Spotkanie z Entami w Lasku Bielańskim
Nieopodal krańcowego przystanku autobusowym na dolnym Marymoncie w Warszawie jest taka krótka uliczka, Tczewska się nazywa, prowadzi do rezerwatu przyrody w Lesie Bielańskim. Zaczynam nią czasem swoje leśne tam wędrowanie. Po dwustu metrach od autobusu, którym w niecały kwadrans dojechałem od swojego żoliborskiego domu, wchodzę do tego lasu. Gdy ostatnimi laty proszono mnie o kilka wywiadów, niektóre dla zacnych tygodników, proszono mnie także o zdjęcie. Najlepiej aktualne, najlepiej zaraz i jeszcze lepiej, żeby w Puszczy Kampinoskiej, bo przecież w tych wywiadach głównie o moją przygodę z tą puszczą chodziło. Fotograf tylko czekał, żebyśmy do tej puszczy pojechali. A ja im wtedy proponowałem las znacznie bliższy, niemal tuż obok, a bardzo, ale za to o bardzo, ale to bardzo puszczańskim krajobrazie. Parkował więc swoje auto pan fotograf na tej krótkiej uliczce Tczewskiej i wchodziliśmy w las. Z tych wszystkich zdjęć, które tam mi zrobiono, najbardziej lubię te, które wykonał mi Dawid Żuchowicz, fotoreporter Gazety Wyborczej.
Jak się już wejdzie tą uliczką w las, po drewnianym mostku przejdzie nad zadziwiającą pozostałością warszawskiej rzeczki o nazwie Rudawka, która wiele po sobie pozostawiła w północnych dzielnicach Stolicy, ale tak naprawdę jest już tylko historią. Śródleśna dróżka wprowadza mnie potem w głąb rosnącego tam starego drzewostanu przegradza drogę trzech wyniosłych Entów. Przypomnieć tu należy, kim byli Entowie, powołani do życia w mitologii Śródziemia, opisanej z detalami przez J.R.R.Tolkiena. Entowie – byli zwani także Cieniem Lasu i Pasterzami Drzew. Przebudzili się w tym samym czasie, co elfy i z nimi się przyjaźnili. Długowieczni, mieli chronić olwary, „rzeczy rosnące z korzeniami w ziemi” przed zniszczeniem przez ludzi i krasnoludów, potrzebujących drewna jako surowca. Wygląd enta był analogiczny do wyglądu gatunku drzew, jakim się opiekował; z tą różnicą, że entowie mieli twarze i kończyny. Na ogół mierzyli 14 stóp. Nie umierali, tylko „drzewieli”, czyli przestawali poruszać się i mówić. Mieli grubą skórę podobną do kory. Zazwyczaj działali wolno, z wyjątkiem chwil wyjątkowego wzburzenia. Ich jedynym źródłem pożywienia była źródlana woda, która miała tę właściwość, że pobudzała wzrost. Odegrali sporą rolę w czasie Wojny o Pierścień, kiedy to przeprowadzili atak na Isengard. Spotykam ich niekiedy w lesie na warszawskich Bielanach...
Jakoś tak się złożyło, że widocznie garstka Entów zawędrowała ze Śródziemia aż na warszawskie Bielany, do tutejszego lasu, aby założyć tam swoją kolonię i „drzewieć” właśnie tutaj, nad słowiańską Wisłą. Sporo już ich padło, jak się po rezerwacie wędruję, co i raz napotykam ich leżące ciała. Ale te trzy stoją i całkiem ładnie dają się mi sfotografować. A najbardziej zachwycający był jeden z nich, wysoki jak wielopiętrowa kamienica, gdy spojrzałem na niego z dołu, widziałem jego oszałamiający ogrom. Miał swoje lata, ze trzy-cztery setki na pewno, a widać było, że mu jeszcze do śmierci nie spieszno. Chociaż miał swoje ciało naznaczone wielką raną; takie coś ludzcy drzewiarze nazywają rysą albo listwą piorunową. Jak sama nazwa wskazuje, powstaje ona w wyniku uderzenia pioruna. Nie jest to typowe zjawisko, a jego efektem może być pożar pojedynczego drzewa. W tym przypadku obeszło się bez tego. Na uszkodzenia piorunowe najbardziej narażone są gatunki o grubej, chropowatej korze, jak sosny i dęby. Takie, jak ten potężny i wyniosły Ent z Lasku Bielańskiego na zdjęciu poniżej.
Kilka razy przeżyłem taką burzę z piorunami w głębi górskiego lasu. Najbardziej dramatycznej zapomnieć się mi wciąż nie daje. O było w mich studenckich czasach, wybrałem się wtedy ze swoją przyszłą żoną w Beskid Żywiecki na szlak ze Zwardonia ku Wielkiej Raczy; szczyt zdawał się leżeć na końcu świata, wciśnięty w zapomniany kącik Żywiecczyzny, mój ojciec był na nim przed wojną, opowiadał mi o tej wędrówce i o widoku jaki się z niego roztaczał. Marzyłem, aby ten widok obejrzeć tak, jak mój ojciec. Nad Zwardoniem wisiały ciemne chmury. Po godzinie się otworzyły, lunął z nich deszcz, a jeszcze później rozszalała się burza. Była widowiskowa, od pioruna zapalały się pnie wysokich drzew, płonęły wysokim, strzelającym w górę płomieniem i zaraz potem gasły w strumieniach gaszącego ogień ulewnego deszczu. Aż dziw, że nic nas nie trafiło.
O dojściu na Wielką Raczę nie było mowy, rozpoczęło się dramatyczne zbieganie w dół, byle niżej, dalej od tego inferna. Droga stała się śliska, błotnista, niewygodna potwornie. Dobiegliśmy do samotnej zagrody, to była leśniczówka. Leśniczy z żoną przyjęli nas z ogromnym sercem, kazali rozebrać z kompletnie przemoczonej odzieży, powiesili ją na sznurze nad piecem. W piecu trzaskały płonące polana, siedzieliśmy w swoich piżamach, które mieliśmy ze sobą – na Raczy było schronisko, chcieliśmy tam spędzić noc. Spędzaliśmy ją u tych przemiłych ludzi, przy ciepłym piecu, pijąc gorące, wiejskie mleko z masłem w środku, sprawdzone lekarstwo przeciw zaziębieniu. Kazali potem wejść pod pierzynę a sami poszli spać gdzieś indziej, chyba do stodoły.
Czy młodzi w mojej rodziny mają dziś szansę na przeżycie przygody podobnej?
......................................................................................
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz