piątek, 27 grudnia 2024

Przełom Golędzinowski na Wiśle w Warszawie

Mam ośmioro  siostrzenic i siostrzeńców, mieszkają na polskim Śląsku i w zagranicznym Londynie, Paryżu i Gandawie, a jeden nawet po sąsiedzku, na Żoliborzu. Jest i dziewiąty siostrzeniec i o nim teraz będzie.  To siostrzeniec  „przyszywany” –   jak mówi o sobie  Adam Wajrak.  Znam go od małego, on też żoliborzanin, jak i ja, teraz już od lat mieszka w Teremiskach pośród Puszczy Białowieskiej. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia zatelefonował stamtąd do swojego "przyszywanego" wujka. Jak co roku (chyba, że akurat jest w Arktyce, bo i tam bywa), złożył  życzenia świąteczne. Porozmawialiśmy przy okazji o tym i owym, przede wszystkim o przyrodzie, oczywiście.  Przygotowałem dla wujka niespodziankę – mówił mi Adam przez telefon  –   jest na you-tubie, zaraz wysyłam. Włączyłem  więc komputer, w środku czekał już na mnie list elektroniczny,  a w nim rzeczywiście wyjątkowy prezent pod choinkę:

„Kochany Wujku oto prezent prosto z Wisły  https://www.youtube.com/watch?v=yry4kzfmcfM   pozdrawiam i ściskam bardzo Adam.” Nie zdążył jeszcze wyłączyć telefonu po rozmowie, gdy  usłyszałem  jak mówił do jakiegoś Witka, pewnie był  u niego w gościach, że jak chce zobaczyć żubry, niech idzie za sąsiedzką stodołę, to je zobaczy, bo tam leżą dwa.
Adam te żubry sfotografował, a zdjęcie,   nie pytając autora o zezwolenie, ściągnąłem z jego facebooka. 

 

Wajrak (po prostu: Wajrak, imię bywa zbyteczne, Wajrak jest  jeden i niepowtarzalny) to teraz popularny pan dziennikarz „od dzikich zwierząt", wydający książki, na co dzień pisujący w Gazecie Wyborczej. Wciąż wspomina wycieczkę, na którą go zabrałem na rozlewiska Narwi i Wkry. Od tamtej wycieczki mówi do mnie „wujku” i uważam to za zaszczyt. Powtarza, że tam zaraziłem go chroniczną miłością do ptaków. Nasza siostrzenica, Magda, razu jednego spytała, czy może zabrać ze sobą kolegów z klasy. Oczywiście, dlaczego nie? Świetnie pamiętam tę wycieczkę. Nadrzeczne łąki zalane wodą. Uwijające się  nad  nimi podniecone wiosną ptactwo. Pikujące ku wodzie rozlewisk rybitwy czarne, tęsknie nawołujące się brodźce krwawodziobe, melancholijnie, fletowo pokrzykujące szlamiki oraz czajki, z krzykiem wywijające w powietrzu beczki, kozły i loopingi. Potem przeprawiliśmy się wynajętą łodzią na drugi brzeg, a tam latały i skrzeczały gromady czapli. Słońce świeciło, mój Boże, jakże wtedy było tam wspaniale !
Innym razem pojechaliśmy w kilka osób „na bobry”. Ostatnim pociągiem, wyjeżdżającym z Warszawy dojechało się wówczas pod Skierniewice, aby wysiąść z pociągu tuż przed północą i powędrować  kilka kilometrów do miejsca, gdzie na Rawce kolo Kamiona bytowały bobry. To było jedno z trzech pierwszych bobrzych stanowisk pod Warszawą., we wszystkich bytowały bobry introdukowane tj. przywiezione z północno-wschodniej Polski. Przez godzinę gaworzyliśmy sobie nad niewielkim ogniskiem, potem rozstawiłem towarzystwo na stanowiskach nad bobrzą rzeką, w odstępach, tak aby obserwator na obserwowaniu mógł się skupić, a nie rozpraszać np. rozmową z towarzyszącą mu osobą. Tylko Adam zobaczył płynącego bobra. Tuż przed świtem.

Usiadłem teraz przy komputerze, włączyłem urządzenie i kliknąłem ma podany przez niego adres. Z wielką frajdą obejrzałem filmik i posłuchałem Adamowego  komentarza, specjalnie dla mnie nagranego i to bezpośrednio z łódki, którą płynął  Wisłą. Zaliczał wtedy   wielodniowy spływ środkowym odcinkiem rzeki, na filmiku został utrwalony moment, gdy akurat przepływał przez Przełom Golędzinowski.  To takie miejsce na Wiśle, znajdujące się między Żoliborzem, a Golędzinowem, gdzie na dnie Wisły znajduje się wyraźny  próg, pełen kamieni, niektóre  pokaźnych rozmiarów. Dwa miesiące wcześniej, w czerwcu pokazałem mu ten przełom z brzegu, teraz doświadczał go na wodzie, kajak podskakiwał na falach, trzęsło jak należy.
To zdjęcie poniżej jest moje, telefonem pstryknięte, z żoliborskiego brzegu tego "przełomu". Na zdjęciu wyraźnie widać początek wspomnianego progu na dnie rzeki, poniżej już tańczące na kamieniach fale. Dla człowieka w łódce jest to lekkie wyzwanie, adrenalinka podskakuje.



Nie znającym tematu należy się kilka słów objaśnienia. Wcale często tam bywam nad Wisłą,  bardzo sympatyczny jest to spacer w stosunkowo bliskim sąsiedztwie naszego mieszkania na  Żoliborzu. Muszę tylko  sprzed domu pojechać autobusem linii 114, po kilku minutach jazdy wysiąść z niego w miejscu, gdzie ulica Krasińskiego się kończy na poprzecznej Wisłostradzie. Przez pół kilometra idę potem pieszo. Za  nadrzecznymi łęgami czeka na mnie królowa rzek polskich.  Jej widok w tamtym miejscu jest zawsze dla mnie radosnym zdumieniem. Chociaż po raz kolejny  go oglądam, wciąż go bisuję. Jakże mógłbym inaczej! Pół godziny po wyjściu z mieszkania jestem pośród natury w niezwykłym, przyrodniczym krajobrazie. Pośrodku lata zwłaszcza,  warszawska Wisła w tym miejscu jest  jak Dunajec w Nowym Sączu. Przy niskim, letnim poziomie wody powychodziły na wierzch kamienie. Siadam na długie minuty   na zwalonym przez bobry drzewie i słucham szumu wody,  przewalającej się przez kamienne szypoty.


Wajrak jak się patrzy; to autoportret z Wisły. Na dalszym planie jego kajak z łacińską nazwę wydry Lutra na burcie. Na facebooku znajduję Adamowy komentarz do jego wiślanego spływania po Wiśle: „Po tych dwóch tygodniach wodnej włóczęgi wiem, że Wisła tam gdzie nie dobrał się do niej człowiek ze swoimi ostrogami, regulacjami, spiętrzeniami jest cudem. Takim na miarę Puszczy Białowieskiej. To niesamowite jaki skarb mamy w naszej ojczyźnie i jak mało o nim wiemy, choć jest tuż obok, jest w środku naszego kraju. Jak to możliwe naprawdę nie wiem. Dalej dochodzę do siebie i myślę, że to jeszcze potrwa.”

Autocytat o wycieczkach z „wujkiem” odbywanych przez małoletniego Adasia jest w tym poście wzięty z mojej książki p.t. "Klangor i fanfary". W mojej  przedświątecznej poczcie elektronicznej znalazł się m.in. list od Tadeusza Nowakowskiego, który redagował mi tę książkę w Wydawnictwie Iskry: „Najserdeczniej pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego. Dajmy Świętom i Nowemu Rokowi szanse na pełne zaskoczenie dobrocią, łaskawością i nieoczekiwaną  szczodrością. Wszystkiego dobrego.”

Mądre, szczere i wyjątkowe to życzenia. jakże się nie dołączyć. Tak też i czynię: szczęśliwego Nowego Roku ! 

Post scriptum. Rzadko się spotykamy z Adamem. On pełen wigoru, mobilny, jak to młodzi, ja przez swój pesel z konieczności wyciszony. Gdy u progu lata mijającego właśnie roku 1924  zaraz po tym, jak pokazałem mu już Przełom Golędzinowski z żoliborskiego  brzegu, zanim się pożegnaliśmy, wraz z sympatycznym gronem towarzyszących nam zwiedzaczy rodzimych krajobrazów, na halbę piwa wstąpiliśmy do niewielkiej, plenerowej knajpki i tam daliśmy się sfotografować. Wydobyłem teraz to zdjęcie z archiwum. Jest okazja...

Zdrowia, szczęści, pomyślności!

...................................................................................................  

wtorek, 24 grudnia 2024

Radosnych Świąt Bożego Narodzenia 

Scena z barwnej polichromii w XVIII wieku namalowanej na płótnie, którym obito wnętrze jednego z najbardziej urodziwych świątynek mazowieckich. Za czasów panowania króla Jana Sobieskiego w roku 1678  zbudowano go z drewna modrzewiowego we wsi Skuły nieopodal Mszczonowa. Świątynka jest ozdobą mini regionu mazowieckiego o bogatej przyrodzie, wpisanej w interesujący i przyjazny krajobraz o urodzie godnej pędzla najlepszych artystów epoki romantyzmu. Ma tam swoje źródliska rzeka Utrata, ta sama, nad którą urodził się Fryderyk Chopin, największy z muzyków tej epoki. Nieopodal mieszkał i malował okolicę Józef Chełmoński, wielki malarz polskiego krajobrazu. W skulskich lasach rosną dęby o pokroju zbliżonym do dębów białowieskich, o wysokim, gonnym pniu i koronie sięgającej nieba. Zalubiłem się w tej skulskiej okolicy miłością nieodwracalną. Nie ja jeden. 

„Mam 22 lata i wraz z moimi znajomymi odkrywam uroki Mazowsza" - napisał kiedyś do mnie nieznany mi czytelnik boga. I dalej tak pisał:  Dla Krakusów ta kraina ma w sobie jakąś barwną egzotykę. Podczas podróży autostopowych poznałem Niemcy i większość krajów Środkowej Europy, ale genius loci Mazowsza ciągle zachwyca”. Okolice Skuł takie są właśnie. Bo i swojskie, i egzotyczne zarazem. Mają nawet swoją własną winnicę, jak Toskania. I jest ten kościółek we wsi Skuły. a wewnątrz ten wzruszający obraz Bożego Narodzenia, namalowany przez jakiegoś, nieznanego z nazwiska lokalnego artystę przed dwustu pięćdziesięciu laty... 

Już po opublikowaniu tego postu w blogu przyjaciele z Żoliborza podrzucili mi źródło kompozycji anonimowego malarza ze Skuł. Znany i ważny włoski XVI wieczny malarz Coreggio zapewne nawet nie przypuszczał, że jeden z jego słynniejszych obrazów w dość swobodnej formie zostanie przywołany w prowincjonalnym mazowieckim kościółku. Oto jak się rozchodzą po świecie różne pomysły – podobieństwo do pierwowzoru raczej wprost proporcjonalne do odległości w kilometrach, ale jednak niewątpliwe...

Na te Święta i na ten Nowy Rok, na wszystko co nas czeka,  najlepsze życzenia !

............................................................................  

 Ten post publikowałem rok temu, teraz mi serce mocniej zabiło,bo wróciły wspomnienia z tamtych stron.

wtorek, 3 grudnia 2024

Rajskie jabłka na Marymoncie

Nie zawsze mam możliwość wybrać się gdzieś dalej w Mazowsze. A gdy przychodzi taki czas, że dnie są krótkie, a pogoda poniżej średniej, wybieram się na przechadzkę w plener niedaleki od domu, najchętniej do rezerwatu w Lesie Bielańskim. Jest wyjątkowo cennym skarbem ten miejski lasek dla mnie. Takie sympatyczne miejsce dla  treningu swojej fizyczności, a do tego w przyjemnej, przyrodniczej dekoracji. Przechodzę swoje trzy kilometry i jestem szczęśliwy. W otoczeniu mam to, co lubię, a do tego  z nieprawdopodobnie korzystnymi połączeniami komunikacyjnymi. 

Przy autobusowej pętli na dolnym Marymoncie, tam gdzie zazwyczaj kończę swoje spacery dla zdrowia, prosiły się dzisiaj o obfotografowanie trzy niewielkie drzewka, obwieszone małymi, czerwonymi jabłuszkami. Aż dziw, bywam tam stałe, po kilka razy w miesiącu, zobaczyłem je dopiero teraz, gdy w końcu  listopada. Może przez to, że spadł pierwszy, tegoroczny śnieg, że na tle jego bieli czerwień owoców pchała się wprost do oczu. 

 

Jabłonie rajskie – mówi encyklopedia  – to bardzo duża grupa gatunków i odmian jabłoni o dekoracyjnych kwiatach, owocach, a czasem także liściach. Podobnie jak w przypadku jabłoni domowej  – popularnego drzewa owocowego – owoce jabłoni rajskich są jadalne, ale nie zawsze na surowo (mają zwykle kwaśny, cierpki smak).  Należą do rodziny różowatych. Spokrewnione są z takimi roślinami jak głóg, grusza, jeżyna, róża. Powstało wiele międzygatunkowych krzyżówek między jabłoniami rajskimi i domowymi, a także ciekawych, szlachetnych odmian, które wyróżniają się szczególnie pięknymi kwiatami, np. przypominającymi różyczki. Wszystkie obficie kwitną, zwykle w maju, niektóre już pod koniec kwietnia, często kwiatów jest tak dużo, że prawie nie widać liści. Na niektórych liście są cały sezon w odcieniu czerwieni. Inne są czerwone tylko wiosną, gdy się rozwijają. U większości odmian liście przebarwiają się jesienią w kolorach czerwonym lub pomarańczowym. 

Jabłoń rosła w biblijnym raju, tak w każdym razie jest przedstawiana na wielu starych obrazach. Biblijne drzewo poznania dobra i zła jest uważane powszechnie za jabłoń. Biblijna Ewa przedstawiana jest z jabłkiem w dłoni. Stary Testament nie podaje nazwy drzewa. Wiemy skądinąd, iż Drzewo i wszystko to, co czytamy o Ewie, zrywającej jabłko z drzewa, to symboliczny sposób przedstawienia pierworodnego grzechu. Jabłko było jednak nie tylko symbolem grzechu. Również symbolem władzy i jej atrybutem. Już Rzymianie oznaczali w ten sposób swoich panujących. Polskie jabłka królewskie niejednokrotnie bywały szczerozłote, często inkrustowane drogimi kamieniami. Interesujące, iż jabłoń nie odgrywa praktycznie żadnej roli w wierzeniach ludów słowiańskich. Istotną rolę ma natomiast w ludowej medycynie i to na całym świecie. 

No i proszę, nawet na przystanku autobusowym pośrodku dużego miasta (chociaż choć w środku, jednak ciut na uboczu) jest co zobaczyć, czegoś się dowiedzieć. Ale skąd się wzięło nazywanie tych czerwonych maleństw rajskimi jabłkami?

........................................................

 

Spotkanie z Entami w Lasku Bielańskim

Nieopodal krańcowego przystanku autobusowym na dolnym Marymoncie w Warszawie jest taka krótka uliczka, Tczewska się nazywa, prowadzi do rezerwatu przyrody w Lesie Bielańskim. Zaczynam nią czasem swoje leśne tam wędrowanie. Po dwustu metrach od autobusu, którym w niecały kwadrans dojechałem od swojego żoliborskiego domu, wchodzę do tego lasu. Gdy ostatnimi laty proszono mnie o kilka wywiadów, niektóre dla zacnych tygodników, proszono mnie także o zdjęcie. Najlepiej aktualne, najlepiej zaraz i jeszcze lepiej, żeby w Puszczy Kampinoskiej, bo przecież w tych wywiadach głównie o moją przygodę z tą puszczą chodziło. Fotograf tylko czekał, żebyśmy do tej puszczy pojechali. A ja im wtedy proponowałem las znacznie bliższy, niemal tuż obok, a bardzo, ale za to o bardzo, ale to bardzo puszczańskim krajobrazie. Parkował więc swoje auto pan fotograf na tej krótkiej uliczce Tczewskiej i wchodziliśmy w las. Z tych wszystkich zdjęć, które tam mi zrobiono, najbardziej lubię te, które wykonał mi Dawid Żuchowicz, fotoreporter Gazety Wyborczej.    



Jak się już wejdzie tą uliczką w las, po drewnianym mostku przejdzie nad zadziwiającą pozostałością warszawskiej rzeczki o nazwie Rudawka, która wiele po sobie pozostawiła w północnych dzielnicach Stolicy, ale tak naprawdę jest już tylko historią.  Śródleśna dróżka wprowadza mnie potem w głąb rosnącego tam starego drzewostanu przegradza drogę trzech wyniosłych Entów. Przypomnieć tu należy, kim byli Entowie, powołani do życia w mitologii Śródziemia, opisanej z detalami przez J.R.R.Tolkiena. Entowie – byli zwani  także Cieniem Lasu i Pasterzami Drzew. Przebudzili się w tym samym czasie, co elfy i z nimi się przyjaźnili. Długowieczni,  mieli chronić olwary, „rzeczy rosnące z korzeniami w ziemi” przed zniszczeniem przez ludzi i krasnoludów, potrzebujących drewna jako surowca.  Wygląd enta był analogiczny do wyglądu gatunku drzew, jakim się opiekował; z tą różnicą, że entowie mieli twarze i kończyny. Na ogół mierzyli 14 stóp. Nie umierali, tylko „drzewieli”, czyli przestawali poruszać się i mówić. Mieli grubą skórę podobną do kory. Zazwyczaj działali wolno, z wyjątkiem chwil wyjątkowego wzburzenia. Ich jedynym źródłem pożywienia była źródlana woda, która miała tę właściwość, że pobudzała wzrost. Odegrali sporą rolę w czasie Wojny o Pierścień, kiedy to przeprowadzili atak na Isengard. Spotykam ich niekiedy w lesie na warszawskich Bielanach...


 

Jakoś tak się złożyło, że widocznie garstka Entów zawędrowała ze Śródziemia aż na warszawskie Bielany, do tutejszego lasu, aby założyć tam swoją kolonię i „drzewieć” właśnie tutaj, nad słowiańską Wisłą. Sporo już ich padło, jak się po rezerwacie wędruję, co i raz napotykam  ich leżące ciała. Ale te trzy stoją i całkiem ładnie dają się mi sfotografować. A najbardziej zachwycający był jeden z nich, wysoki jak wielopiętrowa kamienica, gdy spojrzałem na niego z dołu, widziałem jego oszałamiający ogrom. Miał swoje lata, ze trzy-cztery setki na pewno, a widać było, że mu jeszcze do śmierci nie spieszno. Chociaż miał swoje ciało naznaczone wielką raną; takie coś ludzcy drzewiarze nazywają rysą albo listwą piorunową. Jak sama nazwa wskazuje, powstaje ona w wyniku uderzenia pioruna. Nie jest to typowe zjawisko, a jego efektem może być pożar pojedynczego drzewa. W tym przypadku obeszło się bez tego. Na uszkodzenia piorunowe najbardziej narażone są gatunki o grubej, chropowatej korze, jak sosny i dęby.  Takie, jak ten potężny i wyniosły Ent z Lasku Bielańskiego na zdjęciu poniżej.


 

Kilka razy przeżyłem taką burzę z piorunami w głębi górskiego lasu. Najbardziej dramatycznej zapomnieć się mi wciąż nie daje. O było w mich studenckich czasach, wybrałem się wtedy ze swoją przyszłą żoną w Beskid Żywiecki  na szlak ze Zwardonia ku Wielkiej Raczy; szczyt zdawał się leżeć na końcu świata, wciśnięty w zapomniany kącik Żywiecczyzny, mój ojciec był na nim przed wojną, opowiadał mi o tej wędrówce i o widoku jaki się z niego roztaczał. Marzyłem, aby ten widok obejrzeć tak, jak mój ojciec. Nad Zwardoniem wisiały ciemne chmury. Po godzinie się otworzyły, lunął z nich deszcz, a jeszcze później rozszalała się burza. Była widowiskowa, od pioruna zapalały się pnie wysokich drzew, płonęły wysokim, strzelającym w górę płomieniem i zaraz potem gasły w strumieniach gaszącego ogień ulewnego deszczu. Aż dziw, że nic nas nie trafiło.
O dojściu na Wielką Raczę nie było mowy, rozpoczęło się dramatyczne zbieganie w dół, byle niżej, dalej od tego inferna. Droga stała się śliska, błotnista, niewygodna potwornie. Dobiegliśmy do samotnej zagrody, to była leśniczówka. Leśniczy z żoną przyjęli nas z ogromnym sercem, kazali rozebrać z kompletnie przemoczonej odzieży, powiesili ją na sznurze nad piecem. W piecu trzaskały płonące polana, siedzieliśmy w swoich piżamach, które mieliśmy ze sobą – na Raczy było schronisko, chcieliśmy tam spędzić noc. Spędzaliśmy ją u tych przemiłych ludzi, przy ciepłym piecu, pijąc gorące, wiejskie mleko z masłem w środku, sprawdzone lekarstwo przeciw zaziębieniu. Kazali potem wejść pod pierzynę a sami poszli spać gdzieś indziej, chyba do stodoły.
Czy młodzi w mojej rodziny mają dziś szansę na przeżycie przygody podobnej?

......................................................................................



piątek, 22 listopada 2024

 

W jesiennym krajobrazie Konstancina


Ma swoją historię ta zabytkowa lokomobila hrabiów Potulickich z Obór. Służyła pracowicie w dworskim gospodarstwie, napędzała młóckarnie, sieczkarnie i inne urządzenia. Po wojnie władza ludowa zrezygnowała z jej usług. Przed wyrzuceniem na złom uratowali ją polscy literaci z Domu Pracy Twórczej im. Bolesława Prusa w Oborach. Wykupili ją  od pracownika  PGR-u za litr wódki i cztery piwa. Póki literaci tamtejszy dwór zajmowali, lokomobila przed nim stała i pisarskie oczy cieszyła. Ale czasy się zmieniły, dwór z oporami i dość długo do Potulickich powracał, a lokomobila zawędrowała do centrum Konstancina. Urząd miasta Konstancin Jeziorna wykupił  ją i odrestaurował, stoi teraz tuż obok przystanków autobusowych przy deptaku, wiodącym poprzez park zdrojowy ku tężni solankowej. Jest dzisiaj głównym punktem dla zaczynających zwiedzanie miasta turystów, przy tej lokomobili zaczyna się lub kończy każdą włóczęgę po  najbardziej urodziwym z  polskich miast-ogrodów.  
 
Pod koniec tegorocznego października zawiało mnie do tej lokomobili. Był dzień powszedni i dość chłodny, poranna mgła ustąpiła dopiero około południa. Miało być słonecznie, ale nic z tego nie wyszło, choć pogoda zdecydowanie pogodna. Przyjaciel chciał zobaczyć kolorową jesień pod Warszawą. Chciał gdzieś daleko, w jakiś leśny rezerwat na przykład, a  ja mu na to: a może gdzieś bliżej. na przykład do Konstancina. I tak  już po raz kolejny znalazłem się obok lokomobili, aby przez konstanciński park zdrojowy powędrować ku  innemu fenomenowi współczesnego Konstancina, ku Villi La Fleur w Konstancinie, w której znajduje się prywatne muzeum sztuki Marka Roeflera, biznesmena i właściciela największej w Polsce prywatnej kolekcji obrazów École de Paris, który z kolekcjonowania sztuki zrobił zajęcie niemal równorzędne z prowadzeniem biznesu. Co dla nas, zwykłych zjadaczy chleba najważniejsze, swoje zbiory udostępnia społeczeństwu, a robi to w sposób imponujący.  
 
Doskonale się tam czuję  w tej Villi, w tym artystycznym, po części bałaganiarskim, ale z przemyślanym rozsądkiem urządzonym anturażu, nowocześnie mieszczańsko pięknym, trochę i wzruszającym, ukazującym zachłanność kolekcjonerskiej pasji właściciela tego urodziwego zjawiska, tak mocno ubierającego współczesny Konstancin. A gdy już nasyciłem oczy wrażeniami, jakich dostarczyły mi wiszące we wnętrzach Villi obrazy, ugrzązłem w urodzie znajdującego się tam plenerowego ogrodu rzeźb, ogrodu stylowego, jak wszystko ram w tej Villi przemyślanego w każdym szczególe, z którego zupełnie, ale to zupełnie nie chciało się wychodzić. 



Powędrowaliśmy potem z przyjacielem nad rzekę, rozdzielającą dwa organizmy miejskie, Konstancin i Jeziornę. Ta druga  powstała pierwej, nazwę wzięła od rzeki, rzeka od przypominających jeziora  rozlewisk, które wciąż istnieją, od dziesiątków lat. W górnym biegu rzeczka zwana jest zdrobniale  Jeziorką i ostatnimi laty ta lekko pieszczotliwa forma nazewnicza coraz bardziej wypiera dostojną Jeziornę.  W czasach stanisławowskich w wieku XVIII  było nad rzeczką osławione miejsce pojedynków, dla których przyjeżdżano tutaj z Warszawy. Ziemia na południe od Jeziorny nie podlegała władzy marszałka wielkiego koronnego, można się więc było pojedynkować do woli. To stara anegdota, na ogół znana, ale że smakowita, dlaczegóżby jej tutaj nie przypomnieć? Te pojedynki zwano „apelacją nad Jeziorną” i popularna była wtedy pogróżka: czy wiesz, gdzie Jeziorna?  Gdzie się pojedynkowano, w którym miejscu? Wyobraźnia podsuwa mi teren dzisiejszego parku zdrojowego w Konstancinie, gdzieś tam, gdzie meandrująca mocno rzeczka o nazwie Mała, rzeczywiście niewielka, wpadająca do rzeczki Jeziorny,  która rozdziela zabudowę Jeziorny od zabudowy Konstancina. Duża frajdą dla zwiedzaczy przyrodniczych osobliwości są kładki turystyczne, wprowadzające chętnych przygody wędrowców w głąb trzcinowisk i rozlewisk nadrzecznych. Bez śpiewającego ptaszywa, bez kolorowych ważek, ale i bez dokuczliwych wieczorami komarów, teraz, o jesiennej porze ładnie jest tam, że aż ! 
 
Kolorową jesienią tam teraz mnie zawiało. Pominąłem tym razem te wszystkie wille i pałacyki, z których Konstancin słynie, tylko do Villi La Fleur zaszedłem, a potem utonąłem nad rzeczką, w nadrzecznych krajobrazach  parku zdrojowego. Nadzwyczajna sprawa, gospodarzom miasta udało się w harmonijną całość połączyć dwa oblicza przyrody, powstał krajobraz nad Jeziorką, który smakuje jak najbardziej wyrafinowane danie.  


 

Kolorową jesienią tam teraz mnie zawiało. Pominąłem tym razem te wszystkie wille i pałacyki, z których Konstancin słynie, tylko do Villi La Fleur zaszedłem, a potem utonąłem nad rzeczką, w nadrzecznych krajobrazach  parku zdrojowego. Nadzwyczajna sprawa, gospodarzom miasta udało się w harmonijną całość połączyć dwa oblicza przyrody, powstał krajobraz nad Jeziorką, który smakuje jak najbardziej wyrafinowane danie. 
......................................................................


niedziela, 10 listopada 2024


 

Kolorową jesienią na warszawskich Powązkach

Przeszłymi, dawnymi już dla mnie  laty, o jesiennej porze, wtedy kiedy drzewa się barwią na kolorowo, jeździłem w dalekie lasy świętokrzyskie, ostatnim razem w buczyny na Garbie Gielniowskim. Był rok 2009, kończył się październik, wraz z przyjaciółmi z turystycznych szlaków wybrałem się na trasę z Rozwadów do Przysuchy. Wymagała wysiłku i  samozaparcia; trzeba było wstać bardzo rano, aby na szóstą rano dotrzeć  na dworzec zachodni. Autobusem w kierunku Końskich jechało się długo. Pięć przed dziewiątą autobus zatrzymał się w Rozwadach. Pamiętam  zdumienie kierowcy, który po kolei ośmiu osobom sprzedawał bilet do przystanku w Rozwadach. A co tam jest dzisiaj w tych Rozwadach, że tyle osób tam się wybiera? - pytał  No i z tych Rozwad w siedmiogodzinnej wędrówce  zanurzałem się z przyjaciółmi  w tamecznych lasach. Bliżej Warszawy takich lasów nie uświadczysz. Ale są, a chociaż nie takie jak tamte, ale przecież piękne. No i nie o szóstej wyjeżdżać trzeba, wystarczy trzy godziny później. 

Jeździło się w młodości daleko. Już nie te lata, nie to zdrowie, więc w poszukiwaniu kolorów ograniczam się do tego, co w blisko, wędruję na warszawskie Powązki, całkiem niedaleko od  domu w którym mieszkam, tylko kilka chwil jazdy, zaledwie trzy przystanki tramwajem linii 27. Pod koniec tegorocznego października jesień jak marzenie tam na mnie czekała. Zbliżało się listopadowe Święto Zmarłych, szczególny czas wspominania. Z roku na rok coraz więcej wspominam swoich zmarłych, we wspomnieniach niektórzy z roku na rok rosną coraz bardziej i ja coraz więcej odczuwam ich brak.  Wspaniały, powązkowski cmentarz jest nekropolią niezwykłą, spoczywa na nim ponad milion zmarłych, pośród nich  ludzie o wielkich dla kraju nazwiskach, także wielka gromada tych, których znałem, którzy wyciągnęli do mnie przyjazną dłoń, decydując o moim życiu. Ci, których szanowałem i z którymi się przyjaźniłem,  kolegowałem. Niech mi wybaczą, że tym razem nie odwiedziłem ich mogił.

Wędrowałem alejkami, na które nieczęsto zachodzę. Pod koniec tegorocznego października, trzy dni przed pierwszym listopada, szedłem po kobiercu złotych liści, cieszyłem się na ten dywan barwnego listowia, byłem tam we właściwym dniu, słonecznym dniem pogodnej jesieni. Dwa dni później już było po wszystkim. Bardzo  czasem trzeba się spieszyć, aby z tym zdążyć. Mnie zresztą wciąż coś umyka...

Fotografując, starałem się unikać obiektywem nazwisk pochowanych na powązkowskich grobach, ludzi również, alejki też były puste, niewielu ludzi przyszło tego dnia na cmentarz, te alejki miały zaludnić się dopiero kilka dni później. Było tak, jak miało być, chciałem zobaczyć ten cmentarz  i przeżyć jego obraz po swojemu w ten dzień przepełniony jesiennymi kolorami...

Oto wybór fotografii z warszawskich Powązek z tego dnia, w roku 2024 jednego  z ostatnich dni w październiku.






 





 Kolorową jesienią w wilanowskim Morysinie  

Tak ja, jak i moi przyjaciele z turystycznych szlaków, o jesiennej porze, gdy dzień krótki, a pogoda bywa niespecjalnie przyjazna,  najchętniej odwiedzamy to, co mamy niedaleko.  Grzegorz mieszka na Chomiczówce, do okolic Wólki w Puszczy Kampinoskiej ma niespełna pół godziny, więc tam najchętniej jeździ. Albo do niewiele odleglejszego Truskawia. Hania mieszka na Jelonkach, jest zakochana w lesie bemowskim, on jest dla niej najpiękniejszy na świecie i do tego niedaleko, więc tam jeździ. Marysia z Imielina  i Tadeusz z  Kabat mają bliziutko do lasu kabackiego i  to jest dla nich las domowy. Andy zawsze, jak wybierał się „na trochę”, wybierał się w pobliskie jego Gocławiowi okolice Anina. Ja mam pod bokiem  Las Bielański,  dwanaście minut jazdy tramwajem lub autobusem. Do Marysina koło Wilanowa jeżdżą przyjaciele ze Stegien, a dla mnie to naprawdę kawał drogi z Żoliborza, to na przeciwnym krańcu miasta, z pałacem w Wilanowie po sąsiedzku. Przecież jednak powinienem pojechać do Morysina, przyjaciele ze Stegien mówią o nim wyłącznie z zachwytem. A ja tam jeszcze kolorową jesienią nie byłem. To i pojechałem w końcu października. Z mojego Żoliborza komunikacją publiczną w nieco ponad godzinę.  

 

 

 


Jesień już na całego, kolory, kolory, kolory. Wąską ścieżynką kieruję się ku północy. Wzdłuż ścieżki haszcze, wśród nich ogromne topole. Jedna w drugą potężne, sękate, dostojne staruszki, przede wszystkim sokory, topole czarne, siostry topoli białej, zwanej białodrzewem. W przeciwieństwie do swej siostry, ta  ma korę ciemniejszą, choć nie czarną, spękaną głęboko, zgrubiała u dołu, gdy stara. Z czasów rosyjskiego zaboru została jej druga nazwa i jest to oczywisty rusycyzm: sokora. W nazwie tej znajduje się >sok< i nie bez powodu, bowiem sokora lubi puszczać sok i niespodziewanie obdarowuje nim niekiedy pod nią odpoczywających. Sokory z Morysina są jednowiekowe i  jak ludzie, jedne w dobrym zdrowiu, inne chorujące, jeszcze inne już powalone. Rezerwat w Morysinie wygląda jak najprawdziwsza puszcza. Strzeliste jesiony, bajkowe wiązy, przed którymi powinno się klękać z podziwu, czasem trafi się dąb, ale  na ziemi leżą głównie liście klonowe, ze wszystkich najbarwniejsze. 


Rezerwat jest niewielki, około  50. hektarów powierzchni, a przez tę dzikość zdaje się nie mieć końca. Ścieżynka jest słaba, ale widoczna, co jakiś czas przegradza ją zwalone drzewo, co raz trzeba coś przekraczać, jakby nadmiar tych powalonych drzew, będę te gimnastykę odczuwał co najmniej przez dwa dni, zakwasy już się szykują, to zabawa dla młodszych, nie na moje lata. Ale mi się podoba, bo i przygody co nieco i wiele radości, że jeszcze mogę, chociaż pesel kwęka i protestuje co chwilę. Jest dziko i  malowniczo, mocny  wiatr potrząsa konarami drzew, jak płatki śniegu opadają na ziemie kolorowe liście, zapewne pojutrze korony tych drzew będą już bezlistne. Jestem więc we właściwym miejscu o właściwej porze. Na dodatek sam i samojeden, żadnej ludzkiej duszy wokół. O to przecież właśnie mi chodziło. I to wszystko w granicach Warszawy?



Mam przy sobie zezwolenie na poruszaniu się po rezerwatach mazowieckich bez szlaków, ale jest w Morysinie oznakowany szlak dla tych, co stosownego glejtu nie posiadają. Trzeba przyznać, że leśny pejzaż przy tym szlaku efektowny. Ale nie przyroda gra w nim rolę najważniejszą. Tak jakoś układają się drogi i ścieżki w Morysinie, że na tym szlaku najważniejsze są  ruiny,  las jest tylko towarzyszącą dyskretnie dekoracją. 



 Najważniejszym zabytkiem historycznym Morysina jest zachowana część Pałacyku Myśliwskiego, to ruina romantycznej rotundy z 1811 r., nawiązująca do rzymskiej świątyni Westy, opiekunki domowegoogniska. Dla Stanisława Kostki Potockiego postawił ją Piotr Aigner. Podobno w podziemiach była siedziba masońskiej loży, bo fundator był masonem. Jak zresztą większość ówczesnej polskiej elity. W innym miejscu droga w bieszczadzkim stylu doprowadza do rozpadającej się drewnianej leśniczówki z 1846 r. Franciszek Maria Lanci ją projektował, architekt włoski, budynek w stylu trochę germańskim, jakby przeniesiony  żywcem ze scenografii do romantycznej opery Wolny strzelec Webera.

 



Jest jeszcze  tzw.Wieża  Stróża, o której nic  nie wiadomo.  Ale jest ruiną jak należy romantyczną, jak i jeszcze inne budowle o nie do końca znanym przeznaczeniu, romantycznie fotogeniczne, dla innych świetny cel dla zaznaczenia swojej, anonimowej, zupełnie niepotrzebnej, obecności na świecie.Tylko tyle pozostało z Morysina. dzieła Stanisława Kostki i Aleksandry Potockich z pierwszej ćwierci XIX wieku, dzieła nazwanego Morysinem na cześć wnuka Maurycego, zwanego po prostu –  Morysiem.

W internetowej opowieści o wilanowskim Morysinie pisał Jacek Dehnel, że porządki natury i kultury splatają się tutaj ze sobą tak ciasno, iż nie sposób nie pomyśleć o osobliwej historii tego miejsca. Pradawny las, który, przekształcony przez architektów, miał udawać dziki,a teraz  powrócił do swojej naturalniejszej formy. Przez ponad 300 lat kultura zmaga się tu z naturą, a natura z kulturą i nie wiadomo jeszcze, która z nich zwycięży. Wygląda na to, że – przyroda.











 Z przyjemnością gubię się  w tej przyrodzie, w prawdziwie puszczańskim krajobrazie Morysina, chociaż to rezerwat tak maleńki. Z niechęcią wracam do cywilizacji, jest całkiem niedaleko, o rzut kamieniem; droga, którą idę, prowadzi brzegiem wąskiego jeziora, po jego drugiej stronie turyści przechadzają się nadbrzeżną alejką w wilanowskim parku pałacowym. No cóż, czas najwyższy przerwać rozkosz, przyrzekłem w domu, że będę o czasie, a mam przecież przed sobą jeszcze ponad godzinę jazdy miejską komunikacją. Ale zdążam, jestem punktualny,  gdy wysiadam z autobusu przed domem wpadam na wychodzącą ze sklepu moją żonę.  No tak, oczywiście, chłop się szlaja po krzakach, a żona dba o to, aby miał  papu po wycieczce.  

......................................................