Opowieść o księciu kotów
Tego dzikiego kota sfotografowałem w Puszczy Kampinoskiej przed czterdziestu laty. Powoli kończył się wtedy wiek dwudziesty. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem rysia kilkanaście lat wcześniej, to było daleko od Mazowsza, w Puszczy Augustowskiej. Tropiłem wtedy głuszca, a zobaczyłem rysia. Doskonale pamiętam to miejsce na skrzyżowaniu dwóch duktów w uroczysku Starożyn. Byłem tam wtedy na głuszcowych zapadach, z własnej woli zamieniony w nieruchome drzewo czekałem aż o zmroku zaczną się zlatywać koguty na tokowisko. I wtedy z głębin puszczy wyszedł powoli ryś, mimo przedwiosennej pory jeszcze w zimową szatę przyodziany. Przez kilka chwil, krótkich i długich, jednocześnie patrzyliśmy sobie w oczy. Potem ryś zniknął po przeciwnej stronie drogi, bez cienia niepokoju, cicho, godnie i dostojnie, jak tylko koty potrafią. A ja, przez długie jeszcze minuty, nie mogłem ochłonąć z przejęcia. Zdjęcia nie mam, nie miałem zresztą wtedy aparatu fotograficznego przy sobie, ekspozycji do fotografowania też nie było. Ale wrażenie było kolosalne!
W Polsce rysi żyje zaledwie około dwustu, większość w Karpatach,
część w lasach północno-wschodniej Polski. Na Mazowszu rysi nie było od
około dwustu lat. aż w końcu 1992 roku w Kampinoskim Parku Narodowym
podjęto udany eksperyment przywrócenia puszczy największych polskich
kotów. Sprowadzane z ogrodów zoologicznych rysie żyły zrazu zamknięte w
dużych wolierach, w których oswajały się z mazowieckim powietrzem.
Później zwierzęta były sukcesywnie wypuszczane na wolność. A gdy woliery już nie były potrzebne, ogrodzenie rozebrano.
Jest ryś zwierzęciem skrytym, tajemniczym, rzadko widywanym. W ludzie wiejskim budził zawsze lęk. Dla łowców był efektownym celem łowieckim. Ale dla myśliwych był zawsze konkurentem, który w ich pojęciu zagrażał sarnom i zającom, przeznaczonym do ubijania tylko przez ludzi. Dopiero w wieku XX zaczęto dostrzegać nieocenioną rolę rysia w utrzymywaniu właściwej równowagi w przyrodzie. Bard polskich kniei, Julian Ejsmond zachwycał się rodzinnym życiem rysi: „Igrają ze sobą jak rozbawione kocięta". Bo też i są to koty, największe z europejskich. Niemałe koty. Osiągają 130 cm długości, ponad 30 kg wagi, a wysokość taką, iż wyprostowane nie zawsze zmieściłyby się pod stołem w naszych mieszkaniach.
Są gatunki zwierząt, których obecność wzmacnia emocjonalną wartość lasu, do którego wchodzi człowiek. Kiedyś były to przede wszystkim tur i żubr, także niedźwiedź. Od dawna już nie ma tych wspaniałych zwierząt w mazowieckich lasach. Są łosie, jest bardzo dużo, widuje się je wcale często, nie tylko w Kampinoskim Parku Narodowym, którego są gatunkiem herbowym. Łosia zobaczyć wcale nie tak trudno.
Ale zobaczyć dzikiego rysia jest trudno. Musi nam wystarczyć wiadomość, że żyje tuż tuż obok nas. Gdzieś. Może nawet dość blisko. Bo tak jest bardzo często, że chociaż my ich nie widzimy, one nas obserwują uważnie, zza krzewów, spośród wysokich traw, gdzie czają się i patrzą, czasem tylko czują, bo węch mają i owszem, nadzwyczajny. Trudno się dziwić, że unikają z nami spotkania. Człowiek, homo sapiens, to nie jest łagodne zwierzę, to drapieżca, jakich poza nim na świecie się nie uświadczy…
Rysie mają wdrukowaną w swoje bytowanie dwustumetrową strefę bezpieczeństwa, sam z siebie na bliższą odległość do człowieka nie podejdzie. Ale gdy robiłem to zdjęcie, ta kotka była ode mnie znacznie bliżej, kilkadziesiąt metrów zaledwie. To było zima, kilka lat potem, jak sprowadzono rysie do Puszczy Kampinoskiej. Podszedłem do woliery i przyglądałem się umieszczonym tam rysiom, były tam dwie samice, pieszczotliwie mówiliśmy na nie: kotki. Dorodne to były kocice.
W lesie panowała jeszcze zima, śniegu było co niemiara, ale to był już koniec zimy i bardzo dobra pora na rysiowe gody. Kotki w wolierze znajdowały się za wysokim ogrodzeniem, solidna siatka oddzielała wnętrze woliery od puszczy. Stałem tak sobie w odległości kilku metrów przed tą siatką, było trochę tak, jak w jakimś ogrodzie zoologicznym. Kotkom to zresztą zapewne niespecjalnie przeszkadzało, one urodziły się w takim ogrodzie. W tej wolierze pośród kampinoskiego rezerwatu do życia na wolności miały się przygotowywać, to był pierwszy etap ich drogi ku swobodzie.
I tak sobie stałem i patrzyłem na kotki, gdy między mną, a siatką ogrodzenia, pojawił się ogromny kocur. Jeden z tych, które już na wolność zostały wypuszczone i tej wolności się uczyły. Szedł niespiesznie, zupełnie na mnie nie w zwracając uwagi, niemal ocierając się o moje nogi, cały czas wpatrzony w te dwie kotki... Ale to nie jego uwieczniłem na tym zdjęciu.Wcześniej fotografowałem rysie, znajdujące się w wolierze. Gdy kocur pojawił się obok mnie, niemal tuż tuż, stałem jak zamurowany, bojąc się ruszyć udawałem drzewo, byłem tak zszokowany, że nie przyszło mi nawet do głowy, aby sięgnąć po aparat fotograficzny. I jak się już trochę ode mnie oddalił, na wszelki wypadek i najspieszniej jak mogłem, wycofałem się w głąb lasu, a po niespełna godzinie później byłem już w swojej leśnej sadybie...
Przez kilka następnych lat kilka razy spotykałem rysie w Puszczy Kampinoskiej. Siadywał rudy kocur na stoku wydmy pod starą sosną przy czerwonym szlaku nieopodal Dębu Kobendzy. Lubił widocznie brać turystyczną. Może to było przyzwyczajenie z czasów, gdy żył w ogrodzie zoologicznym i patrzył się codziennie na tłumy gapiów. Kiedyś zobaczyłem rysia tuż pod swoim leśnym domem. Biegł wzdłuż ogrodzenia w stronę lasu. Zabawne: kot przecież, a biegnąc tupał! Kot przecież cicho chodzi, a ten tupał. Dlatego, że biegł? Czy może z powodu ciężaru, jaki trzymał w pysku? Dorodną kurę w pysku trzymał. U sąsiada albowiem były kury!
Ileż to taki kot musi się napolować, namęczyć, wyszukać, pogonić, aby złapać coś na obiad, na przykład dzikiego królika lub zająca, albo wiewiórkę, jakąś sarnę niezgułę, która nie była dość uważna. A tu, proszę, jedzenie nie wygląda zbyt inteligentnie i jest blisko, na jeden długi, rysiowy skok. Poza tym, do kur rysie z zoologów były przyzwyczajone, podrzucano im te poczciwe stworzenia, żeby koty miały co łapać, zaspakajając swój instynkt łowcy. Po tym przypadku sąsiadka zagoniła kury do kurnika. A ryś przychodził jeszcze przez kilka dni następnych. Siadał na skraju lasu i czekał. Drapieżce umieją czekać, to część ich zawodu myśliwskiego. Ale już się nie doczekał, ustały więc wizyty rysiowe. Jedno z takich odwiedzin jest na amatorskim zdjęciu, które pomieszczam poniżej. Tuż przed rysiem moja zona i dwójka dzieci. Stoją i patrzą. Ryś bardziej na kury, niż na ludzi. Całkiem są blisko. I co? I nic. Chwilę to potrwało, potem ryś odszedł w las, a rodzina powróciła do leśnego domu.
Rysie są drapieżnikami. Życie drapieżców łatwe nie jest, zwłaszcza gdy ma się na wychowaniu dzieci. Ileż to się trzeba naczekać, aż się trafi stosowna okazja na zdobycz. Dziko żyjące rysie najchętniej na swoje ofiary czatują na przesmykach nad wodą, zasadzając się na gałęzi. Od góry dopadają zdobycz, chaps za kark i po krzyku. Opowiadał mi przed laty pan Pirożnikow, opiekun białowieskich żubrów, że jednego razu przyszedł ryś na jego podwórko w osadzie w Zwierzyńcu i postanowił zasadzić się na kury pana Włodzimierza. Oczywiście, jak to miał w zwyczaju, nad wodą. Woda była w studni. Skoczył by zasiąść na jej kołowrocie. Drewniany walec się obrócił i ryś spadł wprost do studni. Nie miał żadnej szansy.
Z latami przestałem spotykać rysie. Kampinoskie rysie chyba jednak wreszcie zdziczały. I znów zaczęła u nich działać strefa bezpieczeństwa, unikały ludzi. Bo pojawiły się kolejne ich pokolenia, całkowicie w lesie wychowane. Niektóre wywędrowały w inne lasy, miały założone nadajniki, póki nadawały można było wiedzieć, gdzie się znajdują, rejestrowano ich obecność w lasach włocławsko gostynińskich i jeszcze dalej, pod Toruniem. A potem już nic o kampinoskich rysiach nie było wiadomo. Aż niedawno sfotografowała rysia jedna z fotopułapek, umieszczonych w rezerwatowych ostępach Puszczy Kampinoskiej.
...................................
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz