środa, 11 sierpnia 2021



barwy mazowieckiego lata

 

 Kraina nadwiślańskich Olędrów w Wiączeminie

Na początku sierpnia zawołał mnie do siebie skansen osadnictwa nadwiślańskiego w mazowieckiej krainie Olendrów. Pojechałem więc ku niemu w dolinę Wisły w okolicach Płocka. Jak inne doliny wielkich rzek, tak i ta dolina wiślana od wieków była zasiedlana przez ludzi. Chociaż dość częste powodzie szkód wyrządzały mnóstwo i  to bardzo dotkliwych, przecież jednak nie zdarzały się co roku, a prócz tego przynosiły ze sobą żyzne namuły, użyźniające pola, dzięki czemu plony na tych polach były obfitsze. Sięgnęli więc Polacy po po pomoc z zagranicy. Od XV wieku na polecenie królewskie poczęto sprowadzać kolonistów. Byli to ludzie, którzy ze swoich stron rodzinnych przynosili nad polską Wisłę umiejętność gospodarowania na terenach zagrożonych przez powodzie. Pierwsi przybyli Holendrzy, którzy osiedli na  Żuławach Gdańskich, później osiedlali się w dolinie Wisły w górę jej biegu, po Mazowsze włącznie.


   
I tak, już od późnego średniowiecza przez kilka wieków żyli tu wspólnie Polacy i osadnicy,  sprowadzeni tutaj z Niderlandów, z Flandrii i Fryzji, potem także z Niemiec, z czasem tych ostatnich było najwięcej. Najczęściej byli to ewangelicy, często wyznania menonickiego, przez tutejszych
zwani byli Holendrami lub bardziej swojsko – Olędrami, czasem Olendrami.  Z czasem termin „olęder” przestał być określeniem etniczno-kulturowo-religijnym, a miał odniesienie do tych mieszkańców, którzy korzystali z określonych przywilejów prawnych dotyczących osadnictwa na prawie holenderskim.
    Olędrzy potrafili poradzić sobie z nadrzecznymi terenami zalewowymi i przekuć w atut to, co mogło się wydawać klęską. Wylewając rzeka niosła ze sobą żyzne namuły, które użyźniały pola, łąki i sady, a olędrzy znali sposoby na opanowanie tego żywiołu.
      By uniknąć skutków powodziowej fali, swoje zagrody stawiali na usypanych przez się pagórkach i na nich gromadzili też siano w stogach. Najwięcej wsi "olęderskich" powstawało w dolinach dużych rzek, lecz również i w głębi Mazowsza, tam gdzie bywały mokradła, na przykład na obszarze historycznej Puszczy Jaktorowskiej, tej samej w której padł ostatni z żyjących turów na tym naszym świecie. Kolonistów sprowadzali królowie i dzierżawcy królewszczyzn, ale również właściciele prywatnych dóbr. Powstawały wioski, kolonie zakładane na prawie niemieckim i polskim. Ich mieszkańcy charakteryzowali się zupełnie odmienną kulturą, zwyczajami, wierzeniami, językiem, tradycją gospodarowania.
       Koloniści tworzyli doskonale zorganizowane wspólnoty i znamienna była dla nich zbiorowa solidarność "przejawiająca się w realizacji zobowiązań zaciąganych wobec właściciela czy też posesora gruntu, na którym ich osadzono" -  pisał jeden z pierwszych dyrektorów Kampinoskiego Parku Narodowego, zajmujący się ich osadnictwem dr Kazimierz Heymanowski. Działał samorząd, sołtysi i radni z wyboru gromady. Wpierw koloniści zajmowali się karczunkiem lasu, później pozyskany obszar zamieniali w trwały użytek rolny.

   



     Cały obszar należący do kolonisty, zarówno pole, jak łąki i sad, był dzielony na prostokąty, zamykane ściśle opłotkami. Opłotki przepuszczały wody powodziowe, ale hamowały osadzanie się namułów, niesionych przez wody. Były bardzo mocne, nie mogły mieć żadnych przerw, które umożliwiałyby wtargnięcie wód i zniesienie, zmycie cennych mad. Bramy wjazdowe, również plecione z wikliny, musiały być szczelnie zamykane i stanowić zwartą całość z płotem. Jeszcze nie tak dawno oglądałem ich domy, tu i tam zachowane. Już prawie się ich nie spotyka. Przed trzydziestu laty było trochę.  Fotografowałem je na Powiślu w gminie iłowskiej i koło Secymina na skraju Puszczy Kampinoskiej, nawet wcale nie tak dawno, zaledwie ćwierć wieku temu.  Kto wie, czy współcześni mogliby je zobaczyć jeszcze gdziekolwiek, gdyby nie ten skansen.

    Walory kulturowe i krajobrazowe – piszą twórcy skansenu – są wartością, którą należy chronić. Staną się one wizytówką małej ojczyzny oraz szansą na promocję regionu i jego rozwój. W świątyńce czytam dobrze pomyślaną informację o tym, kim byli owi olędrzy, jak żyli, jak się budowali. Są zdjęcia osadników. Charakterystyczne twarze. Godne. Dostojne. To nie są twarze polskich rolników. I te ubrania! Sposób w jaki siedzą przed obiektywem. Te pozy, znane nam z obrazów niderlandzkich mistrzów malarstwa! 

     Po II wojnie światowej musieli opuścić swoje sioła. Przy kościele w niedalekim stamtąd Zycku Polskim jest o nich informacja na tablicy, że powrócili do swojej ojczyzny. Ergo, wynieśli się, byli zbędni. No cóż... Chociaż przybyli tutaj na zaproszenie właścicieli tych ziem, aby umiejętności swoje spożytkować do zagospodarowania tych żyznych, lecz trudnych do uprawy ziem, w ciągłej walce z powodziowymi falami, w większości byli przecież  Niemcami, rodakami Hitlera, więc musieli opuścić nadbużańską ziemię i swoje gospodarstwa.   
        Na opuszczone siedliska chętni Polacy znaleźli się niemal natychmiast. Nawet nazwy  zmieniano na właściwe. Położona na skraju Puszczy Kampinoskiej wioska Dziekanów Niemiecki została Dziekanowem Leśnym, a Więczeminowi dodano przymiotnik: Polski. Domy po kolonistach zostały zajęte, większość potem wyburzono i na ich miejsce na terpach  stanęły nowe, pobudowano wały przeciwpowodziowe nad rzeką, przestały być potrzebne wiklinowe płotki. Któż zresztą chciałby je pleść. Niewiele pozostało śladów po kolonistach. Te pagórki. Resztki płotków. Czasem jakaś zagroda. Czasem także niektóre nazwy. Są Holendry koło Wiskitek i inne Holendry w okolicach Serocka nad Narwią. Na powiślu kampinoskim też były Holendry, któż jednak, prócz archiwistów i historyków pamięta.
    W wiączemińskim kościółku jest niewielka, ale treściwa ekspozycja, zapoznająca zwiedzających z życiem kolonistów olęderskich. Gospodarze skansenu między pomieszczonymi tam zdjęciami, ilustrującymi życie nadwiślańskich kolonistów, taką tam opowieść umieścili. Bardzo jest pouczająca i skłaniająca do refleksji.
    „Powszechne losy niemieckich osadników na Mazowszu, podobnie jak w innych częściach naszego kraju to masowa emigracja (głównie do Niemiec, USA i Kanady), kończąca epokę kultury olenderskiej. Zostali nieliczni z różnych względów – rodzinnych, materialnych, ale i patriotycznych, czuli się Polakami. Z tych, co zostali do dnia dzisiejszego, relacje o świecie, którego już nie ma, składa trójka żyjących potomków osadników niemieckich. Pozostali ewangelikami, a o ich pochodzeniu świadczą niemiecko brzmiące nazwiska, czasem panieńskie. W czasie badań prowadzonych przez Muzeum Mazowieckie w Płocku udało się dotrzeć również do mieszkającego w Kolonii Niemca znad Wisły, który po drugiej wojnie światowej znalazł się na terytorium RFN.
    Kiedy kończyła się druga wojna światowa, Helmut Neitsch miał 9 lat, a jego młodsi bracia, Heinrich – 8, Karl Otto – 7. W 1942 roku osierociła ich matka. Pogrzeb odbył się w rodzinnym Wiączeminie. Helmut pamięta jeszcze trąby, na których grabo na ostatnie pożegnani, pamięta też gdzie została pochowana, choć na jej ojciec nie zdążył postawić pomnika. Jego ojciec w 1944 roku wcielony został do Wehrmachtu i już nie wrócił, zginął gdzieś w Belgii na froncie.
    Niedługo po wyzwoleniu chłopcy trafili jako służący do trzech różnych  polskich gospodarzy. Ich głównym zajęciem stało się pasanie krów. Nie wiedzieli o sobie przez 5 czy 6 lat. Dopiero przypadkowe zmówienie się ich gospodarzy na targu w Płocku doprowadziło do późniejszego spotkania. Helmut pomagał w odrabianiu lekcji mniej zdolnemu synowi swojego gospodarza, ale sam nie mógł uczęszczać do szkoły, jako „Niemczok” nie miał takiego prawa. Mowy polskiej nauczył się na służbie. Zapomniał wówczas rodzimej niemieckiej. Przypomniał ją sobie dopiero nawiązując kontakty z rodziną, która po 1945 roku wyjechała do Niemiec i Kanady. Na początku lat 60. wrócił do Wiączemina, by służyć w gospodarstwie byłego rosyjskiego oficera, ale nie pracował tu długo, bo powojenny Wiączemin nienawidził Niemców. Swoją żonę poznał już w spółdzielni w Sannikach. Zelma Neitsch z domu Cilke przez 19 lat doiła tu krowy. Po wojnie nie wyjechała, bo jak stwierdziła, chciała zostać.”


    Po olęnderskich kolonistach zostały u nas szpalery głowiastych wierzb. Niedawno siostrzenica, na stałe mieszkająca teraz we flamandzkiej Gandawie, przysłała mi zdjęcie takich wierzb z tamtej okolicy. No tak, oczywiście – uświadomiłem sobie. Nasze nadwiślańskie rzeźby są kulturowymi dziećmi tamtych. Stamtąd przecież przybyły.         

     Przyjechałem do Wiączemina w dzień powszedni, był początek sierpnia, letnie upały zdawały się już odejść w przeszłość, wyraźnie schłodniało powietrze i było czym oddychać, chociaż do mojego smartfona przyszedł alert od biura bezpieczeństwa, zapowiadano obfite opady deszczu i silny wiatr. Dzień później deszcz spadł rzeczywiście bardzo obfity, nie miał nic z ulewy, ale konsekwentne, nieustanne, wielogodzinne padanie dało się ludziom we znaki. W Wiączeminie zaszedłem na cmentarz kolonistów. Ładnie o niego zadbali gospodarze skansenu. Jest dobrym miejscem na zadumę o skomplikowanych losach tych, którzy na nim chowali swoich najbliższych, ale i o skomplikowanych losach tej nadwiślańskiej ziemi. I jest także zabytkiem, takich jak te grobów, mazowszanie na Mazowszu swoim nie stawiali. 



    Pamiętam ze swoich młodych lat, jak wędrując po Beskidzie Niskim i Bieszczadach, zatrzymywałem się ze wzruszeniem przy łemkowskich cmentarzykach, zarastających trawą i chabaziami, zapomnianych śladach nieobecnych już mieszkańcach tamtych karpackich dolin. W Polsce Ludowej, z woli wielkiego sąsiada zamienionej w jednolicie etniczne państwo, te bieszczadzkie i beskidzkie cmentarze poruszały nas swoją innością, wołały do nas, aby nam  coś powiedzieć... Opowieść o mazowieckich Olędrach jako pierwsze zaczęły mi opowiadać zapuszczone cmentarzyki ewangelickie, luterańskie i mennonickie, rozsiane w Puszczy Kampinoskiej i jej okolicach. 
 

     Wiączemiński kościółek nie jest zabytkiem architektury, nad którym chciałoby się roztkliwiać w zachwyceniu, bo tak naprawdę artystycznych walorów nie ma żadnych. Wiekowy on też nie za bardzo.  Ale to on właśnie jest obiektem najważniejszym. Otoczony morzem dojrzewającego zboża o przedżniwnej porze z oddalenia wygląda nadzwyczajnie. Kościół ewangelicko–augsburski z czerwonej cegły w Wiączeminie Polskim został wzniesiony na wyróżniającym się w okolicy wzgórzu w dolinie Wisły koło Płocka. Jerzy Szolginia, badach osadnictwa holenderskiego na Mazowszu i autorytet w tej materii największy, twierdzi że to wzgórze zostało usypane, a więc że to jest terp. Inni mówią, że raczej to pagórek naturalny.  Przychylam się do zdania autorytetu.   Kościółek powstał w roku 1935, jest rówieśny  piszącemu te słowa staremu bloggerowi. To właśnie ten niewielki kościółek stał się źródłem inspiracji dla idei powstania skansenu – przeczytałem na stronie internetowej Skansenu.
    Nie spiesząc się chodziliśmy z przyjacielem po skansenie, oglądaliśmy rzecz z zewnątrz i od wewnątrz, oprowadzani przez panie, opiekujące się tym obiektem, posadowionym pośród tej części Mazowsza, która nie jest zbyt często odwiedzana przez mieszkańców Warszawy. Dziwić się trudno, od stolicy do Wiączemina jest sto kilometrów, bez samochodu dojechać się nie daje, żadnej w pobliżu komunikacji publicznej. Oczywista, że skansen jest zawsze tylko skansenem, że jest muzeum architektury na świeżym powietrzu, a nie żadną prawdziwą wsią. Ale przecież, chociaż tak tylko, w taki sposób, ale przecież dzięki takim skansenom można oglądać domostwa tych, którzy już na naszej ziemi nie mieszkają, a których bytowanie odcisnęło znaczące ślady w jej krajobrazie. 



      Jest kilka chałup olęderskich w wiączemińskim skansenie, o których chciałoby się więcej napisać. Najbardziej charakterystycznym jest  tzw. langhoff,  przeniesiony z miejscowości Kępa Karolińska. To bardzo interesujący i zdecydowanie niepolski w formie i kształcie. Pod jednym dachem znajduje się część mieszkalna i pod tym samym dachem mieszkały domowe zwierzęta i znajdowała się pod nim stodoła. Takie same domy widziałem w skansenie w holenderskim Arnhem. W czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów odwiedzający nas przybysze z zachodniej Europy często podkpiwali z Polaków, którzy są tak niepraktyczni – mówili – że budują specjalne domy dla krów i świń. W domu holenderskim zwierzęta domowe mieszkają z gospodarzami pod jednym dachem. To bardzo praktyczne rozwiązanie. Zimą nie trzeba wychodzić na zewnątrz, a sąsiadujące z pomieszczeniami dla zwierząt izby mieszkalne powodują, że ciepło idące od zwierząt  ogrzewa też pomieszczenia dla ludzi.
      Domy olęderskie miały też wiele innych rozwiązań, dostosowane do warunków koegzystencji z terenem zalewowym, np. szerokie schody prowadziły na obszerny strych, by w sytuacji zalania pierwszej kondygnacji, można było wprowadzić tam również zwierzęta. Łączone w jeden ciąg budynki pełniły zarazem funkcje mieszkalne i gospodarcze (z oborą, stajnią, kurnikiem i stodołą, która występowała też niezależnie). Bliskość poszczególnych pomieszczeń ułatwiała komunikację i na co dzień, i w razie powodzi, która nie była traktowana jak nieszczęście, ponieważ niosła ze sobą żyzne mady. 





     We wnętrzach budynków powstały stałe ekspozycje prezentujące tradycyjne ich wyposażenie. Skansen bardzo jest dumny z tych wszystkich mebli i przedmiotów codziennego użytku, te wszystkie meble, krzesła,  a na każdym wypisano  rok w którym to krzesło zostało wykonane, te komody, kredensy i szlabany, stoły i ławy, często malowane we wzory roślinne, a także narzędzia ciesielskie i sprzęt gospodarski - maselnice, prasy i kotły do wyrobu powideł buraczanych oraz beczki do przechowywania i transportu suszonych owoców – to wszystko są oryginalne pamiątki po Olendrach pozyskane od mieszkańców dawnych olęderskich osad. Prawdziwym skarbem jest dwustuletni stół z roku 1818, pomalowany na niebiesko. Bo olędrzy przepadali za tym kolorem – objaśniła mnie oprowadzająca po skansenie pani.
     Pierwszy raz pojawiłem się w Więczeminie kilka lat temu, 9 sierpnia 2018 roku. Wtedy skansen ograniczał się  właściwie tylko do kościółka i zapuszczonego wówczas cmentarza. Upłynęły trzy lata, gdy do Wiączemina dotarłem po raz wtóry 5 sierpnia 2021 roku. Zobaczyłem obiekt imponujący. Nieprawdopodobną robotę wykonano przez te kilka lat. Wielkie podziękowanie dla tych, którzy rzucili pomysł utworzenia tego skansenu i do jego powstania doprowadzili. Czapki z głów, proszę państwa. Skansen Osadnictwa Nadwiślańskiego w Wiączeminie Polskim jest niewątpliwie jedną z perełek ziemi mazowieckie.  Że to najprawdziwsza prawda, niech poświadczą zdjęcia, które pomieszczam poniżej.  A to zaledwie część wszystkiego tego, na czym oko tam można oprzeć.


 




























Zdjęcia: Lechosław Herz


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz