława Kostki Potockiego postawił ją Piotr Aigner. Podobno w podziemiach była siedziba masońskiej loży, bo fundator był masonem. Jak zresztą większość ówczesnej polskiej elity. W innym miejscu droga w bieszczadzkim stylu doprowadza do rozpadającej się drewnianej leśniczówki z 1846 r. Franciszek Maria Lanci ją projektował, architekt włoski, budynek w stylu trochę germańskim, jakby przeniesiony  żywcem ze scenografii do romantycznej opery Wolny strzelec Webera.

 



Jest jeszcze  tzw.Wieża  Stróża, o której nic  nie wiadomo.  Ale jest ruiną jak należy romantyczną, jak i jeszcze inne budowle o nie do końca znanym przeznaczeniu, romantycznie fotogeniczne, dla innych świetny cel dla zaznaczenia swojej, anonimowej, zupełnie niepotrzebnej, obecności na świecie.Tylko tyle pozostało z Morysina. dzieła Stanisława Kostki i Aleksandry Potockich z pierwszej ćwierci XIX wieku, dzieła nazwanego Morysinem na cześć wnuka Maurycego, zwanego po prostu –  Morysiem.

W internetowej opowieści o wilanowskim Morysinie pisał Jacek Dehnel, że porządki natury i kultury splatają się tutaj ze sobą tak ciasno, iż nie sposób nie pomyśleć o osobliwej historii tego miejsca. Pradawny las, który, przekształcony przez architektów, miał udawać dziki,a teraz  powrócił do swojej naturalniejszej formy. Przez ponad 300 lat kultura zmaga się tu z naturą, a natura z kulturą i nie wiadomo jeszcze, która z nich zwycięży. Wygląda na to, że – przyroda.











 Z przyjemnością gubię się  w tej przyrodzie, w prawdziwie puszczańskim krajobrazie Morysina, chociaż to rezerwat tak maleńki. Z niechęcią wracam do cywilizacji, jest całkiem niedaleko, o rzut kamieniem; droga, którą idę, prowadzi brzegiem wąskiego jeziora, po jego drugiej stronie turyści przechadzają się nadbrzeżną alejką w wilanowskim parku pałacowym. No cóż, czas najwyższy przerwać rozkosz, przyrzekłem w domu, że będę o czasie, a mam przecież przed sobą jeszcze ponad godzinę jazdy miejską komunikacją. Ale zdążam, jestem punktualny,  gdy wysiadam z autobusu przed domem wpadam na wychodzącą ze sklepu moją żonę.  No tak, oczywiście, chłop się szlaja po krzakach, a żona dba o to, aby miał  papu po wycieczce.  

......................................................












wtorek, 15 października 2024

W Maciejowicach dniem jesiennym   

Po raz pierwszy byłem tutaj  przed blisko pięćdziesięciu laty, jesienią. Dzień był mglisty, melancholijny, dobrze go pamiętam. To były dawne czasy, bardzo dawne. Z  gromadką przyjaciół  włóczyłem się po maciejowickiej okolicy, spaliśmy w stodole, na sianie, w nocy spadały nam na głowy harcujące w sąsieku myszy, byliśmy szczęśliwi swoją młodością. Potem jeszcze nie raz tam wracałem. W tej okolicy uczyłem się swojego krajoznawstwa i ta okolica była dla mnie dobrą nauczycielką. Albowiem, gdzie by nie spojrzeć, to zaprasza w swoje ramiona przyroda, a w którą by się nie zwrócić stronę, czekają zabytki architektury, z każdej strony słychać echa historii. 

Nie ukrywam, że lubię takie mazowieckie miasteczka jak Maciejowice. Jest ich trochę na Ziemi Garwolińskiej na południowo wschodnim Mazowszu. Oczywiście wiem, że bardzo daleko im do tych wszystkich, które wdzięczą się do nas w całym, ogromnym świecie. W Polsce też mamy ich co nie co, pięknych, wypucowanych i z nie najgorszą historią na dodatek. Maciejowice przy tamtych wszystkich są jak fujarka wiejskiego pastuszka.  

Dzisiejsze Maciejowice są miasteczkiem z parterowymi, wcale nie zabytkowymi, zwykłymi domami wokół wybrukowanego kocimi łbami rynku, pośrodku którego wznosi się murowany dziewiętnastowieczny ratusz. Rynek jest najważniejszy, choć już nie jest placem targowym o takiej skali, jak dawniej bywało. Stają na rynku kursowe autobusy, parkują samochody, na słupie ogłoszeniowym mieszkańcy znajdują najważniejsze informacje, ale w życiu Maciejowic najważniejszy jest Tadeusz Kościuszko, a nie utytułowani właściciele okolicznych dóbr w przeszłości.  Nie ukrywam, że i przede wszystkim dla niego przyjeżdżam co kilka lat w te strony. Pod Maciejowicami stoczył swoją ostatnią bitwę. 240. lat temu, 10 października  roku 1794 na dziesiątki lat umarła Polska. Nie można nie odwiedzić Maciejowic. W roku 2024 stanęła na maciejowickim ławeczka, a na niej usiadł nasz bohater jak żywy, świetnym portretem Kościuszki jest ta rzeźba. Jest na niej młody, całe życie przed nim, jeszcze nie wiedział, że na jego drodze będą Racławice, że pod Maciejowicami poniesie klęskę.

W maciejowickim ratuszu umieszczono niewielkie muzeum, poświęcone postaci Naczelnika. Niby nic specjalnego, zwyczajne prowincjonalne muzeum, a jednak jest tam  szabla Kościuszki. Jest też plastyczna mapa bitwy maciejowickiej  (na zdjęciu poniżej autor tego bloga objaśnia wycieczce tę mapę), trochę różnych ilustracji i kilka ważnych szkiców, obrazujących poszczególne etapy tej dramatycznej dla Polski bitwy z wojskami carskimi. 

 

Do bitwy doszło na polach wsi Oronne na wschód za Maciejowicami i wzniesieniem, na którym Stanisław Maciejewski  w drugiej połowie XVI wieku wybudował swój zamek, a miejscowość z czasem zyskała nazwę Podzamcza. Gdy sto lat później właścicielami dóbr zostali Zbąscy, na miejscu zamku postawili pałac. W roku 1792 wprowadzili się do niego Zamoyscy. Dwa lata później w pośpiechu go opuścili, w  okolice Maciejowic nadciągnęła wojna. Jesienią 1794 roku pałac został kwaterą Tadeusza Kościuszki. Tu wydał rozkazy co do rozmieszczenia wojsk i tu spędził noc. O świcie zaczęła się bitwa. 10 października Maciejowice wchodziły do historii Polski.   

Tego pałacu w Podzamczu już nie ma, w czasie bitwy zniszczył go rosyjski ostrzał artyleryjski. Na początku wieku XIX  na jego fundamentach zamoyski ordynat Stanisław Kostka hrabia Zamoyski, zbudował nowy pałac. Jest   w stylu klasycystycznym, jego widok nie budzi entuzjazmu, jest  średniej urody, co dziwne, bo niezłej klasy architekci ręce w nim maczali. Projektował go Fryderyk Albert Lessel, przebudowywał Ksawery Dionizy Makowski.  

Stok wzgórza zajmuje wspaniały niegdyś park krajobrazowy. Stefan Żeromski odwiedził Podzamcze w roku 1891. "Co za park! Zawracanie głowy jest Wilanów albo Opinogóra wobec tego parku - wspominał. - Tam jest coś tęsknego, jakaś melancholia posępna i cicha."  Raz mi się zdarzyło, ze swoim przyjazdem do Podzamcza trafiłem z pogodą w dziesiątkę, znalazłem się tam kolorową jesienią, zdjęcia mi z tamtego pobytu zostały... Brodziłem  w jesiennych, opadłych liściach drzew w zapuszczonym pałacowym parku, szukałem pnia drzewa, pod którym Kościuszko był opatrywany z ran w czasie bitwy pod Maciejowicami. Nie ma już śladu po tej lipie. Jest głaz, tabliczka na nim informuje, że z  historycznej lipy pozostały tylko te martwe fragmenty  pnia, a lipy żywe - rosnące obok - to jej odrosty. 



  



  Teraz byłem tam w pełni lata, zobaczyłem park  opuszczony, zdziczały, roślinność zaczęła już pożerać ruiny baszty i stajni, pobudowanych w stylu romantycznego neogotyku w wieku XIX. Pałac postawiono  na wzniesieniu. też niknie w gąszczu, jak i park nieustannie czeka na dobrego gospodarza. Klasycystyczna oficyna obok pałacu, tuż koło bramy wjazdowej, często brana na pałac, bo zadbana i widoczna z szosy, mieści obecnie administrację lasów państwowych. Na rozdrożu przy bramie wjazdowej znajduje się trójścienna neogotycka kapliczka przydrożna z około połowy XIX wieku, są na niej herby Zamoyskich (Jelita) i Potockich (Pilawa). Po drugiej stronie szosy dwa klasycystyczne budynki administracyjne, z których jeden ozdobiony jest gankiem o dwóch parach toskańskich kolumn.  Budynek jest uroczy, aparycją przypomina polskie dworki, ale to nie dwór szlachecki,  to tylko dawna szkoła rolnicza Zamoyskich dla oficjalistów leśnych i dworskiej czeladzi. Kilometr dalej pola wsi Oronne.


W roku 1794 wśród barw jesieni, na tych polach, na których spotkałem teraz tę kobietę,  trwała kilkugodzinna walka. Rosjan było dwa razy tylu, co Polaków.  Przez trzy godziny przewaga była po stronie polskiej. Minęło południe i było po wszystkim. Wojska Kościuszki poniosły klęskę. On sam, ciężko ranny, dostał się do niewoli. na pobojowisku pozostało kilka tysięcy poległych.  Katastrofa maciejowicka wywarła druzgocące wrażenie w całym kraju. Niespełna miesiąc później, po tragicznej rzezi Pragi, została podpisana kapitulacja, a wkrótce potem nastąpił III rozbiór. Polska na dziesiątki lat utraciła niepodległość.

 

Na północ od Oronnego rozciąga się nieduży kompleks leśny i jest poruszający pomnik historii: zachowany przy drodze pień starego, nieżywego już od lat drzewa. "Pod tem drzewem odpoczywał przed bitwą maciejowicką niewygasłej pamięci bohater narodu i Tadeusz Kościuszko, któremu w hołdzie tablicę tę umieścił w roku 1929 sejmik garwoliński" opowiada o tym drzewie umieszczona u jego stóp tabliczka.   Czym więc jest ten kikut drzewa, tak dramatycznie poskręcany? Zabytkiem? kapliczką? pomnikiem historii? narodową relikwią? W Polsce, gdzie religijność w wyjątkowy sposób splata się z dziejami narodu, jednego od drugiego, jak się zdaje, oddzielić nie sposób...  

Poszedłem do tego zamienionego w narodowy pomnik truchła drzewa.  położyłem rękę na jego martwym od dziesiątków lat pniu. A potem zawiodło mnie pod tonący w łanach bodziszka żałobnego Kopiec, wedle legendy ziemią w czapkach chłopskich przyniesioną i tam  usypany, gdzie Naczelnik dostał się do carskiej niewoli po maciejowickiej bitwie.  Rosjanie dopadli Kościuszkę w olszynie. Był już ranny, lecz bronił się z konia, szablą. Skłuli go pikami i gdy karabinier jakiś z tyłu ciął go szablą w głowę, spadł z konia.  Nie wiedzieli, ze ujęli polskiego Naczelnika. Był ubrany w prostą, chłopską siermięgę. 

