Rozmyślania ze skansenu w Kuligowie
W środku tegorocznego lata byłem w skansenie kuligowskim, to dzieło życia jednego człowieka, jest synem kowala z Jadowa. Pasjonat! Z tych, co są na wagę złota. Nazywa się Wojciech Urmanowski, pisałem o nim w jednej ze swoich książek, ma miejsce w moim blogu. Odwiedziłem go teraz. Ma 88 lat. A ile ty masz? – zapytał. Powiedziałem. Dziewięćdziesiąt? – wykrzyknął. I powtarzając te słowa kilkakrotnie – jędrnym językiem dodawał: ja pierdzielę. Pan Wojciech jest przykładem na rzecz oczywistą, z której nie zdajemy sobie sprawy, chociaż ze wszystkich stron nam to wmawiają; nie młodość, a właśnie starość jest prawdziwie piękna, bo interesująca, bo pełna zapisanych w niej opowieści. Twarz pana Urmanowskiego jest tego dowodem.
A w jego skansenie jest prawdziwa, choć niewielka wieś, jakiej na Mazowszu już nie ma w naturze. Teraz domy murowane, jak z obrazka. W większości o niezłej architekturze i piętrowe, wygodne jak trzeba, pysznią się elegancką dachówką i otaczającą ich zielenią. A w tym skansenie prawdziwa, choć niewielka wioska jak z obrazów pana Chełmońskiego z Kuklówki...

Na niewielkim skrawku ziemi stłoczone jakby ponad miarę, stoją drewniane budynki, większość kryta słomianymi strzechami, wśród nich dworek drobnoszlachecki i wiejska chata, obora, stodoła i spichlerz, wozownia i przydrożna kuźnia, wewnątrz budynków i obok nich setki przedmiotów, poodnajdywanych po wsiach, kupowanych i uzyskiwanych za darmo, bo to przecież już całkiem nikomu niepotrzebne te wszystkie stare garnki i drewniane łóżka, bo kto to będzie ich teraz używał i po co komu te zydle, na których nikt już nie usiądzie i te cepy, do niczego już niepotrzebne, i ta dziurawa łódź, którą tyle razy wypływało się na Bug, aby zarzucić w nim sieci o świcie, wtedy gdy mgły ścielą się nad rzeką i czas na ryby jest najlepszy... Jest tego tak wiele, że ogarnąć tego nie sposób.

Przyszła ze mną od autobusu, 5 km w jedną stronę, dość posażna pani, kapitalistka z własną firmą, od niedawna chodzi ze mną podwarszawskimi szlakami, jest w porządku, przemiła znajomość. Wiesz – powiedziała do mnie – ten skansen jest dla mnie wielkim przeżyciem. Jak kiedyś ludzie mogli tak mieszkać?
Młodzi to teraz mają, albowiem. Moje pokolenie tak nie miało. Najciekawsze, że ja wcale tego nie żałuję. Rodzinni młodzi byli niedawno w komplecie na plażach Kanarów, kąpali się w Atlantyku, Afryka tuż tuż, wyspa, na której wylądowali, nazywa się pięknie się nazywa: Fuerteventura. Słowo "ventura" pochodzi z łaciny i oznacza pomyślne okoliczności lub wydarzenia. Rzymski historyk Pliniusz pisał o tych wyspach ileś tam set lat temu i nazwał je już wtedy wyspami szczęśliwymi. Dostałem zdjęcia, na fotach gęby mają zadowolone, piasek na plaży się złoci, fale burzą w oceanie, są i palmy jak należy, tam gdzie powinny. Dla Słowianina pełna egzotyka, jak przystało na produkt turystyczny odpowiednio przypudrowana. Przysłali mi młodzi dwa mendle fotografii, teraz taki zabieg to żaden problem, naciska się w smartfonie co trzeba, a zdjęcie - hop! - w mgnieniu oka pokonuje nawet tysiące kilometrów. Na kilku zdjęcia były fale morskie, na kilku palmy, na jednym potomkowie rodzinnych młodych w łożu ogromnym, jak CPK pod Baranowem. Leżeli sobie wygodnie wśród pościeli z markowymi słuchawkami na uszach i smartfonami w rękach, każde osobno i w osobnych słuchawkach i osobnymi smartfonami. I cóż w tym dziwnego? Normalka, przecież.
Nie zazdroszczę jednak. Chociaż mocno siermiężne było moje dzieciństwo. Pierwszy raz morze zobaczyłem na koloniach letnich nad polskim Bałtykiem. Był rok 1949, skoszarowano nas w jakiejś szkole o 6 km od Ustki, spaliśmy na tzw.higienicznych materacach, położonych na żelaznych, składanych łóżkach, po dwudziestu paru chłopców w jednej sali. Patrzę teraz na to zdjęcie rodzinnej młodzieży w puchowych piernatach na Fuertaventurze i naprawdę nie zazdroszczę im tych smartfonów i tego, czym ich częstują.
Na pierwsze swoje wakacje małżeńskie nad morzem wybraliśmy się z plecakami i namiotem. Trafiliśmy na wyjątkowo ładną pogodę, niczego złego z tamtej rajzy nie pamiętam. Z kempingu na kemping wędrowaliśmy, od Wolina w stronę Helu. Łatwo nie było. Chyba byliśmy szczęśliwi.
W środku kapryśnego, tegorocznego lata prowadziłem wycieczkę, siedemnaście osób zebrało się w skansenie we wsi Kuligów nad Bugiem. Drewniane chałupy, kryte strzechą, wewnątrz drewniane łóżka. Na sienniku na takim łóżku spaliśmy poślubnie z żoną na zakopiańskiej Pardołówce. Też pięknie się ten przysiółek nazywał, od Fuerteventury nawet bardziej, bo po naszemu, swojsko. Na obiad szliśmy stamtąd przez Antałówkę do baru mlecznego przy Krupówkach, czterdzieści minut piechotą, kolejka po zupę mleczną nie była nadto długa. Wyrosłem w atmosferze baru mlecznego. Jestem jego dzieckiem.
Czy tęsknię za tamtymi czasami? Niezupełnie. Ale wspominam z rozczuleniem. W kuligowskim skansenie ze wzruszeniem patrzyłem na drewniane łoża we wnętrzu drewnianej chałupy, nakrytej słomianą strzechą. I dobrze się czujłem pośrodku tego kuligowskiego skansenu pana Wojciecha. Zupełnie nie chciało mi się stamtąd odchodzić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz