czwartek, 18 lipca 2024

Upalne lato
Na łąkach brańszczykowskich
 
Na Mazowszu trwało upalne, lipcowe lato. Wybrałem się z przyjacielem na łąki w dolinie dolnego Bugu koło Brańszczyka. Jakoś tak się złożyło – zwierzałem się bliźnim w jednej ze swoich książek  –  że nadbużańska część mazowieckiej ziemi, stała się mi bliska i nie mogę się bez niej obyć. Chcąc jednak mieć prawdziwą przyjemność, po nadbużańskich łąkach należy się włóczyć, wpierw pójść w jedną stronę, później zawrócić i pójść w inną. Tylko w ten sposób można smakować urodę tego pejzażu.  Niestety, ja zanadto już nie mogę włóczyć się po tym nadbużańskim krajobrazie. Już nie te lata i zdrowie nie takie, jak bym sobie tego życzył. Chociaż chęci wciąż nie brakuje, jednak z tym włóczeniem  już mi nie za bardzo. Ale jak mogę, tak próbuję.

Łąki na tarasie zalewowym Bugu w okolicach Brańszczyka ciągną się nieprzerwanym pasem nad Bugiem całymi kilometrami. Niespełna pół wieku temu w kilku miejscach wyprostowano silnie meandrujący Bug, usypano wały ochronne pod Tuchlinem i Budami. Nieco straciła na tym naturalność tutejszego krajobrazu, lecz w większości tego obszaru on wciąż trwa. Łąki pod Brańszczykiem niemal co roku zalewane przez rzekę, występującą z brzegów, od tysięcy lat były użyźniane naniesionym mułem i nigdy nie były siane i pielęgnowane.

Ludność miejscowa znała doskonale poszczególne połacie łąk i rodzaje traw na nich rosnących, klasyfikując je wg tradycyjnego klucza   samochodem – pisała Maria Żywirska z Brańszczyka w swojej znakomitej książce, w której omawiała kulturę materialną Kurpi Białych (Puszcza Biała. Jej dzieje i kultura, wyd. 1, Warszawa 1973).  –  Za najlepszą uważano trawę rosnącą w Wielkim i Małym Kole; gorsza rosła nad brzegami bagien. Najbardziej ceniony gatunek trawy wysokiej o dużych kłosach nazywano >żytniówką<. Porastały nią brzegi Bugu. Zwano ją  >pierzastą<, >ogaistą<, gdyż miała dużo pędów, była łatwa do cięcia, wydajna. Drugie miejsce zajmowała trawa niższa, o szerokich liściach, szybko przekwitająca, zw.>serocaj<. Jeszcze mniej ceniono trawę rosnącą bliżej samego brzegu rzeki, na połaciach najdłużej pozostających pod wodą w czasie wylewów. Była ona niska, o cienkich okrągłych łodyżkach, z powodu twardości trudna do cięcia, mało wydajna. Nazywano ją >kozią brodą<.  Większość wiosek swoje własne  łąki miała położone bardzo daleko od swoich zagród, czasem nawet i w odległości 25 km.

Gospodarze ze wsi odległych przybywali >w łąki< przeważnie gromadnie, całą wsią, z zapasem żywności, gdyż pozostawali tu nieraz kilka dni, aż do ukończenia sianokosów. Pierwsze sianokosy odbywały się zawsze po św.Janie, a więc po 24 czerwca. Teraz, w wieku XXI, przy brutalnych zmianach klimatu, które odczuwamy coraz bardziej boleśnie, coraz mniej aktualne stają się daty, wyznaczające nam cykle przyrody przez dziesiątki i  setki lat. 
 
Sianokosy załatwiają teraz maszyny. Kiedyś siano cięto kosami, pozostawiając je w pokosach na parę dni, aby przeschło.  Należyte wysuszenie siana uchodziło za wielką sztukę, gdyż od tego w dużej mierze zależała jego wartość... A gdy siano było dostatecznie suche, a gospodarz nie miał zamiaru zabrać go zaraz do swego obejścia, układano je w stogi, czyli >stożono<.  Pracę stożenia uważano za trudną, wymagającą dużej zręczności; siano nie mogło być ani zbyt ubite, ani luźne, aby nie zwilgotniało i nie zgniło. Wreszcie, dużą wagę przywiązywano do foremności stogu, ale tylko ze względów estetycznych; jeśli jego profil był krzywy, stawało się to okazją do złośliwych żartów pod adresem tego, kto stóg ustawiał. Do I wojny światowej siano przeważnie pozostawiano w stogach aż do tęgich mrozów, kiedy możliwa była zwózka saniami, znacznie lżejsza, ponadto w zimie nie było pracy dla koni. W latach trzydziestych większość gospodarzy zaraz po wysuszeniu zabierała siano do swych obejść, gdzie stawiano stogi lub przechowywano siano w brogach.

Teraz wszystko robi się maszynami. Maszyny koszą, wysuszone siano zwijają w mało romantyczne rulony. Nie było już ich teraz, gdy fotografowałem tego lipca brańszczykowskie łąki po sianokosach. W środku dnia fotografowałem, żaden pejzażysta tej pory dnia nie lubi, krajobrazy zdejmuje się najlepiej o brzasku dnia albo też o magicznej godzinie przed zachodem słońca. Na pewno nie w środku dnia, gdy słońce jest w zenicie i człek nawet swojego cienia zobaczyć nie może.  A że jestem zacofany technologicznie, więc nawet nie pomyślałem coby sobie selfie na brańszczykowskich łąkach trzasnąć. 
 
Kilka zdjęć oddaje jednak atmosferę tego łąkowego dnia. I chociaż ani gęby, ani cienia mego nie ma w tym zestawie, jest to, co jest od mojej gęby i mojego cienia dla mnie ważniejsze. Na brańszczykowskich łąkach w dolinie Bugu było już po sianokosach, jesiennymi barwami barwiło się skoszone rżysko.
 
Na starym korycie Bugu kwitły zwane polskimi nenufarami białe grzybienie. Nie do wiary! to było jeszcze całkiem niedawno, płynąłem tamtędy w kajaku, wtedy Bug jeszcze nie utworzył dla siebie nowego koryta i  tędy szła jego woda,  zmieniona teraz w >bużysko< o stojącej wodzie! Nieopodal, na rozkosznej łące wilgotnej, do mojego obiektywy pchało się kwiecie. Pospolite one było, żadne tam rzadkie gatunki i godne specjalnej ochrony, przecież niepospolicie urodziwy był ten gąszcz kwiecia, całe ogromne rabaty, w których dominowały białe przytulie i żółte komonice.













 
 
Wieczorem pocztą elektroniczną wysłałem zdjęcia przyjacielowi, który mnie na brańszczykowskie łąki zawiózł swoim samochodem. Odpisał natychmiast. „Gdybyś malował krajobrazy nie obiektywem a pędzlem, mogłaby z tego wyjść piękna poplenerowa wystawa. Mam dla niej nawet tytuł: „Płaskie jest piękne”. 
..................................................................
 
 

środa, 10 lipca 2024


Upalne lato

Pałac Bielińskich

Bardzo niedaleko od Warszawy, pośród przyjaznego krajobrazu doliny Wisły, na południe od Karczewa znajduje się Pałac Bielińskich na skraju wsi  Otwock Wielki.  Szerszemu ogółowi niemal zupełnie nieznany i nie dziwota, od ukończenia budowy w 1703 roku  był dla zwykłego śmiertelnika całkowicie niedostępny, dokładnie przez lat trzysta i jedno na dodatek,  aż do roku 2004. Niewiele dorównuje mu rówieśnych wiekiem pałaców barokowych na Mazowszu. O tak urodziwej architekturze i na dodatek umieszczonej w arkadyjskim krajobrazie. 


Pomyślany został jako podmiejska willa ukształtowana wedle przez Witruwiusza sformułowanego przed dwoma tysiącami lat starożytnego ideału villa rustica. Na architekturę tego pałacu niewątpliwie miały wpływ zarówno francuskie, jak i włoskie budowle tamtego czasu. Postawiono go na wyspie, z dwóch stron otoczonej starorzeczem wiślanym, z trzeciej sztucznie wykopanym kanałem, podobno przez jeńców tureckich, jak powiada legenda, której nie za bardzo wypada wierzyć. Wyspa ma kształt trójkątny nazywa się Rokola i według miejscowych podań nazwa ta pochodzi od imienia rycerza Rocha, który spotykał się tu potajemnie z ukochaną Olą. I tej legendzie wierzyć się nie godzi, ale przecie jest sympatyczna, więc w gruncie rzeczy – czemuż by nie? 

Tu trzeba wtrącić kilka zdań rozważań o nazwie miejscowości. Właściwsza nazwą wydaje się być używana niekiedy forma: Otwock Stary. Zanim powstało letnisko i miasto Otwock, kilkaset lat wcześniej istniała ta wioska, w dokumentach z 1407 roku zapisana jako Othwoczko. Językoznawcy tłumaczą pochodzenie nazwy od wyrazu ot-woda, na oznaczenie oddalenia od wody niedaleko płynącej Wisły. Otwock Wielki  jest wciąż niewielką wioska położoną o około dziesięć kilometrów  od stacji kolejowej o nazwie Otwock która powstała przy linii kolejowej zbudowanej w 1877 roku. Miasto Otwock ma dzisiaj ponad 40 tysięcy mieszkańców, a wieś tylko nieco ponad 600.

Ród Bielińskich wywodził się z drobnej szlachty, lecz z biegiem lat doszli do dużej fortuny. Fundatorem tego pałacu był Kazimierz Bieliński,  wznoszący  to okazałe cacko jako prezent ślubny dla siebie i swojej młodej małżonki Ludwiki Marianny z Morsztynów. Morsztynówna  zacnego rodu nosiła nazwisko.  Czy nie gust Morsztynów zaważył na ostatecznym kształcie tego pałacu? 

Pałac powstał w latach 1693-1703, jego projekt przypisywano Tylmanowi z Gameren, ostatnio jednak tę hipotezę zaniechano.   Naczytałem się przy okazji poważnych tekstów, tyczących pałacu i wiem, że nic pewnego powiedzieć nie można, a byka strzelić Łatwo. Tak naprawdę niewiele o tym pałacu wiemy. Nie jesteśmy pewni nawet kiedy tak dokładnie został postawiony. Zadziwiający jest brak dokładnej dokumentacji historycznej.     

   Północna fasada frontowa (u góry) i ogrodowa od południa (u dołu) 

 

    Trzeba przyznać, że pałac  sylwetkę ma  wyjątkową i nadzwyczajne jest  połączenie jego skromności z wysmakowaną elegancją. Nakryta wysokim dachem dwupiętrowa budowla jest doskonale symetryczna, pobudowana na planie prostokąta z dwoma alkierzami i owalnymi wieżyczkami. Na pierwszy rzut oka wydaje się większy, niż jest w rzeczywistości.  Nie dziw, wszak miał to być podarek ślubny, jaki swojej świeżo poślubionej małżonce i sobie stawiał fundator.  Jest to również budowla z jasno czytelnym programem, o czym przypominają dekoracje, wykonane z czerwonego stiuku. 

Na tympanonie środkowego ryzalitu przedstawiona jest scena radosnych bachanaliów.  Pląsają nimfy w zwiewnych szatach, fauny podtrzymują lekko zawianego sylena, pośrodku gra na syrindze bożek Pan. Badacze architektury widzą w tej scenie przedstawienie natury, której harmonia miała mieszkańcom zapewnić Zdrowie i Siłę, zaś tańczące nimfy mają nam przypominać idee o radości wszelkiego stworzenia w obcowaniu z Naturą.  Zaś towarzyszące kobiety z dziećmi symbolizują macierzyństwo i płodność natury. Nad oknami wdzięczą się putta i pysznią kwiaty w wazonach, jakieś skrzydlate postacie unoszą herby rodowe, pełne broni, hełmów i sztandarów panoplia mają zaświadczać o zasługach wojennych rodu. A przecież Bielińscy wywodzili się z drobnej mazowieckiej szlachty i żaden z nich wielkimi zasługami wojennymi poszczycić się nie mógł. 


 Tak po prawdzie, zdarzenia historyczne, związane z tym pałacem, wydają się być jakby w sprzeczności z tym, co pałac otwocki swoją fizjognomią reprezentuje. On wydaje się zbyt jasnym, zbyt pogodnym.  Niektóre źródła podają, iż właśnie w tym pałacu król Polski i elektor saski. August zwany Mocnym ,w roku 1705 gościł cara Piotra Wielkiego i to jakoby wówczas po raz pierwszy pojawiły się plany rozbioru Polski. Być może tak było. Na pewno ten rok i lata sąsiednie były kiepskie dla Polski. Zaczynał się czas narodowych klęsk i upokorzeń. Szwedzi i Rosjanie bardzo byli zainteresowani polskimi ziemiami. Część szlachty szła do Sasa, część do Lasa. Bielińscy obstawili Sasa.  Bielińskich Sas polubił.  

Pałac w Otwocku okazał się Sasowi przydatny, na królewskie schadzki był w sam raz. Kazimierz Ludwik Bieliński w Otwocku Wielkim prowadził wystawny dwór, gdzie często bywający król stał się kochankiem jego córki Marianny. Żonaty z Sanguszkówną najstarszy  syn fundatora tego urodziwego pałacu, Franciszek Bieliński,  swoją siostrę pod swój dach przygarnął. Wkrótce jednak wydał ją za mąż za Bogusława Ernesta Denhoffa.  W ślad za Marianną nią zamieszkał w pałacu brat Franciszka, z woli królewskiej ożeniony z nieślubną córką królewską, Marią Rutowską. Ruja i poróbstwo po prostu, takie to były czasy. A herb Bielińskich przedstawia baranka, który powinien być biały, ale w Otwocku Wielkim tak wyszło, że jest czerwony i z baranka zmienił się całkiem jurnego barana.

Herb Bielińskich "Junosza"

Syn Kazimierza Bielińskiego, Franciszek, który odziedziczył pałac w  roku 1713, to akurat była postać jasnymi barwami zapisana w historii. Późniejszy marszałek wielki koronny za zasługi dla Warszawy (m.in. brukowanie ulic, wprowadzanie oświetlenia) został patronem głównej ulicy - Marszałkowskiej. To za jego czasów w 1757 roku otwocka rezydencja została rozbudowana o boczne wieże przez królewskiego architekta Jakuba Fontanę. Następnie pałac odziedziczył bratanek bezdzietnego Franciszka, także Franciszek (trudno się w tych Franciszkach połapać) Bieliński, który podczas insurekcji kościuszkowskiej w 1794 roku dał przykład patriotyzmu, ofiarowując na potrzeby publiczne plony z dóbr otwockich. 

Młodszy jego brat, następny właściciel, roztrwonił majątek. Jeszcze pod koniec XVIII wieku dobra otwockie zostały oddane w zastaw kasztelanowi Jackowi Jezierskiemu, znanemu publicyście czasów Stanisława Augusta. Po upadku Rzeczypospolitej  odsunął się on od życia publicznego. Zmarł w tym pałacu  w roku 1805. Praktycznie to był kres dobrych dni Wielkiego Otwocka i lepsze zawitało tu tak naprawdę dopiero po dwustu latach, gdy gospodarzyć tu poczęło warszawskie Muzeum Narodowe. 

W drugiej połowie XIX wieku zadłużone dobra kilkakrotnie wystawiano na licytację, pałac był niezamieszkały, w czasie  pierwszej wojny światowej w pałacu stacjonowały wojska niemieckie, archiwalne fotografie ukazują obraz nędzy i rozpaczy, popękane mury,  drzwi i okien bez stolarki, na podłogach gruz, w czasie drugiej wojny światowej nie było już czego niszczyć. Władza ludowa dwanaście lat odbudowywała pałac. Gdy w roku 1958 odbudowa została ukończono, w pałacu umieszczono dom poprawczym dla niegrzecznych dziewcząt, później przez wiele lat pałac służył celom reprezentacyjnym. Podobno bywali w nim sowieccy gensekowie, na pewno Borys Jelcyn. Generał Wojciech Jaruzelski w stanie wojennym tutaj internował Lecha Wałęsę. Opowiadał potem, że czuł się tam jak "w złotej klatce". Mógł przynajmniej łowić ryby w pałacowym jeziorze.




 Przygotowując do druku przewodnik po Mazowszu, który ukazał się w roku dwutysięcznym, dyskutowaliśmy w wydawnictwie, czy ograniczyć się do kilku zdań informacji, czy też opisywać pałac dokładnie, mimo że nie był  udostępniony dla zwiedzających. W końcu zdecydowaliśmy poświęcić mu  tyle miejsca, co Żelazowej Woli. Wkrótce potem, po szczęśliwej zmianie ustroju, na początku 2004 roku pałac przeszedł pod trwały zarząd Ministerstwa Kultury i został przekazany  Muzeum Narodowemu w Warszawie, które utworzyło w nim swój oddział.

Staram się odwiedza pałac co czas jakiś. Lubię tam wracać. W  pałacowej kawiarence wchłonąć espresso,  pachnie tam jak trzeba i smakuje  jak należy. Siadam na ławeczce przed pałacem i patrzę sobie na pałac,  nic więcej. A potem wchodzę do środka. 

Na parterze jest teraz ekspozycja darów, jakie  otrzymał i swojej ojczyźnie pozostawił w spadku Jan Paderewski. Jest i jego koncertowy fortepian i są walizy podróżne oraz "niema klawiatura", jaką mistrz ze sobą woził, aby móc ćwiczyć w czasie podróży w swojej kolejowej salonce). Są także wieńce laurowe, jakimi go obdarzano oraz różne puchary, wazy i drogocenne misy oraz łyżeczki srebrne z dedykacjami; pojęcia nie miałem, że honorowym i cennym darem może zostać łyżeczka, choć by była  bardziej niż zwykła. Są i portrety artysty, przebija je portret przepięknej Heleny Modrzejewskiej w roki Ofelii.  A gdy o dziełach malarskich mowa, które można tam oglądać, wspomnieć trzeba eksponowane w pałacu dwa dzieła Jacka Malczewskiego (jakże by inaczej – wspaniałe) ze zbiorów Ignacego Paderewskiego.







 
Pałac otwocki nie miał tego szczęścia, co Pałac Radziwiłłów w Nieborowie koło Łowicza i Pałac Zamoyskich w Kozłówce pod Lublinem. Tam zachował się nie tylko wystrój ścian wnętrza, lecz także tapiserie, dywany, meble, obrazy, niemal wszystko. W Otwocku nie zachowało się nic. W przeznaczonym na cele muzealne pałacu zwiedzający nie zobaczą dzisiaj wyposażenia z czasów Bielińskich. Z II wojny światowej pałac wyszedł niemal całkowicie zniszczony. 

Kiedy w 1976 roku przygotowywano pałac do roli rezydencji rządowej, zdecydowano, aby posągi nimf,  stojące pierwotnie w niszach i zniszczone w czasie wojny, zastąpić posągami ośmiu bogów mitologicznych. Rzeźby w stylu barokowym wykonali współcześni, polscy artyści.  Oryginalne są malowidła ścienne, antyczne ruiny w barwach zachodzącego słońca, nadbrzeże morskiego portu, imponujące żaglowce na morzu,  w innej sali freski są inspirowane myślami Horacego, wszystkie powstały na przełomie wieków XVII i XVIII,  wszystko ma swój program ideowy, wzorce były niewątpliwie na europejskim zachodzie, gust fundatorów był rodzimy i nie najgorszy. Ale jak się nazywali artyści, dzięki którym możemy te cudeńka oglądać, tego nie wiemy.






Znajomi co roku jeżdżą na wakacje zagranicę, aby tam zwiedzać zabytki. Twierdzą albowiem, że w Polsce nie ma niczego specjalnie ciekawego do zobaczenia. W Otwocku Wielkim nie byli. Zbyt blisko?

Nie ulega wątpliwości, że jednym z walorów otwockiego pałacu i znajdującego się w nim muzeum jest to, że nie ma w nim natłoku tego, co obejrzeć trzeba koniecznie, niezbędnie i na pewno. Jest czas na oglądanie i na refleksję. Na smakowanie detali. W głównym budynku Muzeum Narodowego wa warszawskich Alejach Jerozolimskich być może przepadłoby to skromne rozmiarami płótno Tadeusza Makowskiego. A eksponowane tutaj, w pałacowej sali koncertowej ci koncertujący klauni patrzą na nas i na siebie każą patrzeć. Co o nas myślą?  Dlaczego? 

 

..........................................................................

środa, 5 czerwca 2024

Na raszyńskich stawach



Byłem tam pod koniec maja. Pełnia wiosny w najlepszym z możliwych wydaniu, o tej porze roku  chyba żaden inny krajobraz przyrodniczy w bliskim sąsiedztwie Warszawy nie dorównuje temu, który zwiedzaczom dzieł natury ofiarowuje rezerwat na stawach pod Raszynem. Szalała wokół mnie zieleń, jeszcze świeża, majowa, a już dojrzała, czerwcowa, bo w tym roku wszystko biegnie szybciej.  Krajobrazy są tam rozkoszne. Kląskają skrywające się wśród krzewów słowiki kląskały, a w dżungli szuwarów i trzcin trzeszczą zakochane trzciniaki.
Warszawa jest tuż tuż, jest w sąsiedztwie ruchliwym lotniskiem i kilka szosowych ekspresówek, a  w ogóle nie słychać miasta!

Stawy Raszyńskie istnieją od roku 1784, od 1978 są ptasim rezerwatem przyrody. Od jakiegoś czasu ozdobą rezerwatu są kormorany. Kiedyś po ich widok jeździło się na Mierzeję Wiślaną, o kormoranach na Mazurach śpiewano piosenki. Ale to było dawniej, teraz na Wiśle w Warszawie kormorany są codziennością. Na stawach raszyńskich mają swoją Wyspę Kormoranów, na niej kolonie lęgową. Nie tylko tutaj żerują, są wytrwałymi rybożercami, na wyżerkę latają po wiele kilometrów, najchętniej nad Wisłę. W okresie lęgów  przylatują z jedzonkiem ku swoim gniazdom, w których czekają głodne pisklęta. To wszystko można zobaczyć z Hrabskiej Drogi, niemal nie wysiadając z samochodów.   Ale jeśli chce się  gniazdom trochę lepiej przyjrzeć, koniecznie przez lornetkę, staw falęcki trzeba okrążyć i na wyspę patrzeć od drugiej strony, od południa, bo z tamtej strony wyspy mają te czarne ptaki swoje gniazda. Ptaki czują się tutaj wyśmienicie, rozmnożyły się nadzwyczajnie,  jest ich jakby zbyt wiele i   bardzo  zagrażają hodowli ryb. Straty w rybostanie są poważne i to jest problem, nad którym deliberują przyrodnicy: co zrobić, aby i wilk był syty, i owce całe. W ciągu ostatnich populacja zakładających tu gniazda czapli i kormoranów zwiększyła się wielokrotnie. 

Nie tylko kormorany są ozdobą rezerwatu pod Raszynem. Ni stąd, ni zowąd zaczęły też zakładać lęgi w okolicach Warszawy gęsi gęgawy.


Po to, aby je zobaczyć, jeździłem z Warszawy na stawy Okręt i Rydwan za Łowiczem, albo jeszcze dalej, do Poleskiego Parku Narodowego. Latami dzikie gęsi widywałem tylko w kluczach, najczęściej w czasie wiosennych przelotów, czasem w moim żoliborskim nad ranem budził mnie głos nawołujących się ptaków; wychodziłem wtedy na balkon i patrzyłem na nie ze wzruszeniem. 


Zawsze chciałem być takim małym Nilsem Holgerssonem z „Cudownej podróży” Selmy Lagerloeff i móc z gęsiami  podróżować na grzbiecie starej Akki. O przedwiośniu jeździłem nad duże mazowieckie rzeki, nad  Bug i Narew, nad ciągnęły nad nimi  klucze dzikich gęsi, a ja klękałem przed nimi z zachwycie. Na   podwórkach wiejskich gospodarstw, bezskutecznie próbowały się poderwać do lotu ich udomowione krewniaczki, wyciągając szyje ku napływającemu z nieba krzykowi dzikich krewniaczek. Poruszający był widok tych ptaków, usiłujących poderwać się z ziemi, aby dołączyć do klucza, bezradnie trzepocącacych skrzydłami.  A teraz mam dzikie gęsi obok, gołym okiem, bez lornetki mogę je wypatrzeć na Mokrych Łąkach koło Truskawia, a na stawach koło Raszyna niemal włażą pod nogi.

 

Pierwsze z tych stawów powstały już w roku 1784, hodowlę ryb na większą skalę rozpoczął w roku 1839 ówczesny właściciel majątku Jan Spiski, jeden staw nosi jego nazwisko, największe z pozostałych  też mają swoje nazwy: Puchalski jest niedaleko wsi Puchały, Raszyński pod Raszynem, Parkowy Dolny i Parkowy Górny graniczą z pałacowym parkiem, a w Falentach jest Staw Falencki  na południe od Hrabskiej Drogi, jest to wielkiej urody aleja dojazdowa do pałacu, wysadzona stareńkimi jesionami. W stawach hoduje się ryby, stawy się zarybia, ryby się odławia, jak to w stawach, część zimę spędza w zimochu, ze stawów pozostałych na zimę wodę się spuszcza. 

Istotą istnienia raszyńskich stawów jest hodowla ryb, ptaki są tylko dodatkiem, jednak z biegiem lat dodatek ten przestał już grać role epizodyczne i to z powodu  ptaków, które na tych stawach bytują, w roku 1978 utworzony został rezerwat przyrody i dla podziwiania tych ptaków, a nie karpi, została urządzona nad stawami ścieżka turystyczna z pobudowanymi na niej ambonami obserwacyjnymi, pozwalającymi znakomicie na obserwację ptasiego towarzystwa, pływającego i fruwającego w rezerwacie. 



Nie wiecie, co posiadacie, drodzy warszawiacy. Sporo egzotyki da się odnaleźć o kilka kroków od swojego domu. Sporo niespodzianek kryje się tu jeszcze przed nami. Może niekoniecznie trzeba daleko wyjeżdżać?



Zdjęcia ptaków w tym poście zawdzięczam wytrwałej ptasiarce, Urszuli Kaczyńskiej, która zechciała mi je do tego blogu udostępnić. Zdjęcie z amboną udostępnił mi Andrzej Radziwonka.




niedziela, 2 czerwca 2024

 Worek z książkami o Puszczy Kampinoskiej

.........................................................................................................................................................................

 

W roku 2022, nakładem Wydawnictwa Iskry ukazała się moja „Puszcza. Opowieści kampinoskie”. Ta książka była dla mnie jakąś sumą moich krajoznawczych wędrówek literackich po podwarszawskiej puszczy.  Niektóre z  tam pomieszczonych  opowieści były publikowane w moich innych książkach, które Iskrom zawdzięczam, niektóre z nich przyodziane zostały w nową szatę, sporo opowieści miało  swoją premierę. Po części była ta książka krajoznawczą gawędą, a trochę też zwierzaniem się autora z jego fascynacji Puszczą Kampinoską  i światem ją otaczającym. Oraz podsumowaniem  pięćdziesięciolecia pisania o Puszczy Kampinoskiej.  


Przez wiele lat wydawało mi się, że nikt nie zechce pójść w moje ślady i powiem szczerze, że zaczynała mnie już smucić moja samotność w tym pisaniu o  Puszczy Kampinoskiej. Pisać o niej zacząłem jeszcze w ubiegłym wieku, pierwszy mój przewodnik po Puszczy Kampinoskiej ukazał się w roku 1971. W kolejnych wydaniach tego przewodnika coraz więcej było krajoznawstwa, później w księgarniach pojawiły się moje krajoznawcze książki z Mazowszem w roli głównej, w których Puszcza Kampinoska była tylko elementem większej całości. 


Ledwo moja „Puszcza” się ukazała, ni stąd, ni zowąd, w przeciągu półtora roku, pojawiły się kolejne „kampinoskie” książki. Pierwsza, której wydania podjęło się Wydawnictwo „Paśny Buriat”, nosi tytuł  . "Puszcza Kampinoska. Opowieści o wydmach, mokradłach i sosnach", swoją premierę miała w lutym 2023 roku.  Jest dziełem młodych, pełnych zapału naukowców, założycieli Kampinoskiego Kolektywu Przewodnickiego „ZaPuszczeni”. Szymon Jastrzębowski – doktor habilitowany nauk rolniczych w dyscyplinie nauki leśne, profesor Instytutu Badawczego Leśnictwa  – jest  do tego dalekim potomkiem wielkiego Wojciecha Jastrzębowskiego. profesora Instytutu Agronomicznego na Marymoncie, pierwszego, który organizował i prowadził wycieczki naukowo turystyczne do Puszczy Kampinoskiej. A Tomasz Związek – doktor nauk humanistycznych,  historyk środowiska, w  miesięczniku „Dzikie Życie”, w którym pisuje, zwierzył się czytelnikom, że absolutnie nie potrafi chodzić dla samego chodzenia. Zawsze chodzi i poszukuje śladów minionego czasu, zawsze stara się zrozumieć przeszłość zakorzenioną w danym miejscu i czasie. Jestem przekonany – twierdzi  –   że większa świadomość minionych czasów pozwoli nam (ludziom) lepiej żyć dziś i w bardziej świadomy sposób przeżyć dzień jutrzejszy. Ilustracje do tej książki wykonał  Jacek Marek, on również jest tych, co to są  „ZaPuszczeni”; to z jego fotografii aż bije po oczach.

Rok po promocji książki „Paśnego Buriata”, na początku czerwca w roku 2024 zaplanowano premierę książki o Puszczy Kampinoskiej kolejnej; Wydawnictwo Czarne przygotowało pozycję pod tytułem  „Puszcza domowa. Co kryje Kampinos”, którą Monika Sznajderman, szefowa wydawnictwa, zamówiła u  Adama Robińskiego.  Jest nadzwyczaj czynnym dziennikarzem, nie najgorzej wyspecjalizował się w pisaniu o przyrodzie. Czytywałem jego artykuły w „Rzeczpospolitej”, wciąż znajduję je w miesięczniku „Pismo” oraz w „Tygodniku Powszechnym”. Wydawnictwo „Czarne” wydało kilka jego książek, jedna o ludziach krajoznawstwa, nosiła tytuł „Hajstry”. Tak sobie autor pomyślał: że krajoznawcy to rzadkie stworzenia, jak te hajstry, jak lud nazywa bociany czarne, ptaki rzadkie, kryjące się w lasach. Dzięki Adamowi i ja hajstrą zostałem, miłe słowa mi w tej książce poświęcił, dziękuję mu nieustannie. Napisał też  książkę o Bieszczadach, potem  jeszcze o polskich bobrach. Młody człowiek, a zdążył już narozrabiać nie najgorzej, otrzymał  kilka nagród oraz nominacji do nagród literackich i podróżniczych.  

Jaka jest ta "Puszcza domowa"? Jak się ją czyta, to człek się przekonuje, że z tą domową puszczą  jest dokładnie tak, jak bywa w życiu: cudze chwalicie, swego nie znacie. Bo tak właściwie to większość z wędrujących po Puszczy Kampinoskiej naprawdę wie o niej niewiele. Posunę się nawet do stwierdzenia, że nie za bardzo chce wiedzieć. W puszczańskiej wędrówce otaczającą wędrowców przyrodę traktuje się ją zazwyczaj jako dekorację do wędrówki, niczym więcej.  A że w zasadzie  puszczańskimi wędrowcami są Warszawiacy (każą nam teraz mówić uczeni poloniści: Warszawianie) to i jest to dla nich naprawdę puszcza domowa. A dom, jak dom, swoje meble, swoje ściany, co w nich ciekawego, co by tu o nich powiedzieć, może rzeczywiście tylko to, że są. I tyle.

Adam Robiński idzie jednak dalej. Wędruje w głąb puszczy, aby przekazać czytelnikom zobaczone tam obrazy puszczy. I wcale nie taka domowa jest ta zobaczone przez niego puszcza. Dałem mu kopię swojej mapy, unacześnionej przeze mnie drzewostanówki jednego z rezerwatów ścisłych KPN. Chciał zobaczyć prawdziwą puszczę, zobaczył najprawdziwszą. Swoje po niej wędrowanie opisał pierwszorzędnie:

...”któregoś zimowego poranka, z wydrukiem mapy w kieszeni, okutany w puch, z chemicznymi ocieplaczami w gumowcach, stanąłem na progu Nowej Niemieckiej Drogi. Szła trytwą, jak grobla  wyniesioną ponad mokradło. Kiedyś jej istnienie usprawiedliwiały wymogi przeciwpożarowe, ale z czasem zrezygnowano z jej utrzymywania, więc zaczęła zarastać i znikać. Spędziłem kilka pięknych godzin mocując się z pełznącymi leszczynami, pokonując na czworaka przewalone olchowe pnie, omijając wyschnięte wodopoje, przy których roiło się od tropów, odchodów i wypluwek. Nieziemską atmosferę potęgowała wszechobecna łojówka różowawa – rzadki grzyb, który w odpowiednich warunkach przydaje martwym pniom siwizny, rodząc na ich powierzchni pasma podłużnych, cienkich niczym włosy kryształków lodu. Korony drzew zasłaniały całe niebo, a ja, chyba pierwszy raz w życiu w Puszczy Kampinoskiej, musiałem posiłkować się kompasem. Herz miał rację – za Rogowymi Kopcami droga zupełnie się wykolejała. Nie było już żadnych wizualnych wskazówek odnośnie jej przebiegu. Pozostawała intuicja piechura, podskórny instynkt kogoś, kto jako tako zna zwyczaje nizinnego krajobrazu. Którędy by szła, gdyby to ode mnie zależało? Szukałem oczywistych sygnałów, przede wszystkim światła kreślącego przestrzenie między drzewami, ale pień nic sobie nie robi z kierunków, kiedy pada martwy. Błądziłem, szedłem zygzakiem, co rusz sprawdzając na kompasie, czy nie depczę własnych śladów. W Mrocznej Puszczy wszystko było jednakowe, zwielokrotnione, przytłaczające brakiem cech szczególnych. Przeszkody omijało się na własną zgubę, tracąc dotychczasowe punkty odniesienia. Wreszcie zupełnie porzuciłem nadzieję na przemierzenie całej Nowej Niemieckiej Drogi. Z grubsza trzymając się właściwego kierunku, obrałem szlak nie ludzki, ale zwierzęcy. Na drugą stronę lasu wyszedłem którąś z dziczych albo sarnich ścieżek meandrujących między olchowymi kępkami. Wydeptane przez zwierzęta szlaki to integralny element międzynarodowej nomenklatury dróg, napisał w którejś ze swoich książek Francuz Sylvain Tesson, zrównując je z powiatowymi, krajowymi, ekspresowymi oraz autostradami. Bardzo mi to pasowało.”



Z okazji swojego 65-lecia Kampinoski Park Narodowy wydał  okazały album.  „Człowiek i natura” jest imponującym rozmiarami wydawnictwem, chociaż ma zaledwie 240. stron i aż trudno uwierzyć, że tylko tyle, bo ogląda się go długo, jakby miał tych stron o wiele więcej. Wagę swoją mają. Dosłownie również. Album jest nielekki, swoje waży. Całość przygotował (spisuję ze stopki albumu) ARS Robert Sikora z Głogowa Małopolskiego, a druk i oprawa są dziełem Drukarni Skleniarz w Krakowie. Sfinansowano album ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki wodnej.

Autorem tej wydawniczej wspaniałości jest Maciej Szajowski. Urodził się w roku 1971, właśnie wydałem swój pierwszy przewodnik po Puszczy Kampinoskiej.  Kampinoski Park Narodowy istniał od lat dwunastu. Maciej Szajowski, absolwent Wydziału Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, górołaz i krajoznawca, swoje życie zawodowe związał z parkami narodowymi, jako pracownik dydaktyczny przez dwadzieścia lat pracował w parku pienińskim, a od 2016 r. zajmuje się edukacją przyrodniczą w Kampinoskim Parku Narodowym.

Maciej  Szajowski  jest autorem zarówno zdjęć, jak i tekstu. Niezwykłość tego albumu polega też na tym, że równie ważne są zarówno zdjęcia, jak i tekst. Jedno i drugie świetne. Temat i sposób jego przedstawienia jest autorskim pomysłem i realizacją. Autor słucha siebie i siebie w tym albumie realizuje. Bardzo pięknie to czyni. A temat albumu jest poważny: przemijanie. Album opowiada o ostatnich mieszkańcach śródpuszczańskich wiosek i  tym, co po nich pozostało, czasem bardzo już niewiele, jak te zanikające wśród lasu wiejskie drogi, którymi nikt już nie jeździ. Poruszające fotografie  ilustrują to przemijanie. Oraz bardzo piękne zdjęcia kampinoskiej przyrody.zdjęcia kampinoskiej przyrody.

Autor tych zdjęć  umie znaleźć się we właściwym miejscu przy właściwym świetle  i we właściwym momencie. Widzi więcej niż każdy z nas, z etnografią wydaje się być za pan brat, pisze też nie najgorzej, a że jest filozofem z wykształcenia, w niemal każdym jego zdjęciu lub tekście refleksji też jakby ciut więcej. Jak przy jednym ze zdjęć, przedstawiających powalony na ziemię, gałęzisty pień drzewa. „Przez dwieście lat opierał się wiatrom. Wreszcie padł. Kolos sosnowy. Wyrwało go z ziemi. Rozczapierzył paluchy i skonał.”  Po lekturze takich komentarzy, na takie detale puszczańskiego krajobrazu patrzy się  jakby inaczej.

W tym bagnie jak nic siedzi bagiennik  –  czytam podpis, jaki pan Maciej obdarzył jedno ze zdjęć bagiennych lasów, tak bardzo ubierających puszczę.  –  To całkiem przyjemny stwor, chociaż wygląda jak każde straszydło nie najlepiej. Bagiennik człowiekowi nijak się uprzyksza. Siedzi tak na dnie, zanurzony w mule. Z rzadka tylko się wynurza, żeby tchu zaczerpnąć. Mówią, że maź z jego nozdrzy ma leczniczą moc...”


O jednej książce muszę jeszcze wspomnieć. Niewielka, nie tęga, ale wydana pierwszorzędnie, na znakomitym papierze wydrukowana  i bardzo, ale to bardzo fascynującą książką jest „Już tylko echo” Radosława Jarosińskiego. W roku 2022 wydało ją z Muzeum Ziemi Sochaczewskiej i Pola Bitwy nad Bzurą w Sochaczewie. To książka - reportaż, staranne opracowana, interesująca graficznie. Zawierająca relacje mieszkańców wsi Famułki Królewskie w powiecie sochaczewskim, jednej z tych puszczańskich wiosek, które zostały już niemal całkowicie opuszczone i które ogarnia powracająca na swoje – puszcza.  Jest to par exellance książka krajoznawcza. Napisana jest  szczerze, prosto i od serca. I ta książka uczy patrzenia na to, co się  mija w swoich wędrówkach. Słuchania echa też się trzeba uczyć. My, miastowi, trochę w tym już nie za bardzo. Czytając tę opowieść o puszczańskich, kampinoskich książkach, zatrzymaj się choć na chwilę, czytelniku, przy tym fragmencie książki  o Famułkach.

„Podczas gdy chaty mieszkańców wsi zapadają się w  zmurszałą przeszłość, trwają jeszcze ostanie ślady ich bytności w puszczy. Do nich powracają, dbając o nie jak o cenne skarby. Mowa o przydrożnych krzyżach i kapliczkach. W Famułkach znajduje się ich jeszcze kilka.
Z czasem zaczynają czekać na nas jak na starych znajomych, a jak jeszcze poświęcimy im chwilę uwagi – zaczynają opowiadać swoje historie. A tyle ich, ile ludzkich intencji, próśb, żalu i wyrzutów sumienia, ale także śmierci, niespodziewanej i nagłej, żołnierskiej lub cywilnej.
Sędziwy strzelisty krzyż stoi na rozstaju dróg między Miszorami, Czaplińcem i Famułkami. Solidne drewno przetrwało wiek i trochę, krzyż postawiono w roku 1905, a jego fundatorem był Franciszek Domański. Nadzwyczaj wysoki krzyż oddziela się ciemnymi kreskami na tle jasnego nieba i człowiek zadzierający ku niemu głowę musi zmrużyć oczy. Nikt nie pamięta intencji jego wzniesienia, ale krzyż rozstajny mógł być po prostu postawiony na granicy wsi, jako symbol wiary jej mieszkańców.
W  niewielkiej odległości od krzyża, przy leszowej drodze, stoi nieco zaniedbana mała budowla. Była to kapliczka przydomowa, a tu mieszkało kiedyś bezdzietne małżeństwo państwa Kosińskich. Wzięli oni na wychowanie dziewczynkę z  rodziny Fornalskich, której matka zmarła przy porodzie. Gdy przybrana córka wyszła za mąż, małżeństwo postawiło kapliczkę w  intencji pomyślnych narodzin zdrowego dziecka.”

...............................................


Patrzę teraz na te wszystkie książki o Puszczy Kampinoskiej, jakie leżą przede mną i  przypominam sobie czas (wcale nie tak odległy, niewiele ponad dziesięć lat temu), jak ta podwarszawska puszcza jako temat książkowy nie mogła przebić się do świadomości wydawców. Propozycje  składałem w wielu wydawnictwach. Większość na moje listy nie odpowiedziała ani słowem i propozycję litościwie zmilczała „Czarne” do tych wydawnictw również należało. Jednak kilka odpowiedzi na moje listy nadeszło dość szybko. Jedna była brutalna, sprowadzała się do jednego zdania: a kto to kupi?  Czyli – a kogóż ta puszcza może zainteresować. Druga, że może tak, ale muszą się zastanowić, trzecia była taka mniej więcej:  

Szanowny Panie! Wiele podwarszawskich szlaków przewędrowałem z Pańskimi przewodnikami w ręku. Miło mi, że mogę teraz bezpośrednio podziękować Panu za trud stworzenia tych książeczek. Zbiór gawęd, które nam Pan przedstawia, to jak Pan sam ocenia  – rzecz niekomercyjna. Nasze wydawnictwo działa bez dotacji i balibyśmy się trochę zaryzykować zainwestowanie w książkę, która przyniesie nam zwycięstwo moralne, ale też klęskę ekonomiczną. Proszę przyjąć wyrazy głębokiego poważania  i podpis.

Była jeszcze odpowiedź czwarta, nadeszła od prezesa Wydawnictwa Iskry. Myślę, że to jemu nie tylko ja powinienem dziękować, że wydał  moją książkę. Albowiem – to nie ulega wątpliwości – że właśnie wydana w roku 2010 moja Wardęga uruchomiła lawinę tego rodzaju książkowych opowieści z krajoznawstwem i przyrodą w tle. Ale – gwoli prawdy rzec trzeba  – jednocześnie niemal zaczęła się moda na opowieści przyrodnicze, a jedną z pierwszych osób, co to ten nurt w Polsce zapoczątkowali, była Simona Kossak.

Powiem szczerze: nie do końca jestem szczęśliwy nadmiernym zainteresowaniem Puszczą Kampinoską. Nie z powodu, że wyrosła mi konkurencja, bo jej się to chwali, a ja już swoje zrobiłem i chwatit'. Ale z innych, praktycznie jedynych, na pewno o wiele ważniejszych powodów; jestem przede wszystkim ochroniarzem, od wielu lat mam zaszczyt być członkiem Rady Naukowej Kampinoskiego Parku Narodowego, brałem czynny udział w kształtowaniu w nim ruchu turystycznego, projektowałem znakowane szlaki, w założeniu miały pokazywać to, co najbardziej interesujące i omijać to, co najbardziej na ochronę zasługuje. Obserwując czym dla kampinoskiej przyrody staje się nadmierne nią zainteresowanie, widzę wyraźnie, że nie same anioły ciągną ku tej podwarszawskiej puszczy.

Jest takie trafne zdanie: ochrona przyrody jest jak wąż, który zjada własny ogon. Dopóki przed jakimś urodziwym krajobrazem nie zawiesi się tablicy z napisem, że to jest rezerwat, ludzie nie wykażą nim większego zainteresowania. Dla spokoju przyrody parku narodowego zbyt duże nim zainteresowanie nie jest najlepsze. Czas najwyższy, aby zainteresowanie  przyrodniczymi pejzażami kierować także pod inne adresy. A w okolicach podwarszawskich jest ich wszak trochę. Jakby kto pytał, odsyłam do różnych swoich przewodników i książek. Wciąż marzy mi się dobra książka o mazowieckich puszczach nadbużańskich, Białej i Kamienieckiej. Temat „człowiek i natura” świetnie by się tam zrealizował,  teren jest wyjątkowo interesujący, od Puszczy Kampinoskiej o wiele, wiele bardziej. Ba! Ale tam nie ma parku narodowego. A ochrona przyrody, jest jak wąż, który... no właśnie.

Przypomniało mi się akurat zabawne zdarzenie z Przysłopu Miętusiego w Tatrach. Miejsce to jest zupełnie wyjątkowe, łatwo osiągalne i najbardziej widowiskowe w pogodne, słoneczne dnie wczesnego lata. Wtedy, gdy nad  górską polaną, tonącą w świeżej, bujnej zieleni, wznoszą się skaliste, zbudowane z jasnych wapieni, o kilometr wyższe szczyty Czerwonych Wierchów, a w wysoko zawieszonych polodowcowych kotłach ich północnej ściany miejscami zalega jeszcze śnieg. W tamtym dniu przed wielu laty, który właśnie mi się przypomniał,  napatrzeć się z zachwytem na panoramę okolicy nie mogłem. Od strony Gronika zbliżał się do mnie niemłody pan, a gdy już podszedł blisko, uchylił słomkowego kapelusza zamaszystym, eleganckim, przedwojennym gestem, i zapytał uprzejmie: przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu jest ten piękny widok, o którym mi mówiono, żebym koniecznie zobaczył?   

...............................................