 

    Tylko kilka miesięcy trwało to powstanie z 1794 roku. W Krakowie, w galerii malarstwa w Sukiennicach jest obraz Michała Stachowicza, przedstawiający przysięgę Kościuszki na krakowskim rynku tego marcowego dnia. Stachowicz stworzył kilka replik tego obrazu, zapotrzebowanie było ogromne. Przysięga miała miejsce  24 marca, do Polski przybywała właśnie astronomiczna wiosna, zdawało się to być znakiem, gwarantem pomyślności. Powstanie skończyło się 10 października pod Maciejowicami, jesienią nadzieje zostały pogrzebane.

Artyści polscy, ale i obcy również, chętnie uwieczniali epizod pojmania Naczelnika pod Krępą.  Nie ma żadnego znaczącego obrazu, który przedstawiałby maciejowicką bitwę. Nic dziwnego, obraz klęski nie nadaje się do uwieczniania. "Ziemia okryta była trupami, obdartymi ze wszystkiego i nagimi. Widok ten, rozdzierający serce, miał w samej zgrozie swojej coś wielkiego, wspaniałego" -  opisywał widok Niemcewicz. Poległo pod Maciejowicami 4 tysiące Polaków i 2 tysiące Rosjan. Katastrofa maciejowicka wywarła druzgocące wrażenie w całym kraju. Niespełna miesiąc później, po tragicznej rzezi Pragi, została podpisana kapitulacja, a wkrótce potem nastąpił III rozbiór. Polska na dziesiątki lat utraciła niepodległość.  










Nie tylko historia mnie tam ciągnie k'sobie. Przyroda okolicy jest nadzwyczajna. Dyluwialna wysoczyzna graniczy tam z aluwialną doliną Wisły. Przy drodze do Sobolewa  pięknie jest zarysowana krawędź tej doliny i malowniczo meandrują dwie rzeczki, Okrzejka i Pytlocha. Okolice Podzamcza są pełne lasów, skarpa doliny wiślanej jest ich najbardziej charakterystyczną cecha, wzdłuż niej biegną najbardziej widowisko trasy wędrówek turystycznych. Są pośród tych lasów nich rezerwaty przyrody, powołano je dla ochrony stanowisk  cennych roślin, wśród stuletnich drzewostanów rezerwatu "Czerwony Krzyż" rośnie rzadki gatunek storczyka - tajężą jednostronna, a wokół tonącego w łanach bodziszka żałobnego Kopca w Krępej znajduje się rezerwat, porośniętym lasem ma torfowisku o puszczańskim charakterze bytują bobry i wygląda, że całkowicie zawładnęły naszym narodowym, historycznym zabytkiem. Jak nie wiadomo co, malownicza szosa prowadzi od Maciejowic na wschód, ku Gończycom. Tyle, że trzeba mieć trochę szczęścia, aby o właściwej pogodzie znaleźć się we właściwym miejscu. Pod Maciejowicami to mi się zdarzyło tylko raz jeden.   

Pełen zachwytów jechałem tam sobie samochodem przed dwunastu laty w pełni kolorowej jesieni, była wyjątkowo urodziwa, nie myślałem jeszcze wtedy, że to już se ne vrati, że w końcu przyjdzie czas, gdy mój pesel nakaże mi z prowadzenia samochodu zrezygnować. Ale to miało się stać kilka lat później. Żyłem wiec chwilą, po błękitnym niebie żeglowały białe chmury, zieleniały jeszcze pola,  złociły się i czerwieniały korony drzew, u ich stóp kryły się zagrody wiejskich domostw. Zdarzają się czasem takie dnie.


............................................................


   

                        



 

 

 









 

 

 

 

 

 

 

 

.........................................................